Gizela Fudem

Pani Gizela Fudem, to kobieta obdarzona niezwykłą pamięcią. W czasie naszych trzech spotkań w jej domu we Wrocławiu nie tylko opisała szczegółowo swoją bliższą i dalszą rodzinę, ale potrafiła także oddać klimat przedwojennego żydowskiego Tarnowa wraz z jego barwnością i różnorodnością. Pani Gizela pamięta w szczegółach zwyczaje świąteczne swojego domu rodzinnego. Od 1947 roku jest żoną pana Leona Fudema, który jest starszy od niej o pięć lat. Pan Leon też jest Żydem. To dość rzadka sytuacja społeczna w Polsce roku 2005. Dziś oboje starzy i schorowani często wspominają o jedynej córce, mieszkającej obecnie w USA. Swoją historię z czasów Holokaustu pani Gizela opowiadała już wielokrotnie, czasopismom i instytucjom polskim i międzynarodowym. W naszej rozmowie wraca do czasu swego dzieciństwa, i jest to dla niej głębokie przeżycie.
Kilka tygodniu po zakończeniu wywiadu zmarł mąż pani Gizeli, pan Leon Fudem.

Nazywam się Gizela Fudem, z domu Grünberg. Urodziłam się 24 listopada 1924 roku w Tarnowie. W Tarnowie mieszkałam do czasów wojny i jeszcze przez pierwsze dwa lata wojny. Jeżeli chodzi o rodzeństwo, to miałam brata – Mojżesza – młodszego od siebie o cztery lata, i siostrę – Taubę – starszą ode mnie, też cztery lata. Pochodzę z rodziny religijnej, nawet bardzo, mój ojciec był pobożnym Żydem z brodą, i absolutnie nie tolerował niczego, co nie było ściśle zgodne z zasadami koszerności.

Rodzina mojego ojca pochodziła z kieleckiego, z miasteczka Stopnica [50 km od Tarnowa]. Pamiętam i dziadka i babcię. Babcia miała na imię Bajla (Bela) Rywka, a dziadek był Szmul. A mój ojciec był Josef, Josef Nechemiasz. Dziadek zginął w czasie II wojny światowej, a babcia w czasie tej wojny zmarła, bo chorowała. Dziadkowie byli religijni, babcia nosiła perukę, a dziadek – taką czapkę, jak nosili Żydzi w zaborze rosyjskim, w kształcie takiego czarnego rondelka z małym daszkiem [kaszkiet]. Stopnica, to było małe miasteczko, ja tam czasem jeździłam z tatą w odwiedziny do dziadków. Dziadek był nieźle sytuowany. Miał sklep z takimi artykułami żelaznymi, to znaczy jakieś gwoździe, kosy, jakieś tam narzędzia, łańcuchy, to, co się kupowało w małym miasteczku, do którego przyjeżdżali okoliczni chłopi. Dziadkowie mieli swój nieduży dom, mieszkali właśnie za tym sklepem, nawet wejście z mieszkania też było do sklepu, i było takie duże podwórze, które sąsiadowało z jakąś wytwórnią betonów. Tam jako dziecko bawiłam się, właziłam w te rury betonowe. To pamiętam. Dziadkowie mieszkali przy rynku. I nawet pamiętam – jeden raz byliśmy u nich, kiedy akurat wypadało polskie święto ludowe i wtedy była taka atmosfera trochę grozy, bo chłopi tam nie przepadali za Żydami, wprawdzie kupowali to, co musieli u nich kupić, ale bywało różnie, bano się jakichś ekscesów [zdarzenia antysemickie często miały miejsce podczas świąt narodowych]. Więc była zamknięta okiennica w tym sklepie, i pamiętam jak nadsłuchiwaliśmy, czy jest spokojnie, czy coś się dzieje.

Tam u dziadków bardzo często bywała jedna z moich kuzynek, Sala. Ona też mieszkała w rynku, ale po przeciwnej stronie. I ona tam przychodziła pomagać coś, sprzątnąć u babci swojej, jako że była na miejscu, to im pomagała. Jej ojciec, wujek Lajbisz, starszy brat mojego ojca, był drobnym kupcem, i też tam było kilkoro małych dzieci. Wszystkich dzieci tego wujka było sześcioro, a że ciocia Chaja zmarła dość wcześnie, to część tego rodzeństwa była od drugiej matki – Perel. I średnio sytuowani byli, nie byli bardzo bogaci, ale nie było też najgorzej.

Jeśli chodzi o rodzinę mojej mamy, to bardzo słabo pamiętam babcię, dużo lepiej dziadka. Babcia Debora pochodziła z okolic Dębicy pod Tarnowem. Zmarła, jak miałam cztery lata. Miała wtedy około 46 lat. Dziadek zaś pochodził z Dąbrowy pod Tarnowem. Miał na imię Chaim. Dziadek był starszy od babci o dwa lata. To było oczywiście swatane małżeństwo, oboje pochodzili z rodzin tradycyjnych. Po śmierci babci, która umarła młodo, dziadek Chaim nadal mieszkał w Tarnowie. Pamiętam, miał długą, siwą brodę i też nosił chyba chałat. Ale z dziadkiem można było i po polsku porozmawiać, był troszkę bardziej świecki, niż ten [dziadek] ze Stopnicy. On miał za dawnych jeszcze czasów mojego dzieciństwa, które sobie przypominam, taką rozlewnię wina. Był właścicielem domu, na jednej z ładniejszych ulic w Tarnowie, na rogu ulicy Folwarcznej i Goldhammera. To był duży dom, dwupiętrowy chyba. Taki dość elegancki z przybudówkami, tam była hala rybna w przybudówce, w podwórzu był jeszcze warsztat stolarski, obok taki mały domek, w którym dozorczyni mieszkała i była ta rozlewnia wina.

Znana była u nas w rodzinie taka historia, że ja, jak byłam mała, a już chodziłam do szkoły, to jak wracałam ze szkoły, czasem wstępowałam do dziadka i ci robotnicy pozwalali mi pociągnąć trochę wina z beczki wężem gumowym. Potem nie mogłam jeść obiadu. Ale później, co już dobrze pamiętam, to widocznie gorzej mu [dziadkowi] się powiodło, bo zrezygnował z tej rozlewni, i miał już tylko taki jak gdyby wyszynk [sklep połączony z gospodą]. Taki sklep z wyjściem na ulicę i także z wejściem do mieszkania, bo mieszkał na parterze i zajmował połowę tego parteru. Tam było kilka pokoi.

Dziadek miał różne pomysły, ciągle ten swój dom przebudowywał. Po lewej stronie w klatce schodowej, jak się wchodziło, to było mieszkanie dziadka. A po prawej stronie był lokal, który wynajmowała gmina żydowska. Przez jakiś czas było tam też pomieszczenie, gdzie był ping-pong – nie wiem, do kogo to należało. I potem na piętrze jeszcze też były mieszkania. Dziadek przez długie lata był sam, dopiero niedługo przed wojną ożenił się po raz drugi. Nie pamiętam już imienia tej pani, pamiętam tylko, że pochodziła z małego miasteczka, i miała już około pięćdziesięciu lat, a wciąż byłą panną. Wiem też, że mama za nią nie przepadała, bo w ogóle uważała, że dziadek nie powinien się już żenić.

Moja mama była najstarsza z jego sześciorga dzieci. Po niej były jeszcze dwie siostry i trzech braci. Ich imiona to po kolei: Bronia, Bala, Berisch [editor’s note: zachowana pisownia niemiecka ze względu na wpływy austriackie], Średnia siostra – ciocia Bronia – wyszła za mąż za bardzo religijnego Żyda, i mieszkała w Krakowie. Najmłodsza siostra za to była taką czarną owcą w rodzinie. Miała na imię Bala. Bajla mówili po żydowsku na nią. Ona trochę komunizowała i dziadek miał z nią dużo kłopotów, bo przed każdym pierwszym majem [editor’s note: pierwszy maja – święto robotników, nielegalne w czasach II RP, było okazją do demonstracji socjalistów i komunistów nie akceptowanych przez władze] policja przychodziła ją zaaresztować. Przynajmniej na ten jeden dzień, żeby ona tam nie demonstrowała czy coś, i dziadek im wszystkim musiał wino stawiać, żeby jakoś się wykręcić. A ona, wiedząc o tym, się chowała, więc kłopot z nią miał. Ale nie wiem, czy dziadek był też tak bardzo zawzięty jak mój tata, w którego obecności zasadniczo nie bardzo wolno było za dużo o Beli mówić, ze względu na to, co później zrobiła.

A stało się tak, że wydano ją za mąż, wyswatano ją z człowiekiem który, jak pamiętam, na nazwisko miał Hermeles, a ona uciekła w dniu ślubu, już po ceremonii. I zerwała to małżeństwo, choć to był bardzo poczciwy człowiek ten, za którego ją wydano, tylko zupełnie do niej nie pasował. Bo on był bardzo religijny i spokojny, a ona to taki latawiec, wszędzie jej było pełno. No i ten jej komunizm, zupełnie też do niego nie pasował. Dziadek ją zmusił do tego małżeństwa, bo myślał, że się uspokoi, ale ona jeszcze w dniu ślubu odesłała prezenty i uciekła. Potem wyprowadziła się też z domu, gdzieś mieszkała w Warszawie, gdzieś w Sosnowcu, nauczyła się tam pielęgniarstwa, w każdym razie ona była taką trochę wyrodną córką, inną od całej rodziny. Była taka trochę wyklęta. I jak w pierwszym roku wojny ona się pojawiła u nas w mieszkaniu, to tak przyszła, żeby nie spotkać taty. Mnie ona bardzo imponowała, bo miała taki burzliwy tryb życia.

I potem ona wyszła za mąż już po raz drugi, już z własnej woli i ochoty. I tak się złożyło, że ja spotkałam tego jej drugiego męża w czasie wojny, w Oświęcimiu, przez druty w sąsiednim obozie. Ona już nie żyła wtedy. Z nimi to była cała taka historia. Oni jak jechali do Oświęcimia i wiedzieli, że do Oświęcimia, to postanowili się otruć w pociągu. Mieli synka, Jurka, kilkuletniego, sześć, siedem lat może miał ten chłopczyk. I nie mogli się zdecydować, czy dać mu truciznę i kiedy w końcu dali mu coś, to już było za późno. I ona z nim na ręce prawdopodobnie już nieżywym, została odstawiona na stronę, i poszła tak do gazu. A jej męża zostawiono, ale on był chorowity i zmarł dosłownie w przeddzień oswobodzenia Oświęcimia, nie przeżył wojny. Ale wtedy, w obozie, to on nas (ja byłam tam z moją siostrą Taubą) odszukał poprzez druty i bardzo nam pomógł. Prawdopodobnie jemu zawdzięczam, że przeżyłam. Bo ja z siostrą byłam w transporcie, który cały później poszedł do obozu – do Bełżca – z którego nikt nie przeżył. A nas on wydostał z tego transportu (o tym opowiem później). Ten właśnie przyżeniony wujek, mąż mojej cioci.

No i byli jeszcze trzej bracia mamy: Berisch, Rafael i Mozes. Najstarszy z nich – Berisch – mieszkał też w tamtej dzielnicy, niedaleko dziadka, ale w swoim oddzielnym, własnym mieszkaniu, i był też bardzo religijny. Utrzymywał się z handlu rybami, miał właśnie w domu u dziadka halę rybną. Pamiętam, że potem tak się złożyło, że jak wojna wybuchła i on uciekł do Rosji, to została jego żona, czyli moja ciocia Roza, z kilkorgiem małych dzieci, i tam jeszcze w tych pierwszych miesiącach wojny, to ona próbowała gdzieś zdobywać te ryby do sprzedaży, żeby jakoś się z tego utrzymać. I mnie tam posyłano do pomocy, szłam z dużą niechęcią, bo ja się bałam rybę żywą wziąć do ręki. A pozostali dwaj synowie pomagali dziadkowi w prowadzeniu interesu, a potem się usamodzielnili i też mieli jakąś własną firmę, też wina i wódki. Mieli klientów w różnych miastach Polski i w charakterze akwizytorów jeździli z próbkami. Oni byli przy dziadku właściwie do końca, póki nie wyjechali do Rosji, jak wybuchła wojna. A dziadek został tutaj, w Tarnowie.

Mój tato miał na imię Josef Nechemiasz, urodził się w Stopnicy. On był bardzo religijny. Chodził się modlić razem z innymi chasydami do jednego ze sztibl. Ten cadyk, to pochodził z Kołaczyc [40 km od Tarnowa] Koleszycer na niego mówili. Mama miała nawet pretensję do tych znajomych taty, że wtedy, kiedy ona go poznała, to on wcale nie był taki przesadny, owszem, był bardzo religijny, utrzymywał tradycję i to było zawsze na pierwszym miejscu, ale te różne takie rzeczy, które już graniczyły z absurdem, to, tego nie było. I później tata, zdaniem mojej mamy, wpadł w takie towarzystwo, że oni byli już wszyscy tacy strasznie święci i mieli na niego wpływ. Mamę to denerwowało, bo oni już rzeczywiście nawymyślali takie różne bzdury i tata się też dostosowywał do tego. Na przykład w sobotę w ogóle nie można było się czesać! Ja też ich nie lubiłam. Taki jeden z nich – pamiętam – przychodził do nas do domu. On miał długą brodą, taki straszny chasyd był. Zawsze skorzystał z okazji, żeby mnie uszczypnąć gdzieś w ramię, jak przechodził. I strasznie go nie lubiłam za to. Jak on przychodził, to ja uciekałam.

Tato zajmował się w życiu różnymi sprawami. Czasu dużo to on nie miał, zawsze był zajęty, bo nam się nie przelewało. Jak z tym winem mu nie wyszło, to później miał ze wspólnikiem taką mleczarnię koszerną. Kilka ulic od nas w piwnicach jednego domu to miał. To była taka mleczarnia, gdzie trochę hurt był, trochę detal. Dostarczało się do sklepów ser i masło, ale też sprzedawało się detalicznie. Mnie od czasu do czasu, jak pamiętam, też tam posyłano. Żeby w tym czasie, jak tata szedł na obiad, albo jak musiał gdzieś wyjść, żeby ktoś został w sklepie i sprzedawał to mleko. W lecie to sprzedawano też chude mleko, bo się na nim robiło farbę i malowało mieszkania. Pamiętam takie jakby beczki obrotowe, w których robiło się masło i sery. Pamiętam, że był taki rok, że było bardzo dużo tego sera. Bo tata miał umowę z dworami w okolicy, w promieniu iluś tam, kilkunastu – kilkudziesięciu kilometrów. I przywożono stamtąd to mleko i umowy na ogół były takie, że trzeba było brać całe mleko, jak krowy były na świeżej paszy, mimo że było go trochę za dużo. Bo umowa była na całość, na wszystko, co dostarczali w całym roku. I pamiętam, że był taki okres, kiedy się nafabrykowało tego sera, i nie było zbytu. I jeszcze trzeba było wywozić ten ser gdzieś za miasto i topić go gdzieś w jakichś dołach, bo nie wolno było go wyrzucać, bo przecież to się psuje, a nie było co z nim robić.

I dopiero w ostatnim roku przed wojną, to zawarł tata umowę z kimś, kto pod Krakowem produkował surowiec do wyrobu kalolitu. To było coś takiego jak plastik teraz. To było produkowane z tego mleka, tylko trzeba było je przedtem odpowiednio spreparować. To mleko po spreparowaniu wyglądało jak gotowany ryż i to się w beczkach woziło tam w stronę Krakowa. Do tego się i tak dokładało, ale zawsze lepiej niż wszystko stracić. I z tego kalolitu robiono jakieś takie klamerki do pasków, jakieś okucia do szaf, takie trochę przezroczyste to było. Więc pamiętam, że był to taki bardzo kiepsko prosperujący interes. Ale jakiś rok czy dwa przed wojną, tata zrezygnował z tej mleczarni, o której mówiłam wcześniej. Ukończył taki kurs serowactwa i mleczarstwa, jakoś tak dziwnie się to nazywało, trzeba było zdać egzamin. I założył dużą mleczarnię na ulicy Folwarcznej z jeszcze kilkoma mleczarzami, właściwie z takimi, którzy przedtem nosili mleko po domach, w bańce, z furmanką i z koniem i wozili to mleko do domów. I w jakiś tam sposób tata się nimi skontaktował. A że był jedyny, że tak powiem gramotny [piśmienny, zaznajomiony z rachunkami] pomiędzy nimi, to zrobili go kierownikiem. To byli prości ludzie, ale za to mieli swoją klientelę, do której to mleko wozili, a także jakieś tam swoje dwory, w których brali to mleko.

Wynajęto duży lokal na ulicy Folwarcznej, przystosowano go do takiej mleczarni, i to była jedyna duża mleczarnia koszerna w Tarnowie, gdzie przerabiano na pewno więcej jak tysiąc litrów mleka na ser, masło i na te inne produkty. Tam były cztery duże pokoje, w których stały nowoczesne maszyny. Stamtąd sprzedawano to dalej do sklepów, do barów, do jakichś takich sklepików ogólnospożywczych, gdzie także było masło i ser. Oni zaopatrywali też jakieś takie małe cukierenki. Można było też na miejscu kupić ich wyroby. Tak wspaniale to nie prosperowało, ale już jakoś to było, można się było z tego utrzymać. Tata prowadził księgowość. On był tym, który miał zezwolenie, bo w tym czasie już bardzo trudno było dostać zezwolenie na prowadzenie tego rodzaju sklepu [1]. A pamiętam, że konkurencyjna duża firma, ale nie żydowska, była w Tarnowie, nazywała się chyba „U Zośki”. Tylko te dwie mleczarnie miały zezwolenie od władz miejskich, a właściciel czy kierownik takiej mleczarni musiał mieć albo ukończoną odpowiednią szkołę, albo przynajmniej właśnie ten kurs, który mój tata robił. Ich tam chyba pięciu było, tych wspólników, którzy mieli swoich klientów. Oni dalej dostarczali mleko do mieszkań i dodatkowo na zmianę pomagali w pracy, oni albo ich żony, bo to trzeba było to mleko wirować, ser był robiony, masło i jeszcze maślanka była w sprzedaży.

Tata był znaną marką, był bardzo szanowanym i lubianym człowiekiem i nawet czasem, jak gdzieś były jakieś spory między Żydami, a nie chcieli tego załatwiać w sądzie, tylko między sobą, to on był takim rozjemcą. Poza tym wiedzieli, że się zna na księgowości, więc cieszył się dużym zaufaniem. Pieniędzy nie miał, ale szacunek miał.

Nie miał za to w ogóle czasu i pamiętam, że dzieci bardzo czekały na Purim, dlatego, że Purim, to było takie święto, że tata był w domu, w każdym razie po południu można było z nim powiedzmy pograć w jakieś warcaby czy o czymś tam porozmawiać, miał dla nas czas. A tak, to był zawsze bardzo zajęty, poza tym chodził na te wszystkie modlitwy i na tę ranną i na tą wieczorną musiał zawsze zdążyć – to zajmowało też i czas, i rozcinało ten dzień, także późnym wieczorem zawsze wracał. Zmęczony już był wtedy, i nami się nie zajmował. Dzieci więc zawsze czekały na jakieś takie święta, kiedy nie obowiązywały tak bardzo te wszystkie rygory, bo prędzej można było wtedy dorwać tatę.

W Szabas tato nie pracował, ale się z kolei dużo modlił. I tak szedł zawsze późnym popołudniem w piątek do sztibl, zależnie od tego, kiedy tam odpowiednio te gwiazdy się zapalały. Bardzo często przyprowadzał jeszcze później po tej modlitwie do domu jakiegoś gościa na kolację. Zwykle nawet bez uzgodnienia, ale to był taki anojrech [editor’s note: an ojrech, czyli gość w wymowie aszkenazyjskiej, hebr. oreach, orchim] to się nazywało, to znaczy gość. Zwykle to był jakiś młodzieniec, który nie miał rodziny albo gdzieś tam się uczył, chodził do jakiejś jesziwy czy gdzieś, i na tę sobotę się go zapraszało. Pamiętam, że raz mama się gniewała, bo jej tata nie uprzedził, nie powiedział, że przyprowadzi takiego gościa w danym dniu. A to wprawdzie – jak nas było pięcioro – to pięć czy sześć to już nie ma takiej dużej różnicy, ale zawsze chciałaby wiedzieć.

Mama moja była wysoką blondynką. Właściwie była tego samego wzrostu, co tata. I nie nosiła peruki, podobno zaraz po ślubie, to nosiła taką jak gdyby treskę nałożoną na krótko podcięte włosy, żeby było tak: i wilk syty i owca cała. Żeby się nazywało, że ma perukę i żeby to nie była peruka. Miała ładne blond włosy, tata był brunet, mama była blondynką, więc nosiła tę niby perukę, podobno przez dwa, trzy lata, ja już nie pamiętam tego, z opowiadania wiedziałam. Natomiast jak ja już pamiętam mamę, to miała swoje własne włosy, co już było wielkim ustępstwem, jeżeli chodzi o to środowisko, ale zawsze miała coś na głowie, albo jak na zewnątrz to jakieś kapelusze albo chusteczkę. W domu chyba nie miała tego, bo pamiętam, jak miała włosy, zawsze miała krótko podcięte i gdzieś tam schowane, tak żeby nie budziły podejrzenia czy to własne czy nie własne, żeby tam się nikt nie czepiał. Mama była przesadnie czysta i bardzo dbała o to mieszkanie i trzeba było wciąż zamiatać i froterować te podłogi i jeżeli chodzi o takie rzeczy, to mogła to nawet i w sobotę robić, tylko oczywiście, żeby tata nie widział. Bo pod tym względem, to szabat był ważniejszy. Więc była pod tym względem troszeczkę bardziej świecka. Mama mówiła na co dzień po polsku i płynniej mówiła w tym języku niż tata. Tata robił czasem jakieś błędy gramatyczne, mama nie. To było jednak troszkę inne środowisko i czytała, może nie jakąś taką bardzo poważną literaturę, ale czytała od czasu do czasu, miała tam jakieś książki w języku polskim. Gdzieś je od kogoś pożyczała, jakaś ciocia była czytająca, więc tam się zamieniały, czy coś takiego. Myśmy przynosiły z biblioteki polskie książki. I ja i siostra należałyśmy do biblioteki. Ja należałam do takiej biblioteki TSL, Towarzystwo Szkół Ludowych to chyba było. Ja tam wypożyczałam, wiem, że tak z trudem sobie to wywalczyłam, bo to tam trzeba było płacić wpisowe – złotówkę zdaje się miesięcznie – a nam się nie przelewało. Więc mama czasem te książki czytała, a tata jak wiedział, że my coś mamy nowego, jakąś książkę, to zawsze ją brał, przeglądał, bo interesował się, co czytamy. Ale sam to specjalnie nie czytał. A mama po żydowsku umiała czytać, i czasami czytała też jakąś książkę napisaną w jidysz.

Mama nie pracowała osobno, tylko pomagała ojcu. Przede wszystkim w sklepie, zwłaszcza z początku jeszcze, to znaczy w tej mleczarni w piwnicy, tam gdzie był tylko jeden wspólnik. To mama tam bardzo dużo czasu spędzała no i poza tym robiła zakupy, w domu gotowała, pilnowała. Także właściwie była zajęta, za dużo nie miała czasu na pogaduszki. Na sobotę to czasem chodziła do swojej cioci Frymy, żony Majera Muschela, [editor’s note: zachowana pisownia niemiecka ze względu na wpływy austriackie], młodszego brata dziadka. Ta ciocia to była mniej więcej w jej wieku, niedużo starsza. Mieszkali na Placu Rybnym. To chodziła tam z wizytą, nawet nas czasem zabierała. Jakie miała jeszcze inne zajęcia? Wiem, że na przykład pomagała siostrze ukrywać przed Tatą jej wyjścia na lód, to znaczy na łyżwy, co w ogóle było nie do pomyślenia. Tata nigdy by się na to nie zgodził, bo to było całkiem nie koszerne – towarzystwo jakieś takie dziwne i tam tańczyli, muzyka grała i tak poubierani byli – to nie wchodziło w grę. Wszystko było w tajemnicy przed tatą. Łyżwy siostra miała schowane u jakiejś koleżanki, i jak miała iść na ten lód, to wstępowała tam i tam dopiero je zabierała, a mama tego wszystkiego pilnowała.

Jeśli chodzi o wykształcenie, to mama chodziła do jakiejś szkoły, chyba do handlówki. Ale nie wiem, jak się to nazywało. Wiem, że na wewnętrznej stronie skrzydła szafy wisiała jedna fotografia mamy w takich wysokich, sznurowanych butach aż pod kolano, wtedy widocznie były takie modne i w plisowanej spódnicy, w takiej bardzo ładnej bluzce z zakładeczkami. Mama mówiła, że to było na jakimś tam kursie, na który chodziła. Ale mama bardzo młodo wyszła za mąż, bo jak miała dziewiętnaście lat. Potem zaraz urodziła się moja siostra Tosia [editor’s note: polskie zdrobnienie od Tauba] Jak moja siostra już była na świecie, mama wtedy chorowała bardzo, po urodzeniu siostry. Wysyłali ją do Karlowych Warów, to się nazywało Karlsbad [ok. 500 km na zachód od Tarnowa, dziś Republika Czeska], była tam dwa razy. Ta moja siostra też chorowała strasznie dużo jako małe dziecko, więc mama nie miała tak właściwie za dużo potem czasu na uzupełnianie wykształcenia.

Mama mówiła po niemiecku. W czasie pierwszej wojny światowej jej rodzina uciekła z Tarnowa do Wiednia, i prawdopodobnie wtedy mama doszlifowała ten niemiecki. Widocznie się trochę sama uczyła, ale mówiła ładnie i to z wiedeńskim akcentem, o czym mieliśmy okazję się przekonać w czasie drugiej wojny. Jak byli u nas Niemcy, to mama, jak tam się zdarzyło, że jakiś Niemiec przyszedł kiedyś do mieszkania, to mama z nimi rozmawiała. Ona była najstarsza z rodzeństwa – urodziła się w 1901 roku, więc opiekowała się młodszą siostrą Brajndlą tam w Wiedniu. Ja i siostra lubiłyśmy, jak mama opowiadała o Wiedniu, bo oni byli chyba tam ze dwa lata zanim wrócili. Opowiadała o takim Riesenrad. [editor’s note: niem. Riesenrad, atrakcja turystyczna Wiednia, konstrukcja pionowo osadzonego koła z wagonikami, dająca turystom możliwość podziwiania widoków miasta z wysokości 65 metrów.] Było to takie ogromne koło, karuzela pionowa taka, i ona tam chodziła na tę karuzelę i prowadziła tam swoją siostrę. To, że rodzice znali niemiecki wyszło jeszcze w innym czasie. A mianowicie pamiętam, że znalazłam w dolnej szufladzie szafy wstążeczką przewiązaną taką paczkę listów i widziałam, że po hebrajsku były i po niemiecku niektóre. To były listy, które moi rodzice pisali do siebie, jak jeszcze byli zaręczeni.

W domu, pamiętam, myśmy mieli przed wojną służącą, taką pomoc domową, Polkę. Przez długie lata była jedna, którą moja mama wzięła jako młodą dziewczynę, miała może kilkanaście lat. Dostała się najpierw do takiej polskiej sąsiadki nad nami i tamta ją szykanowała, bardzo niedobra dla niej była. Mama ją kiedyś zastała w piwnicy, tam, gdzie mieszkał dozorca. Ona do niego się schroniła, bo ją wyrzuciła tamta sąsiadka z góry. W każdym razie mama ją wzięła i przyuczyła ją do wszystkiego tak, że ona nie pomieszała trefnego z koszernym. Pochodziła gdzieś tam spod Zakliczyna, z Wesołowa [23 km od Tarnowa]. I była u nas przez długie lata. Nauczyła się wszystkiego i stała się później taka światła i elegancko ubrana, że jak na przykład do mnie przychodziły koleżanki, takie, które rzadko przychodziły, to z daleka myślały, że to jest mama moja. Maryna – bo tak miała na imię – przyszła do nas, jak miała jakieś czternaście lat, a odeszła to miała chyba dwadzieścia siedem. Odeszła w końcu, bo miała brata księdza, który ją dłuższy czas buntował, żeby już odeszła i wziął ja do siebie. Tam musiała najpierw się nauczyć gotować normalnie, bo to u nas się robiło takie żydowskie potrawy, a ona się musiała nauczyć schabowego. Więc musiała tam przejść jakiś kurs i potem służyła jemu za gospodynie, on tam gdzieś dostał jakąś parafię i ona do niego poszła. Do tej Maryni byłyśmy tak przywiązane jako dzieci, że jak się budziłyśmy, to nie wołałyśmy do mamy, tylko do Maryni. Ona była z ubogiego domu, miała bardzo dużo rodzeństwa, przyjeżdżał do niej czasem ojciec ze wsi, po coś tam do Tarnowa, także myśmy nawet go poznały. A jak na święta jeździła do domu, to u nas się piekło dla niej takie ciasteczka z dziurką do powieszenia na choince. A po niej mieliśmy jeszcze jedną dziewczynę, taką Wisię, też Polkę. Ona została już do czasu wojny, ale do niej już się tak nie przywiązaliśmy.

Święta w domu pamiętam chyba wszystkie. Najbardziej to Pesach. U nas się mówiło Wielkanoc. Pamiętam, że moja córka bardzo się zdziwiła, kiedy ja tak powiedziałam o Pesach, bo ona zawsze kojarzyła, że Wielkanoc to jest ta prawdziwa polska Wielkanoc. Natomiast nie wiedziała, że w naszych stronach tak się mówiło. Wtedy się odbywały straszne porządki, takie, że trzeba było wszystko na drugą stronę przewrócić, wszystko wymyć i wyszorować. Był cały komplet garnków i talerzy i filiżanek, wszystkich naczyń i sztućców, który przez cały rok stał zapakowany częściowo w pokoju za lustrem, a częściowo na strychu. I tego cały rok nie można było tego używać, tylko i wyłącznie na te Święta Wielkanocne. Bardzo ładne były filiżanki pamiętam, zupełnie inne niż te, które były na co dzień. I zanim to wszystko się wyjęło i ułożyło, to trzeba było wszystkie kredensy i szafki wyszorować. Wykładało się czystym papierem, żeby to nie miało styczności, nawet na parapecie leżał specjalnie papier, żeby kruszynki nie było. No, a tej reszty prowiantu, która była w domu nie wolno było używać – to się nazywało humyc [humec]. Odbywała się taka ceremonia, że sprzedawało się humyc komuś tam [nie-Żydowi], a potem się od niego po świętach odkupywało. No to był dozorca, który hurtowo kupował ten humyc, bo nie był Żydem. On z całego domu skupował to, i nawet tego nie widział w ogóle, bo ten humyc zostawał w naszych domach, ale on dostawał później pięćdziesiąt groszy za tą usługę. Oczywiście to kupował i potem z powrotem odsprzedawał, żebyśmy na czas świąt nie mieli nic, co nie jest świąteczne.

Pamiętam jeszcze, że jako dziecko nie mogłam zrozumieć, jak po takim gruntownym sprzątaniu potem tata chodził z takim pędzelkiem, jak czasem używają gospodynie do posmarowania ciastka żółtkiem [gęsie piórko], i szukał, czy jeszcze gdzieś nie ma jakiegoś kawałeczka bułki czy chleba. Mama potem do niego mrugała, i pokazywała gdzie [szukać], i tata znajdował. W kilku miejscach znajdował, a ja nie mogłam zrozumieć, jak po takim sprzątaniu jeszcze mógł znaleźć. A to mama podkładała, bo taki był zwyczaj, że podkładała gdzieś i mówiła mu od razu, gdzie, pod tą szafą, czy w tamtym kącie, czy jeszcze gdzieś, że leży ten humyc i tata miał taką specjalną szufelkę tekturową, tym pędzelkiem zmiótł ładnie to wszystko na tą szufelkę, i później to się paliło.

Natomiast mace to piekło się specjalnie u jakiegoś zaufanego piekarza, że one były w stu procentach pewne [koszerne]. I mimo to tata tych mac nie jadł. Tata miał jeszcze inne mace, które były z takiej razowej mąki. One się nazywały jakoś tak szmilemace. [editor’s note: dokł. szmiremace (DLA TLUMACZKI Shemurah Matzah), to przeważnie ręcznie wyrabiana maca, wypiekana pod szczególnym nadzorem [rabina] przez cały proces produkcji. M.in. wszystkie naczynia używane do jej wyrobu muszą być myte i suszone dokładnie co 18 minut, czyli czas po jakim według prawa halachicznego rozpoczyna się fermentacja]. Specjalnie były pieczone. Zbierało kilku takich chasydów i piekli je. Niesmaczne były moim zdaniem te mace. Wiec tata jadł te swoje mace, znaczy się te nasze nie były niekoszerne, można je było położyć na stole obok tamtych. Nie jadł też rozdrobnionej macy i wrzuconej na przykład do rosołu czy do czegoś. Nie wolno było [macy] namoczyć.

W Pesach musiały dzieci w dzień się troszkę przespać, czego, pamiętam, nie znosiłam, bo ja nigdy nie lubiłam w dzień spać. A to trzeba było, żeby później nie drzemać, bo to do późna w nocy się siedziało przy stole. Więc ja oszukiwałam, że się kładę spać, bo nie lubiłam bardzo tej drzemki. Potem, w czasie kolacji sederowej, stół był przesunięty do łóżka, bo to trzeba było spożywać tę kolację opierając się łokciem, tak jak gdyby na leżąco. I potem były te pytania – kaszes [editor’s note: rodzaj pytania talmudycznego zadawanego rabinowi; pytania zadawane w czasie Pesach bardzo rzadko nazywane były kaszewami, raczej mówiono: cztery pytania]. Najpierw to ja odpowiadałam, a potem to już mój braciszek. Musiały być wszystkie dania tak, jak Pan Bóg przykazał. Było przypalane jajko na ogniu, było trochę chrzanu, i różne inne potrawy. Był też specjalny talerz z takimi wgłębieniami, w każdym wgłębieniu była odpowiednio potrawa. Tata chował gdzieś macę i szukało się tej macy, a kto znalazł, to coś tam dostał. Ta maca to się nazywała afikojmy [afikomen]. To tata gdzieś tam włożył pod poduszkę albo coś. Tak włożył, żeby dzieci mogły znaleźć. Jak już byłam trochę większa, to pozwalałam, żeby brat znalazł. A zresztą to, co dostawałyśmy w nagrodę, to byśmy i tak dostały, bo na święta wielkanocne, na Pesach, to zwykle dostawałyśmy albo jakieś nowe buciki, albo jakieś nowe pończochy, które i tak były potrzebne. Zawsze coś nowego trzeba było mieć na te święta. To już była reguła.

Ojciec pilnował wszystko, żeby noc sederowa była taka, jak trzeba. Nosił białą koszulę, taką na odzież, przewiązany był w pasie, a jak zmawiał tę modlitwę dla Eliasza, to się otwierało drzwi na ganek, żeby Eliasz mógł wejść, bo on ma wejść i upić z kielicha. I był specjalny kielich dla Eliasza.

Na Purim było zawsze przebieranie, i z ostatnich lat, co ja pamiętam, to że twardo przebieraliśmy mojego brata Mojżesza na [za] dziewczynkę. Nie wiem skąd, ale znajdowaliśmy w domu takie długie pasma materiału, to się z tego robiło jak gdyby warkocze. Wpychało mu się takie dwa warkocze, ubierało mu się chusteczkę, buzię miał rzeczywiście jak dziewczynka, taką okrągłą. A w ogóle, to cała rzecz polegała nie tyle na tych zabawach, tylko na tym noszeniu słodkich podarków, na talerzyku przykrytym serwetką. Był cały wykaz osób, którym się to nosiło i od wielu, przeważnie od tych samych, dostawało się też. Cała ta sprawa z podarkami wyglądała tak, że na dwóch łóżkach – mamy i taty – zsuniętych i nakrytych czystym obrusem, czy prześcieradłem, układało się te wszystkie słodycze i różne ciasteczka jakieś, owoce, czekoladki, które później stanowiły taki zestaw. I potem się to brało i porcjowało. Były też podarki dla niektórych nie-Żydów, ale to już była butelka wina, jakaś elegantsza czekolada czy coś. Bo oni wiedzieli, że my mamy takie święta, więc to się nosiło w charakterze takiego podarku. Zawsze było to jakieś przypomnienie o sobie, czasem były takie układy, że komuś tam chciało się zrobić przyjemność. Dla wszystkich znajomych, przyjaciół, krewnych, robiło się te porcje. Tego było mnóstwo, na trochę głębszym talerzyku układało się wszystkie słodycze, nakrywało się ładnie czystą serwetką i tą serwetkę ściągało się pod spodem, pod talerzem, związywało jakoś, i z czymś takim się chodziło. I to zanosił albo mój braciszek Moniu [Mojżesz], albo ja. Poza tym czytało się w domu megile [Megilat Ester] i mój brat miał taką grzechotkę [kołatka], którą, jak się tak zakręciło, to ona grzechotała. I za każdym razem, jak tata wymawiał słowo Haman, to on tym grzechotał. Poza tym brat miał takie dryjdel [dreidel, bączek], to się nazywało, to znaczy to była taka ołowiana kostka na nóżce, która z obu stron miała jak gdyby uchwyty. Za tą górną część się trzymało, i jeżeli ktoś był już wprawiony i przekręcił, to ona wirowała przez jakiś czas, taki mały bączek. I pamiętam, że to był jedyny dzień w roku, kiedy tata grał z nami albo w domino albo w jakieś warcaby lub w loteryjkę. I byłyśmy w siódmym niebie, bo strasznie lubiłyśmy, jak tata z nami się bawił, bo tak, to nie miał nigdy na to czasu. Oprócz tego wszystkiego, były jeszcze pierogi z mięsem na obiad, i takie trójkątne jagodzianki [słodkie bułki z dżemem]. Był taki zwyczaj, że się mówiło na to humentaszen. U nas się nawet nie mówiło na to humentaszen, ale ja tę nazwę znałam.

Na te wszystkie święta, to nie chodziliśmy do synagogi, tylko do tego sztiblu nieszczęsnego, gdzie zawsze chodził tata. Brzydkie to było bardzo. Na górze był taki balkon, gdzie kobiety były. A na dole byli mężczyźni. Pamiętam, że tata zabierał nas tam na Jom Kipur, i chyba na Rosz Ha Szana też. A tak, w jakieś inne święta czy w sobotę, to miałyśmy nasze modlitewniki i należało się modlić w domu. I ja z czasem to zaczęłam po prostu oszukiwać. Przeczytać to ja umiałam, bo się uczyłam, natomiast nie rozumiałam tekstu i nie powiem, żeby mnie pasjonował, nie zależało mi na tym. Ale przez pewien okres jeszcze, zanim tak zaczęłam się buntować, to mówiłam kilka takich modlitw, które miałam zaznaczone w moim modlitewniku. To należało odmówić w każdą sobotę rano, znaczy jak tata był w bożnicy, i jak wracał, to się zawsze pytał, i to było najgorsze, bo ja nie chciałam kłamać. Więc, żeby tak było krakowskim targiem, żebym nie musiała powiedzieć kłamstwa, to ja tam kawałeczek odbębniłam i jak się pytał, czy się już modliłam, odpowiadałam: tak. I to nie było już pełne kłamstwo, bo ja coś tam przejrzałam.

Na Jom Kipur był post i pościli oczywiście rodzice i myśmy pościły, braciszek do wojny to był za mały, żeby pościć i dopiero w czasie wojny chyba zdążył jeden raz pościć. Bo on jak zginął, to nie miał jeszcze czternastu lat, a zaczął przy trzynastu, więc ten jeden raz pościł. A tak, to się pościło i oczywiście i tata i mama pościli. Dzieci, jak były mniejsze, to pościły pół dnia tylko, a potem normalnie jadły, tylko dzieci miały ambicje, żeby pościć [cały dzień], potem się tym chwaliły. Później wieczorem była bardzo uroczysta i syta kolacja. Natomiast mieliśmy sąsiadów takich, którzy byli tak już fanatycznie religijni, że, ten sąsiad i jego żona chyba też, to nie tylko, że pościli, ale nie przełykali nawet śliny, jak im się zebrała ślina, to wypluwali ją. Żeby nie było, że coś piją.

Na Chanuka był taki świecznik, na oliwę. To była taka menora i ona miała kubeczki, do których wlewało się oliwę, knot się kręciło z waty i tam się go wsadzało. Codziennie więcej było tych knotów. I to [świecznik] stało w oknie. I pamiętam, że raz przewróciłam to, i wylałam na sukienkę tę oliwę i nigdy nie puściła. Nie dało się tego wyprać. Mama była zdenerwowana. Ale Chanuka to było takie lżejsze święto, pamiętam, że coś tam zawsze dostawałyśmy, ale raczej nie pieniądze, tylko jakieś przedmioty, może coś z odzieży czy coś.

Na wakacje jeździliśmy do Ciężkowic, lub do Muszyny [Ciężkowice – 26 km od Tarnowa, uzdrowisko Muszyna – 75 km od Tarnowa], wszystko w Małopolsce. Jeździliśmy wtedy z rodzicami i mamy dwa lata młodszą siostrą, ciocią Bronią. To ta ciocia, która mieszkała w Krakowie. Była też w Ameryce jeszcze wtedy, przed wojną, ale wróciła. Ona miała syna, który był mniej więcej w moim wieku, gdzieś tam o pół roku młodszy. Pamiętam, że nawet w jednej z tych miejscowości wlazłam do głębokiej wody i tonęłam. I trzeba mnie było ratować, więc wyciągnęli mnie za włosy. To było takie letnisko. Jeździło się z pierzynami, naczyniami, z jakimś ogromnym bagażem. Tata w ogóle z nami nie jeździł, jak to było gdzieś bliżej, to przyjeżdżał na sobotę i niedzielę. Bo w niedzielę sklep też musiał mieć zamknięty. A tak, to nie jeździł z nami. Nie wiem nawet, u kogo on się w tym czasie stołował, może gdzieś u rodziny mamy, gdzieś w Tarnowie. A my wynajmowaliśmy całą taką chałupę, bo tak wynajmowali ci chłopi, a sami gdzieś mieszkali w szopie, czy gdzieś się wyprowadzali. I nawet, o ile się nie mylę, to razem z nami była ta Marynia, do pomocy, bo tam się gotowało. To wszystko było ładnych kilka lat kilka lat przed wojną.

A później już rodzice nigdzie nie wyjeżdżali, a myśmy wyjeżdżały na kolonie. To były kolonie z takiej szkółki Bais Jankow [Beit Jaakow [2], do której chodziłam razem z siostrą. One były bardzo tanie, bo to wynajmowało się jakieś takie chałupy u chłopów i spało się na podłodze na siennikach. I była kuchnia oczywiście koszerna. Brało się ze sobą kucharkę, chodziło się na wycieczki, nawet pamiętam, że do Poronina [104 km od Tarnowa] była jakaś wycieczka. Ja dwa razy byłam na takiej kolonii, to znaczy pierwszy raz to mnie zabrano tylko z łaski, dlatego że miałam starszą siostrę, bo sama byłam za młoda na to. Nie przypominam sobie na tych koloniach jakiegoś takiego specjalnego programu o tradycjach żydowskich. Wiem, że miałyśmy bardzo miłą wychowawczynię i wszystkie te dziewczynki były wręcz zakochane w niej. Były takie szczęśliwe, jak ona spojrzała na nie w ogóle. Pochodziła z Krakowa. Ja ją niemalże kochałam, nazywała się Rajza Klingier. Te zajęcia w Bais Jankow były płatne, ale dużo nie kosztowały. Były tam same dziewczyny. Uczyłyśmy się pisać i czytać w jidysz, były też zajęcia z historii Żydów, i coś też z religii. Chodziłyśmy tam z Tosią, trzy razy w tygodniu.

Do szkoły chodziłam normalnej – powszechnej, polskiej. Ale były tam dzieci polskie i żydowskie. Tak się złożyło, że mieszkaliśmy właściwie naprzeciw budynku szkolnego, z tym, że w tej szkole mieściły się dwie szkoły. I tam była szkoła imieniem Słowackiego i druga imieniem Królowej Jadwigi. Ja chodziłam do Królowej Jadwigi, to nie było całkiem naprzeciw, tylko trzeba było obejść ten budynek z drugiej strony. A zaczęłam chodzić do szkoły, jak jeszcze nie miałam sześciu lat, bo siostra moja tam chodziła i kilka lat wcześniej tę szkołę kończyła moja kuzynka o tym samym co moje nazwisku. (Ona mieszkała później w Łodzi, ale w tym czasie mieszkała jeszcze w Stopnicy, a tam była sześcioklasowa szkoła i ona żeby skończyć siedem klas, to tą siódmą klasę robiła w Tarnowie). A że kuzynka sobie bardzo dobrą opinię wyrobiła i moja siostra też, to udało mi się wyprosić tam, żeby mnie wzięli wcześniej. Najpierw to ja tam przychodziłam, jak dzieci się bawiły na podwórzu szkolnym, to tam wymachiwałam rękami też, jak miały gimnastykę. Także nie miałam jeszcze trzynastu lat, jak skończyłam i później poszłam do jednorocznej handlówki.

W szkole powszechnej nauczycielami byli w większości Polacy. Tylko religii uczyła Żydówka, pani Taubeles się nazywała. Bo na religię to chodziłyśmy oddzielnie, gdyż łączono klasy – z dwóch szkół wszystkie Żydówki razem [chodziły]. A religię dla nie-Żydówek prowadził ksiądz. Antysemityzmu w szkole raczej nie doświadczyłam, były może czasami jakieś drobne nieprzyjemności. Były nauczycielki, które czasem którejś z nas dokuczyły, ale to na ogół się łączyło z tym, że jak się któraś gorzej uczyła, czy była z jakiegoś bardziej zaniedbanego domu, to przy okazji jej jeszcze wypomniano, że jest Żydówką. Między dziewczętami także antagonizmów nie było. Wielkich przyjaźni na ogół też nie. Po prostu nas było chyba ze trzydzieści Żydówek tam, więc naturalnie wszystkie moje bliższe koleżanki to były Żydówki. Z drugiej jednak strony w tej klasie, w której ja byłam od piątej bodajże klasy, chodziła ze mną dziewczynka – Polka, której właściwie zawdzięczam uratowanie życia w czasie wojny. Ja się specjalnie tak z nią nie przyjaźniłam, ale tak się złożyło potem, że ją spotkałam, i powiedziałam, że chciałabym się wydostać z getta. I ona mi to umożliwiła, u niej byłam parę tygodni po aryjskiej stronie. Ona się nazywała Gabriela, ale wszyscy mówili na nią Ela. Ale o tym jeszcze opowiem. Do tej powszechnej szkoły ja nie chodziłam w sobotę, ale tam to było tak: gimnastyka, śpiew, tak celowo, bo było nas właściwie w klasie pół na pół mniej więcej Żydówek i nie-Żydówek. Tam to nie miało żadnego większego znaczenia, ja się bardzo dobrze uczyłam i w ogóle nikt nie wymagał, żebym chodziła w sobotę. Po skończeniu szkoły powszechnej, tak jak mówiłam, poszłam do handlówki.

Ta handlówka, to była taka szkoła, ona się bodajże nazywała przysposobienia kupieckiego czy coś takiego. Powstała jakiś rok czy dwa lata wcześniej, gdzieś w 1935. Żydowscy nauczyciele stworzyli takie stowarzyszenie i ta szkoła, to już była prywatna i nie w mojej dzielnicy. Ona była jednoroczna jeszcze w tym czasie [kiedy p. Fudem się tam uczyła], potem miała być dwuletnia. A zaczęłam tam chodzić, dlatego że nie mogłam chodzić do handlówki, do której chodziła moja siostra. Moja siostra skończyła trzyletnią [szkołę] po siedmiu klasach, czyli to było tak prawie, jak gimnazjum. Ale nie przyjmowali już wtedy bez sobót. Trzeba było już chodzić [do szkoły] w sobotę. Moja siostra jeszcze skończyła ją, bo miała koleżankę, nie-Żydówkę, która po szkole w sobotę do siostry przychodziła. Idąc do domu wstępowała do nas. Ta koleżanka zostawiała jej zeszyty, jakieś notatki. Czasem przychodziła do siostry w niedzielę i przekazywała jej, co trzeba nadrabiać. I to tak było, że w tę sobotę to były właściwie bardzo ważne przedmioty, w tej handlówce. A potem to w ogóle zrobiono czteroletnią szkołę z maturą, więc już nie było żadnej litości, trzeba było chodzić w sobotę, więc dla mnie odpadało, bo ojciec nigdy by się na to nie zgodził.

Z przedmiotów, to ja we obydwu szkołach właściwie najbardziej lubiłam zawsze matematykę, to znaczy to się nazywało rachunki. Ale także i język polski, tylko nie przepadałam za historią. Nie pamiętam, czemu nie znosiłam historii, najprawdopodobniej przez nauczyciela. Ale już nie pamiętam, kto mnie uczył, przeważnie to były same panie. Z nauczycieli, to pamiętam jedną panią – chrześcijankę – panią Witekównę. Ona potem wyszła za mąż, i nazywała się Prażuchowa. Byłam jeszcze w tej pierwszej klasie, i pamiętam, że już trochę czytałam i pisałam, więc w pierwszej i w drugiej klasie pani Witekówna, która mnie na tyle lubiła czy faworyzowała, że mogłam do niej przychodzić do domu, pożyczała mi książki do przeczytania. Z nią razem zwykle szłam po szkole do niej do domu, dość daleko w innej dzielnicy, i ona pożyczała mi te książki. A później, jak przeczytałam, to ona się dopytywała, o czym to było, tak sprawdzała, czy ja czytałam. I bardzo była taka życzliwa. Mieszkała gdzieś koło Ogrodu Strzeleckiego. Później już należałam do biblioteki, ale te pierwsze książki to pamiętam, że miałam od niej.

Ta moja handlówka to była taka szkoła, że właściwie to było przygotowanie na taką pomoc księgowego. W każdym razie moja siostra, kiedy ja kończyłam szkołę, to ona już pracowała i ja w tej firmie odbyłam coś w rodzaju praktyki, mając niecałe czternaście lat. To była moja pierwsza praca. Firma zajmowała się materiałami włókienniczymi. Właścicielami, byli dwaj wspólnicy, moja siostra tam prowadziła księgowość. To była taka nie bardzo rozbudowana księgowość, bo to nie było wielkie jakieś przedsiębiorstwo. Ale przez jakiś czas pozwolono mi tam przychodzić, przy kasie byłam, jakieś kwity wypisywałam – kasa wypłaci, itp… Pamiętam nawet, że oni, ci właściciele, założyli w tym czasie chyba w Bielsku [140 km od Tarnowa] nieduży warsztat z krosnami, gdzie zaczęli produkować na niewielką skalę materiały, a ja im tam jakąś kalkulację tych materiałów zrobiłam i bardzo mnie chwalili.

Potem zaczęłam pracować już jako księgowa w innej firmie i bodajże jeden z tych wspólników, bo to też byli dwaj wspólnicy, był spokrewniony z jednym z tych, u których siostra moja pracowała. Ta nowa firma nazywała się Guter i Melingier, i oni produkowali i sprzedawali detalicznie i hurtowo konfekcję. W Tarnowie w ogóle było dużo sklepów i zakładów, które produkowały konfekcję. Tam gdzie pracowałam, to jeden z tych właścicieli był z zawodu przykrawaczem i on przykrawał materiały, które potem wydawano takim chałupnikom do szycia. Oni szyli i przynosili te garnitury, i co tydzień trzeba było ich rozliczać. Później wysyłano te ubrania [do klientów]. Pamiętam, że byli klienci nawet gdzieś przy wschodniej granicy. Niezależnie od tego można było kupić cos na miejscu, tylko, że wejście do sklepu nie było od frontu, ale od podwórza, więc tam rzadko trafiali z ulicy jacyś klienci. Ale był taki jakiś chłopak, nie wiem, na jakiej zasadzie [pracował], prawdopodobnie na prowizji – taki trochę naganiacz. Jak widział, że koło jakiegoś konfekcyjnego sklepu ktoś chodzi, to on proponował, że tu obok jest taki, gdzie będzie trochę taniej, bo u nas rzeczywiście było trochę taniej. U tego Gutera i Melingera prowadziłam już księgowość taką prawdziwą, księgę sald i kont, tak to się nazywało. Rozliczałam tych chałupników, którzy przychodzili w piątek, przeważnie mieli wypłatę i wypłacałam im, i wypełniałam różne kwestionariusze. I dodatkowo jeszcze prowadziłam korespondencję. Tam pracowałam do rozpoczęcia wojny. I nawet jeszcze kilka dni po jej rozpoczęciu, bo pamiętam sytuację, że już była wojna i był alarm, syrena wzywała, że trzeba się chować do schronu, bo gdzieś samoloty jakieś się pokazały. I ja bardzo biegłam, pamiętam, właśnie z tego sklepu do domu. To nie było daleko, ale byłam przerażona i taka przejęta tym, bo wydawało mi się, że jak długo syrena buczy to mi się nic nie stanie, a jak przestanie, to już mogą bombardować.

Jeśli chodzi o Tarnów, to przed wojną wśród mieszkańców było chyba z pięćdziesiąt procent Żydów, czyli gdzieś około 30 tysięcy, bo to było pięćdziesięcio-, później sześćdziesięciotysięczne miasto. Tam, gdzie mieszkaliśmy, przy Szpitalnej, to nie była jeszcze stricte dzielnica żydowska, ale większość domów była zajęta przez Żydów. My mieszkaliśmy w takiej kamienicy dwupiętrowej, a jeszcze kilka lat wcześniej mieszkańcy w tych domach byli wymieszani. Ale już ostatnio [tuż] przed wojną, to tam mieszkali sami Żydzi. I w tej okolicy zasadniczo mieszkali sami Żydzi. Jeszcze bardziej, taka już ściślej żydowska dzielnica, to była w okolicy Rynku. Tam był Plac Rybny, gdzie krewni moi mieszkali, to tam już mieszkali sami Żydzi. Natomiast niewielu Żydów mieszkało w tej dzielnicy, gdzie była ta moja handlówka – przy Matejki, i gdzie mieszkała ta moja koleżanka, u której ja się przechowałam – przy Parkowej. To była ta okolica Ogrodu Strzeleckiego, tam było seminarium duchowne niedaleko. To już była taka dzielnica, gdzie mniej Żydów mieszkało. Ale też przy tej głównej ulicy – Krakowskiej, która tamtędy przechodziła, to sklepy żydowskie też były.

Rabina żadnego osobiście nie znaliśmy, ale miałam koleżankę, która była córką rabina. Nazywała się Horowic. I ona miała dwóch braci młodszych, pamiętam jak nosili takie kapelusze aksamitne, jako dzieci nawet tak byli ubrani. I pamiętam, że w czasie wojny kiedyś gdzieś ich sfotografowali, jak już zaczęły się te ostateczne prześladowania. I pokazało się to w takiej nazistowskiej gazecie – Volksiche Beobachter [gazeta codzienna wykupiona przez Adolfa Hitlera i NSDAP w 1923, wydawana aż do upadku III Rzeszy, służyła jako narzędzie propagandy nazizmu i antysemityzmu]. Na pierwszej stronie było zdjęcie tych dwóch chłopczyków – tacy z niebieskimi oczami, bardzo ładne dzieci – i podpisane było: „podrastająca generacja złoczyńców”. To idealnie pasowało do nich, takie ładne dzieci…

Pamiętam, że była też w Tarnowie mykwa. Tata mój zawsze chodził w piątek. Wiem też, że kobiety tam musiały wziąć taką rytualną kąpiel przed ślubem. To była duża łaźnia, na Placu Bożnic. Ona później, w czasie wojny spełniała rolę punktu, przez który dostawano się do getta [3] albo z getta, dlatego, że ona jedną stroną wychodziła poza getto, a od jednej strony zostało jeszcze wejście w getcie. Ta mykwa była przy Placu Bóżnic. I miałam takiego powinowatego, który był po aryjskiej stronie, i który miał rodziców w getcie. On pracował jako kolejarz. I on się w ten sposób dostawał [do getta], że wchodził tam od strony aryjskiej w tym mundurze, płaszczu takim z guzikami kolejarskimi, tam przewracał płaszcz na drugą stronę, wkładał jakąś czapkę, a tamtą chował i wychodził po tej stronie żydowskiej.

Mięso kupowało się oczywiście w koszernej jatce, w żydowskim sklepie – to w ogóle nie ulegało żadnej wątpliwości. Natomiast czasami się zdarzało, że się kupowało coś żywego, tak jak na przykład na święta Rosz haSzana. To trzeba było mieć kurę, którą później się poświęcało jako ofiarę. To się zmawiało taką modlitwę i tą kurą kręcono nad głową. I zanoszono tę kurę do rzeźnika i to był ten szochet, który ją zarzynał. A ja nie znosiłam strasznie tego, jak właśnie tą kurą tak kręcono nad głową. Bo ona trzepotała skrzydłami i ja się bałam, że jeszcze coś mi zrobi.

Jeśli chodzi o sam Tarnów, to nie pamiętam żadnych ekscesów antysemickich. Oba środowiska – żydowskie i chrześcijańskie – żyły oddzielnie, i poza sferą handlu czy ramami inteligencji zawodowej do spotkań raczej nie dochodziło. Myśmy mieli kontakt z niektórymi nie żydowskimi sąsiadami. Mieliśmy taką sąsiadkę nad nami, która w niedzielę rano zawsze, zanim wybrała się do kościoła, wstępowała do nas, klękała na środku kuchni i pytała się, czy ładnie wygląda, czy pończochy dobrze leżą, czy spódniczkę odpowiednio obciągnęła. To pani Dankowa była. Z nią były dobre układy. Na parterze też byli sąsiedzi, u których byli chłopcy tacy w moim wieku i tam nas zawsze zapraszali i na choinkę i na Wielkanoc, na tę prawdziwą Wielkanoc. I nawet dostawałyśmy jakieś jajeczko czekoladowe, czy coś takiego.

Pamiętam echa zmieniającej się sytuacji w Niemczech, jak Hitler dochodził do władzy. Mówiło się o tym, nawet było tak, że rok przed wojną zaczęli wyrzucać z Niemiec Żydów polskiego pochodzenia [4]. Takich, którzy kiedyś emigrowali z Polski, albo oni sami, albo ich przodkowie. I to była cała akcja, ich wysiedlano, wysyłano i na granicy bywało, że stawały całe transporty. Ich trzeba było potem przyjąć i jakoś porozmieszczać. I z takiego właśnie transportu miałam przez jakiś czas koleżankę. Ona nie mówiła po polsku i taka była bardzo nieszczęśliwa. Już teraz nie pamiętam, kto mi ją polecił, ale ja się podjęłam uczyć ją polskiego. Pamiętam, że ona nie mogła pojąć, po co nam siedem przypadków, jak ona ma cztery i wszystko może powiedzieć. Nazywała się Hania Sznur. Pamiętam, że inni z tych transportów wysiedleńczych chodzili po domach i nawet dzieci sobie z nich żartowały, bo oni mówili łamaną polszczyzną. Tam jeden mówił: „jestem biedny emigranta”. Z innych wydarzeń międzynarodowych to pamiętam, że mówiło się o Anschlusie [5], i o zagrożeniach faszyzmu.

Nigdy w naszej rodzinie nie było mowy o emigracji. W dzieciństwie była mowa o czymś innym, a mianowicie, jak nam się gorzej wiodło, to brat taty, ten z Łodzi, wujek Baruch chciał mu pomóc i padła propozycja, żebyśmy się może przenieśli do dziadka do Stopnicy. Moja mama absolutnie nie chciała słyszeć o tym, a myśmy rozpaczały, ja z siostrą, że się mówi o tym, że mamy się przenieść. A potem jakoś to ucichło.

W Tarnowie mieliśmy pierwszą bombę jeszcze kilka dni przed wybuchem wojny. Ona była podłożona, czy rzucona na dworcu kolejowym. Przed tym dworcem stały dorożki i doskonale pamiętam, jak po tym wybuchu te konie, takie wystraszone, kłusem pędziły przez całe miasto, białe, zupełnie obsypane pyłem, bo tam się zawalił gruz. W tym samym dniu myśmy odprowadzały naszą ulubioną nauczycielkę na dworzec, bo ona zdecydowała, że jednak jedzie do domu, do Krakowa. A ta bomba wybuchła, jak przyjechał pociąg krynicki [z Krynicy, uzdrowisko górskie, 70 km od Tarnowa], jakąś godzinę później. W Tarnowie była dość duża stacja węzłowa, jako że właśnie na Krynicę, na Nowy Sącz, Kraków, Lwów, wszystkie pociągi przejeżdżały przez Tarnów. Wtedy [kiedy bomba wybuchła] właściwie wiadomo było, że to jest zapowiedź wojny. Potem był, pamiętam, jeszcze nalot.

Pamiętam, że obudził mnie wtedy straszny grzmot, podniosłam wzrok, a nad moją głową kołysała się lampa, huśtała się dosłownie, taki był wstrząs. Myśmy mieszkali przy ulicy Szpitalnej, przy tej ulicy znajdowały się dwa szpitale, był szpital taki powszechny, a jeszcze paręset metrów dalej był szpital żydowski. Bomba tam spadła, nie trafiła w sam szpital, tylko wybuchła pod szpitalem. Był potem wielki lej na ulicy, i wtedy wiedzieliśmy, że to już na serio jest wojna. No i pamiętam, jak wkraczały wojska niemieckie i jechały te tanki. (Wtedy nie mówiono czołgi, tylko mówiono o tankach). Taki zapach był jakiejś dziwnej benzyny, to doskonale pamiętam. Wszyscy byli wystraszeni, oczywiście nikt się nie spodziewał, jaki to weźmie obrót, mówiono, że to na krótko, że to się zmieni, że Anglia i Francja nam pomogą. Wiadomo, jak to miało być.

Więc ja jeszcze w tym czasie przez dwa, trzy tygodnie pracowałam. Ale oni [pracodawcy] już zaczęli likwidować ten swój sklep i potem już zostawałam w domu. Zrobiło się na tyle „wojennie”, że siostra już też nigdzie nie pracowała. Zanosiło się na to, że nie będzie z czego żyć, bo ta mleczarnia, o której mówiłam, która dopiero dwa lata istniała, uległa zniszczeniu przy wysadzaniu centralnej bożnicy w Tarnowie. [editor’s note: Synagoga Nowa, na rogu ulic Nowej i Waryńskiego, została otwarta w dzień urodzin Franciszka Józefa, czyli 18 VIII 1908. (Stąd inne jej nazwy – Jubileuszowa, a nawet synagoga im. Franciszka Józefa). Podpalona w listopadzie 1939, została wysadzona w tym samym miesiącu. We wrześniu 1993 miejsce po synagodze upamiętniono tablicą]. Pamiętam, że Niemcy wysadzali i wysadzali ją, męczyli się chyba ze dwa dni, aż ją wysadzili. Bo to była ogromna synagoga, z wielką kopułą. Pamiętam, że jak się zbliżał pociąg do Tarnowa, jak skądś jechałam, to już z odległości wielu, wielu kilometrów widziałam ją, jak błyszczała. Ona była pokryta jakąś miedzią czy czymś takim, błyszczała jak złoto. I oni tam podkładali z początku bez skutku materiały wybuchowe, a w końcu, jak ją wysadzili, to całe ogromne takie bloki leciały dokoła. A to była wąska ulica [Folwarczna], naprzeciw zaraz była ta nasza mleczarnia, to też uległo zniszczeniu i praktycznie zostaliśmy bez środków do życia.

No więc tata załatwił sobie gdzieś jakąś pracę, jako księgowy, nie pamiętam, jaka to była firma. A my z siostrą zaczęłyśmy pracować w fabryce przetworów owocowych, którą Niemcy założyli w piwnicach kamienicy zabranej mojemu dziadkowi. Jego rozlewnia wina w sumie już przed wojną przestała funkcjonować, miał już tylko sklep na górze, ale te piwnice w tym dużym ładnym domu w śródmieściu [na rogu Folwarcznej i Goldhammera], były przystosowane właściwie do produkcji wina i tam właśnie była ta fabryka. Produkowano jakieś marmolady, soki i ja i siostra przez dwa, trzy miesiące pracowałyśmy tam na nocnej zmianie, obierałyśmy jabłka i z dyni takim aparacikiem, taką łyżeczką o ostrych brzegach, wycinałyśmy kulki. I powstawał z tego kompot, w którym zamiast kostek były te kulki. Obie z siostrą wracałyśmy nad ranem i wiem, że w domu rodzice jeszcze spali. To była jesień i zima [1939], więc ciemno było jeszcze, i myśmy nie chciały ich budzić. A na końcu ganku, z którego się wchodziło do naszego mieszkania, stała skrzynia na węgiel i na tej skrzyni myśmy z siostrą siedziały i czekałyśmy, aż się zapali światło, co oznaczało, że wstał ojciec. Jak zapaliło się światło, tośmy pukały cichutko, żeby z kolei nie budzić mamy i brata, i tata nas wpuszczał. To trwało może dwa, trzy miesiące na przełomie 1939/40 i potem też się skończyło.

W 1940 to już siedziałyśmy w domu, nie miałyśmy żadnej pracy, ani my ani tato. Wtedy z kolei mama zgodziła się na to, żebyśmy chodziły na kurs kroju i szycia. Ten kurs prowadziła taka żona lekarza, zasymilowana Żydówka. Przypuszczam, że ona była raczej amatorką, ale miała klientelę, w czasie wojny została krawcową, bo jej mąż był gdzieś chyba w wojsku i podobno razem z wojskiem uciekał przez granicę na Węgry. No, a ona została sama, i otworzyła sobie taki warsztat krawiecki. I przyjęła kursantki, nas było sześć, uczyła nas kroju i szycia, a niezależnie od tego korzystała z tego, że myśmy tam ręcznie wykańczały rzeczy, które ona szyła zarobkowo. Miała już klientelę, także Niemki tam przychodziły.

Wtedy, w czterdziestym roku, to jeszcze można się było jako tako poruszać. Ale już było bardzo nieprzyjemnie, już co parę dni pojawiał się jakiś afisz, czego [Żydom] nie wolno robić, a co trzeba oddać. Nie wolno było mieć futer, herbaty, itd., i to od razu kara śmierci za wszystko. Afisze były po polsku i po niemiecku. Wtedy też nie wolno było nosić brody i odbyło się takie straszne i dla nas bolesna zdarzenie, że przyszedł fryzjer do domu, i ścinał mojemu tacie brodę, żeby mógł gdzieś wyjść na ulicę, bo jak nie, to Niemcy łapali i wyrywali tę brodę. Myśmy bardzo ciężko to przeżyli, wszyscy płakaliśmy. Ile nas było w domu, tośmy płakali, łącznie z tatą. Oczywiście dziadek też ścinał brodę, nie wiem, jak to u niego tam wtedy wyglądało, ale pamiętam, że dziadek mój bez brody, to myśmy tak żartowali w domu, że wygląda jak stary góral. Bo był bardzo wysoki, taki potężny. Tato nie miał bardzo długiej brody, ale i to trzeba było zgolić. I to nie goliło się maszynką, tylko jakimś takim paskudztwem, które się razol nazywało, jakiś chemiczny środek. Najpierw ścinał tam nożyczkami, a potem tym razolem, bo to był mniejszy grzech, jeżeli to się tym razolem, nie wiem dlaczego to tak… Pamiętam jak dziś tę sytuację w pokoju, wiem, gdzie które z nas stało, jak tę brodę ścinali. Tata w ogóle ograniczył wychodzenie, bo wciąż słychać było, że tego złapali, temu gdzieś wyszarpali brodę, tego zabrali i nie wiadomo, co się z nim stało. W tym czasie to ja z moją siostrą uczyłyśmy się niemieckiego, i albo mnie, albo siostrę tata posyłał, żeby iść tam na róg, gdzie stał słup ogłoszeniowy, i gdzie były najnowsze ogłoszenia, czego nie wolno. I ja to musiałam bardzo starannie przeczytać i powtórzyć, a potem tata zadawał pytania, i jak nie umiałam na któreś pytanie odpowiedzieć, to bardzo się denerwował, także ja prawie na pamięć się uczyłam, czego zabronili.

Wtedy jeszcze byliśmy sami w naszym domu, ale już z końcem czterdziestego albo w początku czterdziestego pierwszego zaczęto z niektórych dzielnic wyrzucać Żydów, a poza tym przyszedł cały transport Żydów, bodajże z Płocka. I tych ludzi musiała gmina żydowska gdzieś rozmieścić. A wobec tego, że myśmy mieli dwa pokoje, to jeden pokój nam zabrali i do tego pokoju wpakowali jakąś pięcioosobową rodzinę. I my pięcioro też w jednym mieliśmy być, ale że mama nie chciała mebli tam zostawić, to w tym drugim pokoju w ogóle nie było jak przejść, bo te meble z pierwszego też doszły do tego drugiego. Strasznie było ciasno, i to byli ludzie zupełnie innego pokroju. Były dziewczyny, które chodziły z chłopcami i to zupełnie takie towarzystwo nie dla nas. Podjęliśmy więc dużo starań, żeby się jakoś tej rodziny pozbyć. Trwało to parę miesięcy, ale jednak udało się to załatwić, i mieliśmy z powrotem swój pokój. Ale to już był wtedy czterdziesty drugi rok i wtedy była pierwsza duża akcja [likwidacji Żydów] , przy której bardzo dużo ludzi zginęło. Nam się udało, bo Niemcy szukali według listy nazwisk, i jak znaleźli kogoś, to zabierano wszystkich, którzy tam mieszkali. A nas na liście nie było. W tej pierwszej akcji dużo osób zabrano, dużo zastrzelono na miejscu, w mieszkaniach albo na podwórzach. I dużo wyprowadzono na pobliski cmentarz, i tam zastrzelono. Resztę wywieziono gdzieś niedaleko, nad taką rzeczkę jakąś, to była rzeka Biała bodajże, i tam zastrzelono. To już była taka pierwsza masowa egzekucja.

Przed pierwszą akcją [czerwiec 1942] getto jeszcze nie było zamknięte, i nasz dom jeszcze wtedy został w tym getcie. Natomiast po tej akcji, to ścieśniono getto i zamknięto parkanem, i ten dom, w którym myśmy mieszkali, znalazł się poza gettem. I wtedy musieliśmy się przeprowadzić do innego. Najpierw do dziadka na tydzień, może dwa. Potem już i dziadka dom był poza gettem, i myśmy się sprowadzili w okolicę tej właśnie rozbitej [zburzonej] synagogi. Tam mieszkaliśmy nad taką piekarnią, też w dwupiętrowym domu i tam byliśmy we dwie duże rodziny w dwupokojowym mieszkaniu. Ta druga rodzina, to byli państwo Frankowie, myśmy ich nie znali wcześniej, dopiero tam w getcie się poznaliśmy. To było małżeństwo z dwoma synami. Dziadek nasz mieszkał oddzielnie, on był ze swoją drugą żoną. Musieli się wyprowadzić ze swojego domu, i wprowadzili się do takiej malutkiej izdebki niedaleko nas. Zresztą wszystko było niedaleko jak już wszystko tak pozamykali. A do dziadka z kolei wprowadziły się jego dwie siostry bliźniaczki – Brajndla i Sara Lea, które wysiedlono z Dąbrowy.

Jak mieszkaliśmy już w getcie, to mimo trudnych warunków nie było taryfy ulgowej od zachowania koszerności. Oczywiście na tyle, na ile się mogło [przestrzegać]. Jedzenie musiało być dalej koszerne, mama tych kanonów nie łamała. Głodni nie chodziliśmy, przynajmniej na początku. Żeby zdobyć jedzenie trzeba było po trochę wyprzedawać to, co jeszcze zostało. Tych droższych rzeczy nie było, bo futra itp. zabrali od razu, ale zawsze coś tam jeszcze było z jakichś zapasów, może z biżuterii, ja już nie pamiętam. To jedzenie było już dość prymitywne i już nie było żadnej ryby czy czegoś takiego. Rybę to się robiło w tamtych czasach z jajka. Moczyło się bułkę w wodzie, gotowało się jajko na twardo, i mieszało się to wszystko z cebulką, robiąc takie kulki i gotując je potem w takim samym sosie z warzyw, jaki się robi do ryby. I to miało smakować tak, jak gałki z ryby. Czasami coś można było przeszmuglować spoza getta, z pracy myśmy z siostrą przynosiły mąkę, cukier, a te siostry dziadka, które z nim mieszkały gdzieś tym handlowały.

Drugą akcję [wrzesień 1942] przeżyliśmy, bo wszyscy się gdzieś pochowaliśmy. Myśmy z siostrą były schowane w jednej piwnicy w naszym domu. Pamiętam, że jak ostatnie osoby weszły do tego schronu, to później ktoś z zewnątrz zamurował [to wejście]. I tam udało nam się uratować, a tak się złożyło, że mama i braciszek byli gdzie indziej, w jakimś schowku przy ulicy Starodąbrowskiej, a tata był jeszcze gdzie indziej. Tata gdzieś pracował, ja już teraz nie pamiętam, co to było.

Pamiętam za to święto Jom Kipur w getcie, w 1942. Byłam wtedy zupełnie zbuntowana i postanowiłam sobie nie pościć, co wcale nie było łatwe, dlatego że mieliśmy już bardzo skromne zapasy i mało było w ogóle do jedzenia. Mama robiła, co mogła, żeby coś tam było. Zrobiła więc z ziemniaków takie ciastka, z ziemniaczanej mąki. Wszystko było całe, nie krojone i nie tknięte, więc wcale nie było łatwo, ale ja sobie postanowiłam, że złamię ten post i przegryzłam tam coś, byłam tak samo głodna jak gdybym nie jadła, a nawet jeszcze gorzej. Ale udowodniłam sobie, że nie padnę trupem, bo mi się wydawało, że jak ja w Jom Kipur coś zjem, to znaczy, że od razu umrę. Na rozum wiedziałam, że nie, więc postanowiłam sobie to udowodnić. I zrobiłam to w największej tajemnicy, nikt się nigdy o tym z rodziny nie dowiedział, że ja sobie pozwoliłam na to, że w te ostatnie Jom Kipur, kiedy jeszcze byli rodzice, to ja nie pościłam.

A przy trzeciej akcji [listopad 1942] straciłam rodzinę, tylko siostra została. To było jesienią czterdziestego drugiego roku. W tym dniu, kiedy była akcja siostra była w pracy, a ja tydzień wcześniej uciekłam z getta i przechowywała mnie ta moja koleżanka szkolna, o której mówiłam, Gabriela z domu Niedojadło. Siostra opowiadała później, jak to się stało. Okazało się, że rodzice ukryli się w tej samej piwnicy, w której przy poprzedniej akcji my z siostrą [byłyśmy], ale ktoś doniósł. Doniósł ktoś, kogo zabrano. On się znalazł na stacji kolejowej i powiedział, że on powie, gdzie są Żydzi. To też był Żyd. Myślał, że się uratuje. A był nawet taki wypadek, że syn, który był w tej żydowskiej policji, doniósł na własną matkę, [powiedział], gdzie była przechowana. Podobno podszedł tam do tego bunkra, gdzie matka się chowała i powiedział: „Nie bój się, wyjdź, nie bój się. Chodź nie bój się, nic ci się nie stanie”. I ta matka wyszła. I jemu później tak urządzono, że jak on prowadził ludzi do pracy [6], to żeby mu dokuczyć ktoś z pierwszych rzędów wołał ten tekst: „Chodź nie bój się”, ktoś inny zawołał: „Nic ci się nie stanie” i tak powtarzano to, a on się oglądał i nigdy nie mógł złapać, tego, kto mu tak dokucza.

Ja wiedziałam, że będzie kolejna akcja, niewiadomo skąd, ale większość wiedziała, mówiło się o tym, przewidywano, czasem niedokładnie, czasem to było wcześniej niż mówiono, czasem parę dni później, ale wiedziało się, że będzie. Jak zaczęto mówić o tym, że właśnie ma być akcja, to ja w niedzielę wyszłam z getta, a w następną zabrali moich rodziców i braciszka. Pamiętam, że pożegnałam się z rodzicami, a braciszek bardzo płakał, żebym jego zabrała, co nie wchodziło w grę z wielu względów. Tata zresztą nie aprobował mojego wyjścia, powiedział, że skoro ja tak decyduję, to tam gdzie chodzi o kwestie życia, to jemu nie wolno powiedzieć nie. Ale uważał, że to, co wszystkich spotka, to i mnie spotka, że nie powinnam szukać innego losu. Po pożegnaniach dałam znać tej mojej koleżance Gabrieli. Ja ją widziałam kilka razy, jak nas prowadzono do pracy poza gettem. Bo i ja i siostra pracowałyśmy w takiej niemieckiej firmie Madritsch, gdzie szyłyśmy. A ta koleżanka mieszkała przy ulicy Lwowskiej, która była granicą getta, przy której mieścił się także ten zakład, gdzie pracowałam. I ta dziewczyna przyszła kilka razy do mnie w czasie pracy, i sama nawet zaproponowała, że w razie czego mnie przechowa, tylko musi to uzgodnić ze swoją mamą. To byli bardzo kochani ludzie, i jej mama wyraziła zgodę.

W tamtą sobotę dałam więc znać tej koleżance przez płot. Zawołałam jakiegoś dzieciaka i powiedziałam, że dostanie ode mnie pieniądze, jak pójdzie do tego sklepu, w którym pracowała moja koleżanka. Ona przyszła i umówiłam się z nią, że ona przyjdzie nazajutrz w niedzielę – myśmy pół dnia w niedzielę też pracowali – że przyjdzie tam na Lwowską do mojej pracy, i że mnie stamtąd wydostanie. Ja w ogóle nie miałam prawa w tę niedzielę tam być, bo przy tej drugiej akcji nie dostałam pieczątki, siostra dostała a ja nie, i dlatego straciłam prawo do wychodzenia. Ale wobec tego, że tamci, którzy nas prowadzili do pracy znali mnie z widzenia i nie orientowali się, kto jeszcze może wychodzić, a kto już nie, to ja wyszłam i zostałam. Zostałam w ubikacji na piętrze i tam stałam kilka godzin, aż się zrobiło ciemno.

Stamtąd ta koleżanka mnie później wzięła. Z wielkimi kłopotami, bo brama była zamknięta, ona tam nabujała coś, żeby ją ten dozorca wpuścił i potem strasznie się bała, jak my wyjdziemy. Ona weszła i powiedziała, że musi skorzystać z ubikacji, ni stąd ni zowąd w domu, gdzie brama była zamknięta na klucz. I ten dozorca nie wiedział, co ona chce, wpuścił ją, ale powiedział, że może iść tutaj na parter, ale szybko. A ona wiedziała, że ja jestem na piętrze, więc pobiegła na piętro. Znalazła mnie, i mówi: „Jezus, Maria, co ja zrobię teraz? On mnie widział przecież, on mi otworzył”. Ja sobie przygotowałam jakieś pieniądze. Ona szła pierwsza, i on już chciał za nią tą bramę zamknąć, a tu patrzy jedna weszła, dwie wychodzą! Nie wiedział, co się dzieje. Wtedy mu wepchnęłam w rękę te pieniądze i w nogi od razu, ona mnie pod pachę wzięła i poszłyśmy – wieczorem, bez opaski. I tak dotarłam do jej mieszkania.

W ten sposób udało mi się uciec. Z tym, że nie miałam odpowiednich papierów, i nie mogłam się potem nigdzie pokazać i stamtąd gdzieś wyjechać. Wyrobiłam sobie jakąś legitymację, ale to nie była prawdziwa kenkarta, która była potrzebna do swobodnego poruszania się. Na to potrzebne były pieniądze, a ja wtedy jeszcze nie mogłam sobie na to pozwolić. To sobie wyrobiłam ten fałszywy Ausweiss na jej imię i nazwisko, więc u niej z tymi papierami nie mogłam być oficjalnie, także musiałam być ukryta. A tydzień po mojej ucieczce była ta trzecia akcja w getcie. Moja siostra była w pracy i kiedy ona wróciła, to już nie było rodziców ani brata, w między czasie ich wzięli. Ja potem byłam jeszcze parę tygodni u tej koleżanki. Ale siostra rozpaczała okropnie, żebym wróciła, bo zastała puste mieszkanie i nie mogła sobie miejsca znaleźć. I jak okazało się, że nie mogłam stamtąd nigdzie wyjechać, to zdecydowałam się wrócić do getta. Wmawiałam sobie, że jak wrócę i uda mi się gdzieś tę fałszywą kenkartę załatwić, to jeszcze się wydostanę później z getta. I po prostu wróciłam do getta, wprowadził mnie z kolei brat tej mojej koleżanki, weszłam do getta razem z wracającymi z pracy.

A rodzice i braciszek zginęli w Bełżcu [7]. Wiem o tym, bo bracia Gabrieli pracowali na kolei, i słyszałam będąc u niej, jak mówili, że musieli zawieźć wagony z Żydami do Bełżca, i tam Niemcy kazali im czekać, i po jakimś czasie oddali im puste wagony.

Jak wróciłam do getta, to nie miałam prawa do pracy, i z największym trudem udało się w końcu załatwić, że dostałam się z powrotem do tamtego zakładu. Tam pracowałam razem z siostrą jeszcze rok, do końca lata 1943. Skoszarowani byliśmy w takim domu przy granicy getta, przy ulicy Lwowskiej, cały dom nam oddano, po sześć – osiem dziewczyn mieszkało w jednym pokoju. Podzielono wtedy getto na część pracujących i niepracujących, myśmy mieszkały w tej pierwszej części, aż do likwidacji getta, na przełomie lata i jesieni 1943 [editor’s note: całkowita likwidacja getta nastąpiła w listopadzie 1943].

Później okazało się, że to jeszcze nie była całkowita likwidacja, ale większość osób wywieziono. Trzymano nas najpierw dwa dni pod rząd na placu autobusowym. Trzeba było klęczeć. I w jednym dniu ludzi zabrano do obozu, do Płaszowa [8] a w drugim dniu reszta poszła wprost do Oświęcimia i stamtąd nikt nie przeżył. I w tym drugim dniu był mój dziadek i te ciotki. A ja z siostrą trafiłyśmy do Płaszowa. Zdaje się, że nas wywieźli w czwartek, a ich w piątek. W każdym razie oni wszyscy zginęli. A ja razem z siostrą dostałam się do Płaszowa i tam byłam jeszcze rok.

W Płaszowie pracowałyśmy w tej samej firmie, która tam się przeniosła. Bo ten cały zarząd firmy był z Krakowa. Tam pracowaliśmy na dwie zmiany i zmiana dzienna była prawie cała z Krakowa, ci, co już w Płaszowie byli wcześniej. A my przez dłuższy czas właściwie ciągle mieliśmy noc. A w dzień łapali na branie krwi. Łapali i brali krew dla żołnierzy. I to już im nie przeszkadzało, że to była żydowska krew. Zakwaterowani byliśmy w barakach, po sto osób, może po dwieście, nie pamiętam tak dokładnie. Z jedzeniem tam u Madritscha, gdzie pracowałam, było jeszcze nie najgorzej, dlatego że on postarał się o dodatkowy chleb. I nie taką glinę, którą tam nam dawano, tylko dla jego pracowników przywożono chleb gdzieś z wolności, i dostawałyśmy tam ćwiartkę chleba za wyrobienie pracy ponad normę. Wiec myśmy razem, te, które lepiej szyły, szyły ile mogły biorąc robotę za te, które szyły wolniej. Na przykład ja szyłam więcej i jak dostałam później jeszcze pół chleba, dwa razy ćwiartkę za tą ponad normę, tośmy to dzieliły i tak na wszystkie. Tak dotrwałam do sierpnia 1944, kiedy wywieźli nas do Oświęcimia. Parę miesięcy wcześniej przyjechał do nas transport Węgierek, które były już w Oświęcimiu, i z Oświęcimia, nie wiadomo na jakiej zasadzie przysłano je do Płaszowa. One były ogolone i wszystkie nosiły jakieś szare suknie i w ogóle wyglądały jak nie z tej ziemi. Potem razem z tym transportem zabrano część Płaszowa do Oświęcimia i nas nazwano „węgierski transport” przez to, że ich tam było dużo. Więcej ich było niż naszych.

W Oświęcimiu nam ogolono głowy, zabrano nam odzież i zapakowano nas do takich baraków, gdzie już było chyba tysiąc osób. Dokładnie to było w Birkenau. Jakiś czas udało mi się, że pracowałam jako sprzątaczka u funkcyjnych, zanosiłam coś do prania, sprzątałam, zamiatałam, o takie rzeczy. Ale później pracowaliśmy fizycznie, ja już wtedy ledwie żyłam. Prowadzono nas wtedy do kopania nowego koryta Wisły, i to był najgorszy okres. W Brzezince trzymałyśmy się razem z siostrą i jeszcze trzema koleżankami, które znałyśmy z Płaszowa. Aż do momentu, kiedy był jeden transport z Oświęcimia, z którego nikt się później nie uratował, bo wszyscy zginęli utopieni w Stutthofie [9]. Do tego transportu byłyśmy wszystkie zaszeregowane, ale mnie i siostrę zdołał w ostatniej chwili uratować nasz wujek. A te koleżanki pojechały. Pamiętam, że stałyśmy już na placu, gotowe do wyjścia. Ale udało nam się dać znać temu wujkowi za drutami, on sąsiadował przez druty z nami. To był drugi mąż mojej cioci Beli, siostry mojej mamy, on nas wcześniej poznał, jak przyjechałyśmy do Oświęcimia. Udało nam się dać znać, że jesteśmy w tym transporcie, i on szybko wziął nasze numery tatuażu. I prawie że w ostatniej chwili przyszła jakaś z tych funkcyjnych, przechodziła wzdłuż szeregu i wywoływała te numery. Myśmy się zgłosiły, ona tylko sprawdziła, czy to te i mówi: znikajcie. I powiedziała, którędy mamy uciekać i wróciłyśmy do obozu, który był prawie opustoszały i zostałyśmy jeszcze kilka miesięcy, do końca grudnia 1944.

30 grudnia 1944 ja z siostrą dostałyśmy się do Bergen-Belsen [10] w jednym z ostatnich masowych transportów. To już był taki transport, że następny po nas już gnano pieszo. To była zima i nam dano worki papierowe, do których myśmy miały powłazić. Wiązało się to przy szyi, żeby nie marznąć i jeszcze, jak ktoś miał coś, to ponapychał do środka, siana czy czegoś i jechaliśmy, chyba ze trzy dni. To były zamknięte wagony i nawet były w tych wagonach takie piecyki żelazne, i tam sobie ci Niemcy, co nas pilnowali, coś grzali, nawet czasem, jak dobry [Niemiec] był, to pozwolił skorzystać. W czasie jak jechaliśmy to był Sylwester i słyszeliśmy, jak jechaliśmy przez Niemcy różne takie zabawy i okrzyki. No i wyładowano nas pod tym Bergen-Belsen i prowadzono później jeszcze pieszo spory kawał. Upchnięto nas potem w barakach, gdzie warunki były zupełnie prymitywne i strasznie dużo nas na jeden barak przypadało. No i tam właściwie po bardzo krótkim czasie zaczęła się głodówka. Pracy tam już raczej nie było, chyba, że komuś się udało, to mógł się dostać gdzieś do kuchni czy do obieralni. Mnie się akurat udało. Jakiś czas pracowałam w obieralni. Do tego miałam koleżankę, którą znałam jeszcze z Oświęcimia, która pracowała w kuchni i ona tam na przykład wykradała trochę soli. Za sól można było wszystko dostać, sól była na wagę złota. Więc ja jej tam czasem pilnowałam tej soli, bo to przecież kradły [więźniarki]. Zabierały jedna drugiej. Jak sama pracowałam w obieralni, to jakiegoś ziemniaka pokrojonego w plasterki przeszmuglowałam, to było bardzo niebezpieczne. Albo kawałeczek brukwi, to się kroiło w plastry, i wkładałam sobie do rękawów dlatego, że pod pachami to oni sprawdzali. Nie sprawdzali w łokciach, więc można było jakoś zamocować niewielki plasterek, żeby zanieść siostrze, bo już wtedy był wielki głód. I jak się przechodziło taką rewizję, to gdyby przyłapali, to już właściwie wystarczyło, że pobili porządnie, to już nie wstał taki ktoś. Oprócz tego jeszcze były takie, które kradły zupę, no i można było handlować tą zupą. Ja czasami dostałam do sprzedania taki kociołek zupy, i jak miało być z niego trzydzieści porcji, to zrobiłam, powiedzmy trzydzieści dwie, dzięki czemu ja i siostra miałyśmy zupę. Taką porcję można było też wymienić na jakiś kawałeczek margaryny albo kawałeczek tak zwanego blutwurst [kaszanka]. Poza tym był jakiś transport, powiedzmy z jakiegoś obozu pracy, a nie z obozu koncentracyjnego, to one jeszcze miały jakieś aspiracje, że potrzebne im były nici. To myśmy robiły nici, wyciągałyśmy z koca i ja nawijałam na jakiś papierek i sprzedawałam. Nauczyłam się tak nawijać, że to wyglądało jakby było fabryczne. I sprzedawałam te nici za kawałeczek brukwi na przykład, takie interesy się robiło.

Siostra moja w tym czasie dosłownie nikła w oczach. Ona była ode mnie starsza o trzy i pół roku, a wszyscy mówili: twoja mała siostrzyczka. Myśleli, że ona jest znacznie młodsza ode mnie, a ja miałam dwadzieścia, a ona już prawie dwadzieścia cztery lata. Jednak ona wyglądała na piętnaście, bardzo źle się trzymała. Ja przeszłam tyfus w tym obozie i udało mi się z niego wygrzebać, ale ona jak zachorowała, to słabła z dnia na dzień. W tym czasie nie było już absolutnie żadnego chleba (za to jak nas oswobodzili, to znaleźliśmy całe baraki od podłogi do sufitu zawalone spleśniałym chlebem, bo nie dawano nam chleba, i on zalegał). Nie dawano nam chleba tygodniami całymi, gdzieś już od stycznia, lutego. Przez te ostatnie dwa, trzy miesiące, dostawaliśmy tylko raz dziennie zaparzoną brukiew, bez żadnych dodatków, bez niczego, nawet bez soli, no zupełnie taka, na wpół surowa. W tych właśnie warunkach siostra zachorowała na tyfus. Pamiętam, że leżała na tak zwanym „rewirze”. Ten rewir to był niby szpital, czyli takie miejsce, gdzie teoretycznie można było spokojnie umrzeć, ale też nie do końca. Też leżały po dwie, trzy w jednym łóżku i wszy były niesamowite. Wszy były tak wielkie, że dosłownie jak miałam koc to w każdym włóknie, gdzie był i wątek i osnowa, to z każdego takiego miejsca sterczała wesz. Te koce dosłownie chodziły same. To było już w ostatnim okresie wojny, ja do siostry przychodziłam, jeszcze próbowałam jej coś zorganizować, coś zanieść i ratować ją. W tym czasie przyszli Anglicy, i nas oswobodzili. Spóźnili się nie dużo, gdyby powiedzmy przyszli tydzień wcześniej, to może byłaby jakaś szansa. Miałam taką koleżankę, której siostra też była w takim stanie, i ona ją odratowała, ale dosłownie w ostatniej chwili. Ale moja siostra była już wtedy zupełnie jak szkielet, i na wszystko było za późno. Piętnastego kwietnia nas oswobodzono, a ona zmarła dwudziestego trzeciego. Już kilka dni przed oswobodzeniem wiedzieliśmy, na co się zanosi. Chodziły już jakieś słuchy, i Niemcy już się zwijali, coraz mniej ich było, co chwilę wyjeżdżali. Wiedzieliśmy, że front się zbliża. No a jak przyszli Anglicy, to przez głośniki powiedzieli, żeby się nie martwić, że już jesteśmy wolni. Pamiętam, że zupełnie się nie cieszyłam, absolutnie nie potrafiłam. Nie wierzyłam, że to naprawdę koniec, nic do mnie nie docierało.

Po oswobodzeniu najpierw nas odwszawiono i trochę podkarmiono, i zaczęto po jakimś czasie przenosić do innego miejsca. To było w odległości dwóch, trzech kilometrów od samego obozu. Tam znajdowały się koszary, w których mieszkali Węgrzy, którzy byli na usługach Niemców. Ich stamtąd wysłano i myśmy dostali całe miasteczko koszar. Dziesiątki budynków dwupiętrowych, które tworzyły takie czworokąty dookoła. Były też parterowe budynki na stołówki, kino i budynek administracyjny. W pierwszym okresie z większości budynków zrobiono właściwie szpitale. I wtedy tak już mniej więcej powstał tam obóz DP, to się nazywało, displaced persons. [Więźniowie hitlerowskich obozów koncentracyjnych i inne osoby przemieszczone wbrew swojej woli przez administrację niemiecką w czasie wojny i po jej zakończeniu nazwane zostały Displaced Persons i skoszarowane w specjalnych obozach, skąd wyjeżdżały do miejsc docelowych (ojczyzna, emigracja).] Były tam też transporty Polaków z robót przymusowych. Na początku był jakiś plan, żeby nas przenieść, i część ludzi załadowano do ciężarówek i wysłano pod belgijską granicę, ja byłam tam między innymi. Najpierw zawieźli nas do Diepholz [ dzisiaj Niemcy, 200 km od Hamburga], potem z tego Diepholz do Lingę [dzisiaj Niemcy, 60 km od Kolonii], tak nas przewozili co parę tygodni, w końcu okazało się, że zdecydowali się nas z powrotem przywieźć do Bergen-Belsen.

W międzyczasie utworzono gimnazjum obozowe, i ja właśnie chodziłam do takiego gimnazjum. Uczyli w nim nauczyciele takich przedmiotów, jacy się trafili, więc nie wszystkie przedmioty były. Pamiętam, że nie było biologii. Była za to chemia, bo znalazł się chemik, było coś w rodzaju fizyki, niewiele tego było. W tym czasie zaczęli już przyjeżdżać z Polski uchodźcy, byli tacy, którzy albo przeżyli wojnę w Rosji, albo gdzieś na aryjskich papierach, w każdym razie przyjeżdżały całe transporty, między innymi z Rosji przedostał się mój przyszły mąż, Leon. Był w Polsce i jak się okazało, że już nikogo nie zastał, bo cała jego rodzina zginęła, to też takim transportem przyjechał do Bergen-Belsen, i myśmy się wtedy poznali. Ja jakiś czas pracowałam jeszcze w administracji angielskiej tego obozu, tam powstało biuro poszukiwań. Utworzono kartoteki i z całego świata ludzie poszukiwali się nawzajem. Nas poszukiwano i nasi poszukiwali po świecie, więc tam był dość duży personel, i ja tam pisałam na maszynie, bo znałam niemiecki i angielski. Pamiętam też, że wypisywałam nazwiska poszukiwanych na kliszy filmowej, którą puszczano w kinie przed seansem, żeby pomóc w poszukiwaniu. Parę osób dzięki temu się odnalazło.

W obozie nie musieliśmy pracować i chodzić do szkoły. To było dobrowolne. Po prostu karmili nas, mieliśmy takie bloczki, były stołówki, gdzie mieliśmy przydziały żywności. A jak zaczęłam pracować, to nam płacono w papierosach i w czekoladzie. I to potem można było gdzieś zamieniać. Natomiast pod koniec, tuż przed naszym wyjazdem, była pierwsza taka zamiana pieniędzy tych niemieckich, które już nie były nic warte, odcinało się ileś tam tych zer, i wydrukowali nowe pieniądze. Wtedy już odebrałam swoją ostatnią pensję w biurze poszukiwań już w postaci marek, nie jakichś papierosów czy czegoś. Obóz był zamknięty i były bramy, przez które normalnie można było wychodzić na wolność, ale raz czy dwa razy były jakieś incydenty i zamykano nam za karę tę bramę. Raz gdzieś w okolicy, zginęła jakaś krowa czy cielę, i podejrzewano, prawdopodobnie nie bez racji, że to zostało ukradzione przez kogoś z obozu. Były też jakieś demonstracje wtedy, kiedy była ta historia ze statkiem „Exodus”. [editor’s note: W lipcu 1947 r. brytyjskie okręty wojenne zatrzymały u wybrzeży Palestyny statek „Exodus 1947” z 4,5 tys. żydowskich uchodźców na pokładzie. Siłą zmuszono ich do zawrócenia i udania się do portu Marsylia we Francji. Następnie musieli popłynąć do portu Hamburg w Niemczech, gdzie policja siłą zmusiła Żydów do opuszczenia statku.] Myśmy wtedy pojechali demonstrować do Hamburga, gdzie ten okręt stał.

Ślub z mężem braliśmy w Bergen. To było 11 września 1947 roku. Ślub był w urzędzie i pamiętam, że mój mąż nie rozumiał nic po niemiecku i nic nie mówił. Tylko w odpowiednim momencie musiałam mu dać znać, żeby powiedział Ja [tak]. Niektórzy z członków rodziny do dziś nie mogą nam wybaczyć, że nie był to prawdziwy żydowski ślub. Ale wtedy nikt o tym nie myślał. Bergen to było miasteczko jakieś kilka kilometrów od obozu. I to był tak naprawdę jedyny kontakt wtedy z Niemcami. Wszystko resztę mieliśmy w obozie. Były oprócz tego jeszcze kontakty handlowe. Myśmy wtedy dostawali kawę, która była dla Niemców nieosiągalna. Niemcy piją dużo kawy, więc oni się wyprzedawali niektórzy do ostatka za kawę. Pamiętam, że w Hamburgu kupiłam sobie jakąś starą maszynę do szycia, którą mam do dziś dnia zresztą. W obozie mieszkaliśmy do 1948 roku, kiedy to zdecydowaliśmy się na powrót do Polski. Wszyscy nam bardzo odradzali. Ale ja chciałam się uczyć dalej i wyobrażałam sobie, że to jest możliwe tylko w Polsce. Tak mi się wydawało. Poza tym byłam bardzo związana z językiem i jakoś nie wyobrażałam sobie życia gdzie indziej.

W Polsce przyjechaliśmy najpierw do Wrocławia, bo wtedy już wiedziałam, że przeżyli dwaj młodsi bracia mojej mamy, Rafael i Mozes. Oni byli w czasie wojny w Rosji, i potem przyjechali właśnie do Wrocławia. I przyjechaliśmy tu z takimi skrzyniami, w których miałam cały dobytek, i tę maszynę starą singerowską, i jakąś siekierę miałam, którą też zabrałam. Pamiętam, że strasznie się ze mnie wyśmiewali ci bracia mamy, jak widzieli taką skrzynię, bo myśleli, że ja skarby przywiozłam z Niemiec, a ja tutaj z takim byle jakim dobytkiem przyjechałam. Pojechałam zaraz potem do Łodzi, szukać kontaktu z pozostałą rodziną. I przyjechałam tam dosłownie w czasie, kiedy kuzynka Sara Lea [editor’s note: córka Barucha, brata ojca Gizeli Fudem] ze swoim mężem już siedzieli na walizkach i wyjeżdżali do Izraela. Tyle, że się wtedy z nią zobaczyłam. Zdecydowałam się wtedy zostać we Wrocławiu. To był ciągle rok czterdziesty ósmy i od razu po dwóch miesiącach pobytu w Polsce zdawałam na wstępny rok studiów, wtedy jeszcze humanistycznych, bo mi się wydawało, że później pójdę na anglistykę, że to mi będzie odpowiadało. Potem jednak okazało się, że wolę przedmioty ścisłe, i przeniosłam się na Politechnikę, gdzie skończyłam budownictwo, studia inżynierskie i magisterskie. W międzyczasie już zaczęłam pracować w katedrze mechaniki budowli, pracowałam tam jako asystent przez dziewięć lat. A potem już przeszłam do biura projektów, gdzie pracowałam aż do przejścia na emeryturę.

Nasza jedyna córka urodziła się w 1955. Ma na imię Barbara, i mieszka aktualnie w USA. Studia skończyła tutaj, to była biochemia i w 1981 wyemigrowała. Nie mogła tu miejsca znaleźć. Poza tym wszyscy jej koledzy i koleżanki, wszystko to się rozpierzchło po całym świecie i ona właściwie nie mogła się odnaleźć. Wobec tego, że ja miałam krewnych w Ameryce to ona się zdecydowała tam jechać. Pamiętam, że jak była jeszcze mała, to była straszną patriotką polską, i w ogóle, jak myśmy zaczęli przebąkiwać o ewentualnym wyjeździe do Izraela, to ona była bliska samobójstwa. To było dla niej coś absolutnie nie do przyjęcia. Była ze mną w Ameryce, kiedy miała jedenaście lat, i tam po raz pierwszy zetknęła się z ludźmi, którzy źle mówili o Polsce. Bo to była emigracja, która uciekła po pogromie kieleckim [11]. I ona bardzo to przeżywała. Raz tak się zdarzyło, że jak zaczęli coś wygadywać, to ona w ciemną noc z cudzego mieszkania uciekła, a ja ją szukałam po Nowym Yorku, w obcym mieście. I ona się dopiero potem trochę otworzyła.

Ona zawsze wiedziała, że jest Żydówką, nic nie ukrywaliśmy, ale miała mały kontakt z praktyką judaizmu, bo myśmy żadnych tradycji nie utrzymywali. Natomiast wszystkie koleżanki i kolegów, miała nie-Żydów, więc ona miała choinkę w domu (o czym później tam w USA już nie mówiła, żeby nie gorszyć kuzynki, która jest bardzo taka zachowawcza), i w ogóle praktycznie to dla niej nie było w tym żadnego problemu. Natomiast jak pojechała drugi raz do USA już jako siedemnastoletnia dziewczyna, to zorientowała się, jak to wygląda, i potem, jak przyjechała, to postanowiła, że jak będzie mieć rodzinę, to jej dzieci będą miały coś z judaizmu. Czyli jej bardzo brakowało, że nie miała właściwie niczego. Także teraz mając tam dwoje dzieci, ona jak nie zapomni, to pali świece w piątek wieczór, żeby te dzieci to miały. Obchodzi też niektóre święta, na przykład Purim. Na święta Pesach była kilka razy zapraszana do tej mojej pobożnej rodziny, więc ona już wie, jak to wyglądało, i dzieci jej wiedzą, że są Żydami. Jej mąż jest Żydem, ale z Białorusi. On wyemigrował rok – dwa wcześniej od niej. Z całą rodziną, on ma tam rodziców i siostrę i ciotkę. Oni nie są pobożni, on nawet w ogóle się w tych sprawach nie orientował, dopiero ona go uświadamiała i do dziś dnia mu się to wszystko myli.

Tu we Wrocławiu od początku mieliśmy kontakt ze środowiskiem żydowskim związanym z TSKŻ-em. [12] Chodziliśmy też do teatru żydowskiego na Świdnickiej [13], wtedy jak jeszcze grała tam Ida Kamińska [14] A z gminą żydowską to jedyny kontakt mam wtedy, kiedy biorę macę na Pesach. Mam też legitymację związku represjonowanych. I czasami chodziliśmy na rocznicę powstania Getta Warszawskiego [15], bo mąż jest z Warszawy. Coraz bardziej topnieje grupka tych, którzy tam przychodzą.

Nigdy nigdzie nie próbowałam jakoś utaić tego, że jestem Żydówką. Moi wszyscy polscy koledzy i koleżanki w pracy zawsze wiedzieli. Ja tam ich uczyłam nawet alfabetu hebrajskiego, nie wiem, czy jeszcze pamiętają, ale uczyłam ich podpisać się. Nie zniosłabym tego, żeby się ukrywać. Jak w czasie wojny byłam po tej aryjskiej stronie parę tygodni, to ta fałszywa sytuacja, kiedy nie można powiedzieć tego, co się chce, była dla mnie bardzo ciężka do zniesienia. Dlatego później już nigdy tego nie ukrywałam.

Pierwszy raz z antysemityzmem po wojnie zetknęłam się w 1956 [16]. Pracowałam wtedy przez kilka miesięcy w Gazoprojekcie, to było biuro projektowe. Wtedy zaczęła się ta odwilż. I wysłuchałam wtedy przypadkowo – bo nie sądzę, żeby zrobili to specjalnie, żeby mi dokuczyć – strasznie antysemickiej rozmowy na temat Żydów, że dobra ta nagonka, bo może teraz pójdą do pracy, niech trochę popracują, i tak dalej… Bardzo to było dla mnie szokujące, bo na studiach nie zetknęłam się z niczym takim. Pamiętam także, iż w 1968 byłam w takim kiepskim nastroju, i prawdopodobnie miałam to na twarzy, bo nawet jeden kolega podszedł, gdzieś tam mnie na klatce schodowej spotkał, poklepał po ramieniu – Niech się pani tyle nie martwi – on mówi – Przedtem było AK, teraz są Żydzi, ludzie muszą na coś narzekać. A w 1968 wobec tego, że ani nie byłam w partii, ani nie miałam żadnego stanowiska, to też nie ucierpiałam [17]. Bo ucierpieli ci, którzy mieli coś do stracenia. A ja tego nie miałam. Ale pamiętam tę nagonkę i w telewizji i w gazetach, i to, że coraz to nowi z tych resztek znajomych, których miałam, w jakiś sposób tam ucierpieli i zaczęli wyjeżdżać. No i to rozczarowanie, że zrozumieliśmy, że właściwie nie bardzo mamy tu co do szukania. Bo wtedy się odzywa ta druga strona, bo jak jestem między Żydami nie z Polski, to się czuję bardzo polska, natomiast jak jestem między Polakami nie Żydami, to się czuję bardzo żydowska. I na to nie ma rady, więc bardzo w tym czasie to odczuwałam. To było morze krzywd.

Dwa razy zastanawialiśmy się nad emigracją do Izraela. Pierwszy raz w pięćdziesiątym szóstym roku, wtedy byłam w Izraelu, córka jeszcze była maleńka. Już wtedy była taka fala i zaczęło się o tym mówić. Wtedy też wyjeżdżali wszyscy znajomi i byłam tam rozejrzeć się. I zasadniczo, gdybym się była wtedy zdecydowała, to miałam jeszcze tam krewnych, którzy by mi pomogli, ale mój mąż żadnych krewnych nie miał i tu miał pracę. Był na swoim i nie chciał jechać, zaczynać wszystko od nowa, żeby być od kogoś uzależnionym. A w sześćdziesiątym ósmym, gdy drugi raz braliśmy to pod uwagę jako ostateczność, to córka nie chciała o tym słyszeć.

Stan wojenny strasznie przeżywałam. Dlatego, że po prostu już było tyle nadziei i otwartości, że jak nagle później wszystko się cofnęło, to mi się wydawało, że to jest coś, co się już nie da odrobić, co już nie wróci. Pamiętam, tak się rozczarowałam do „Polityki” [tygodnik społeczno-polityczny], bo myśmy czytali wcześniej „Politykę”. I potem przez jakiś czas ona w ogóle nie wychodziła, a potem była jakaś czystka i kilku autorów, których chętnie czytałam, zniknęło wtedy z „Polityki”. I wtedy sobie uprzytomniłam dopiero, co to znaczy, taka czystka. A pamiętam, że to właśnie „Polityka” mnie ratowała w tym czasie, kiedy były te największe nagonki, dlatego, że ona była w miarę znośna. A teraz, po zmianie ustroju jakoś się żyje, gdybym była młodsza, to bym powiedziała, że lepiej. Gdybym odmłodniała, a nie starzała się. I wydaje mi się, że sporo ludzi z tych, którzy narzekają i mówią, że teraz jest gorzej, to dlatego, że po prostu że się zestarzeli.

Dziś żyję z dnia na dzień, i coraz mniej wychodzimy z mężem z domu. Utrzymujemy kontakt z córką i wnukami w USA, oraz z niektórymi przyjaciółmi z młodości, jak na przykład z tą koleżanką, Polką – Gabrielą, która mieszka teraz w Zakopanem i dzwoni czasami. Na jej cześć moja wnuczka ma na drugie imię też Gabriela. Kilka lat temu moją historią z czasów holokaustu interesowało się wydawnictwo związane z byłym obozem w Bergen-Belsen, nawet przeprowadzono ze mną wywiad. Ale teraz pierwszy raz mogłam opowiedzieć całą historię życia, z czego bardzo się cieszę.

Glossy:

[1] – Anti-Semitism in Poland in the 1930s: From 1935-39 the activities of Polish anti-Semitic propaganda intensified. The Sejm introduced barriers to ritual slaughter, restrictions of Jews’ access to education and certain professions. Nationalistic factions postulated the removal of Jews from political, social and cultural life, and agitated for economic boycotts to persuade all the country’s Jews to emigrate. Nationalist activists took up posts outside Jewish shops and stalls, attempting to prevent Poles from patronizing them. Such campaigns were often combined with damage and looting of shops and beatings, sometimes with fatal consequences. From June 1935 until 1937 there were over a dozen pogroms, the most publicized of which was the pogrom in Przytyk in 1936. The Catholic Church also contributed to the rise of anti-Semitism.

[2] – Beit Jaakow (hebr. dom Jakuba, jid. Bajs Jakow) – organizacja szkolna zajmująca się religijnym wykształceniem żydowskich dziewcząt. Pierwsza szkoła tego typu została założona w 1917 w Krakowie przez Sarę Szenirer. Idea tworzenia żeńskich szkół religijnych zyskała poparcie działaczy ortodoksyjnej partii Agudas Isroel; zaczęto rozbudowywać sieć szkół. W latach 30-tych na terenie Polski działało ponad 110 placówek BJ z prawie 31 tys. uczennic. W Krakowie od 1927 roku istniało seminarium dla nauczycielek, a w Warszawie od 1935 gimnazjum handlowe. Organizacja wydawała też własne czasopismo „Bajs Jakow”. Program szkół Beit Jaakow obejmował naukę podstaw języka hebrajskiego, ogólne wiadomości o Pięcioksięgu, naukę psalmów i modlitw przeznaczonych dla kobiet, wykłady o liturgii, świętach, zasadach etyki żydowskiej. Z czasem do niektórych szkół wprowadzono przedmioty świeckie (język polski, literaturę i historię Polski, geografię), dzięki czemu zyskały status szkół publicznych

[3] – Tarnow Ghetto: The population of Tarnow was 52,000 in 1939, out of which 48 percent were Jews. In March 1941 they were forced to move into a designated area, which was turned into a ghetto in February 1942. Later Jews were also brought in from the surrounding towns and villages, as well as from the Czech lands and Germany; altogether some 40,000 people were deported there. From the summer of 1942 until September 1943 there were continuous deportations to the death camp in Belzec. In September 1943 the ghetto was liquidated; 2,000 people were sent to the camp in Plaszow, and 8,000 to Auschwitz. A few hundred workers employed in the town managed to survive there until 1944.

[4] – Wypędzenie polskich Żydów z Niemiec : From October 1938 until the spring of 1939 there was a camp in Zbaszyn for Polish Jews resettled from the Third Reich. The German government, anticipating the act passed by the Polish Sejm (Parliament) depriving people who had been out of the country for more than 5 years of their citizenship, deported over 20,000 Polish Jews, some 6,000 of whom were sent to Zbaszyn. As the Polish border police did not want to let them into Poland, these people were trapped in the strip of no-man’s land, without shelter, water or food. After a few days they were resettled to a temporary camp on the Polish side, where they spent several months. Jewish communities in Poland organized aid for the victims; families took in relatives, and Joint also provided assistance.

[5] – Anschluss: The annexation of Austria to Germany. The 1919 peace treaty of St. Germain prohibited the Anschluss, to prevent a resurgence of a strong Germany. On 12th March 1938 Hitler occupied Austria, and, to popular approval, annexed it as the province of Ostmark. In April 1945 Austria regained independence legalizing it with the Austrian State Treaty in 1955.

[6] – Placówka – miejsce pracy Żydów zatrudnionych poza terenem getta. Robotnicy żydowscy pracowali np. na kolei, w prywatnych firmach niemieckich, w urzędach i przedsiębiorstwach SS, policji i Wehrmachtu, a także w administracji miejskiej. Robotnicy żydowscy mieszkali w getcie i codziennie wychodzili na kilka – kilkanaście godzin do pracy poza gettem. Za pracę dostawali skromny posiłek, a czasem niewielkie sumy pieniężne. Placówki istniały zasadniczo od początku okupacji, ich liczby wzrosła wiosną 1942 roku. W okresie akcji likwidacyjnych w gettach zatrudnienie na placówce często chroniło, przynajmniej przez jakiś czas, przed wywózką do obozu zagłady.

[7] – Belzec: Village in Lublin region of Poland (Tomaszow district). In 1940 the Germans created a forced labor camp there for 2,500 Jews and Roma. In November 1941 it was transformed into an extermination camp (SS Sonderkommando Belzec or Dienststelle Belzec der Waffen SS) under the ‘Reinhard-Aktion’, in which the Germans murdered around 600,000 people (chiefly in gas chambers), including approximately 550,000 Polish Jews (approx. 300,000 from the province of Galicia) and Jews from the USSR, Austria, Belgium, Czechoslovakia, Denmark, Holland, Germany, Norway and Hungary; many Poles from surrounding towns and villages and from Lwow also died here, mostly for helping Jews. In November 1942 the Nazis began liquidating the camp. In the spring of 1943 the camp was demolished and the corpses of the gassed victims exhumed from their mass graves and burned. The last 600 Jews employed in this work were then sent to the Sobibor camp, where they died in the gas chambers.

[8] – Plaszow Camp: Located near Cracow, it was originally a forced labor camp and subsequently became a concentration camp. The construction of the camp began in summer 1940. In 1941 the camp was extended and the first Jews were deported there. The site chosen comprised two Jewish cemeteries. There were about 2,000 prisoners there before the liquidation of the Podgorze (Cracow) ghetto on 13th and 14th March 1943 and the transportation of the remaining Jews to Plaszow camp. Afterwards, the camp population rose to 8,000. By the second half of 1943 its population had risen to 12,000, and by May-June 1944 the number of permanent prisoners had increased to 24,000 (with an unknown number of temporary prisoners), including 6,000-8,000 Jews from Hungary. Until the middle of 1943 all the prisoners in the Plaszow forced labor camp were Jews. In July 1943, a separate section was fenced off for Polish prisoners who were sent to the camp for breaking the laws of the German occupational government. The conditions of life in the camp were made unbearable by the SS commander Amon Goeth, who became the commandant of Plaszow in February 1943. He held the position until September 1944 when he was arrested by the SS for stealing from the camp warehouses. As the Russian forces advanced further and further westward, the Germans began the systematic evacuation of the slave labor camps in their path. From the camp in Plaszow, many hundreds were sent to Auschwitz, others westward to Mauthausen and Flossenburg. On 18th January 1945 the camp was evacuated in the form of death marches, during which thousands of prisoners died from starvation or disease, or were shot if they were too weak to walk. The last prisoners were transferred to Germany on 16th January 1945. More than 150,000 civilians were held prisoner in Plaszow.

[9] – Stutthof (Pol. Sztutowo): German concentration camp 36 km east of Gdansk. The Germans also created a series of satellite camps in the vicinity: Stolp, Heiligenbeil, Gerdauen, Jesau, Schippenbeil, Seerappen, Praust, Burggraben, Thorn and Elbing. The Stutthof camp operated from 2nd September 1939 until 9th May 1945. The first group of prisoners (several hundred people) were Jews from Gdansk. Until 1943 small groups of Jews from Warsaw, Bialystok and other places were sent there. In early 1944 some 20,000 Auschwitz survivors were relocated to Stutthof. In spring 1944 the camp was extended significantly and was made into a death camp; subsequent transports comprised groups of Jews from Latvia, Lithuania, Hungary and Lodz in Poland. Towards the end of 1944 around 12,000 prisoners were taken from Stutthof to camps in Germany – Dachau, Buchenwald, Neuengamme and Flossenburg. In January 1945 the evacuation of Stutthof and its satellite camps began. In that period some 29,000 prisoners passed through the camp (including 26,000 women), 26,000 of whom died during the evacuation. Of the 52,000 or so people who were taken to Stutthof and its satellites, around 3,000 survived.

[10] – Bergen-Belsen

[11] – Kielce Pogrom: On 4th July 1946 the alleged kidnapping of a Polish boy led to a pogrom in which 42 people were killed and over 40 wounded. The pogrom also prompted other anti-Jewish incidents in Kielce region. These events caused mass emigrations of Jews to Israel and other countries.

[12] – TSKZ (Social and Cultural Society of Polish Jews): founded in 1950 when the Central Committee of Polish Jews merged with the Jewish Society of Culture. From 1950-1991 it was the sole body representing Jews in Poland. Its statutory aim was to develop, preserve and propagate Jewish culture. During the socialist period this aim was subordinated to communist ideology. Post-1989 most young activists gravitated towards other Jewish organizations. However, the SCSPJ continues to organize a range of cultural events and has its own magazine, The Jewish Word. However, it is primarily an organization of older people, who have been involved with it for years.

[13] – Ester Rachel Kaminska Public Jewish Theater: created in 1950 through the merging of the Jewish Theater from Lodz and the Lower Silesian Jewish Theater from Wroclaw. The seat of the management of the theater was first located in Wroclaw and then moved to Lodz. Ida Kaminska, Ester Rachel Kaminska’s daughter, exceptional actress and the only female director in Jewish interwar theater, was the artistic director from 1955. The literary director of the theater was Dawid Sfard. In 1955 the seat of the theater was moved to Warsaw. Ida Kaminska was the director of the theater until 1968 when, due to increasing anti-semitic policies of the government, she left for Vienna (from Vienna she went to Tel Aviv and later to New York). Most of the best actors left with her. After Kaminska’s departure, the theater was directed by Juliusz Berger and, since 1969, by Szymon Szurmiej. The theater performed its plays all over the country and, since 1956, also abroad. The theater still stages plays by Jewish writers (for example Sz. Alejchem, An-ski). It is the only public theater, which puts on performances in Yiddish.

[14] – Kaminska, Ida (1899–1980): Jewish actress and theater director. She made her debut in 1916 on the stage of the Warsaw theater founded by her parents. In 1921-28 she and her husband, Martin Sigmund Turkow, were the directors of the Varshaver Yidisher Kunsteater. From 1933 to 1939 she ran her own theater group in Warsaw. During World War II she was in Lvov, and was evacuated to Kyrgizia (Frunze). On her return to Poland in 1947 she became director of the Jewish theaters in Lodz, Wroclaw and Warsaw (1955-68 the E.R. Kaminska Theater). In 1967 she traveled to the US with her theater and was very successful there. Following the events of March 1968 she resigned from her post as theater director and emigrated to the US, where she lived until her death. Her best known roles include the leading roles in Mirele Efros (Gordin), Hedda Gabler (Ibsen) and Mother Courage and Her Children (Brecht), and her role in the film The Shop on Main Street (Kadár and Klos, 1965). Ida Kaminska also wrote her memoirs, entitled My Life, My Theatre (1973).

[15] – Warsaw Ghetto Uprising (or April Uprising): On 19th April 1943 the Germans undertook their third deportation campaign to transport the last inhabitants of the ghetto, approximately 60,000 people, to labor camps. An armed resistance broke out in the ghetto, led by the Jewish Fighting Organization (ZOB) and the Jewish Military Union (ZZW) – all in all several hundred armed fighters. The Germans attacked with 2,000 men, tanks and artillery. The insurrectionists were on the attack for the first few days, and subsequently carried out their defense from bunkers and ruins, supported by the civilian population of the ghetto, who contributed with passive resistance. The Germans razed the Warsaw ghetto to the ground on 15th May 1943. Around 13,000 Jews perished in the Uprising, and around 50,000 were deported to Treblinka extermination camp. About 100 of the resistance fighters managed to escape from the ghetto via the sewers.

[16] – Polish October 1956: the culmination of the political, social and economic transformations that brought about the collapse of the dictatorial regime after the death of Stalin (1953). From 1954 the political system in Poland gradually thawed (censorship was scaled down, for instance, and political prisoners were slowly released – in April and May 1956 some 35,000 people were let out of prison). But the economic situation was deteriorating and the social and political crisis mounting. On 28th June a strike and demonstration on the streets of Poznan escalated into an armed revolt, which was suppressed by police and army units. From 19th-21st October 1956 a political breakthrough occurred, the 8th Plenum of the PZPR Central Committee met under social pressure (rallies in factories and universities), and there was the threat of intervention by Soviet troops. Gomulka was appointed First Secretary of the PZPR Central Committee, and won the support of many groups, including a rally numbering hundreds of thousands of people in Warsaw on 24th October. From 15th-18th November the terms on which Soviet troops were stationed in Poland were agreed, a proportion of Poland’s debt was annulled, the resettlement of Poles back from the USSR was resumed, and by the end of 1956 a large number of people found guilt in political trials were rehabilitated. There were changes at the top in the Polish Army: Marshal Rokossowski and the Soviet generals went back to the USSR, and changes also to the civilian authorities and the programs of political factions. In November 1956 permission was granted for the creation of workers’ councils in state enterprises, and the management of the economy was improved somewhat. In subsequent months, however, the process of partial democratization was halted, and supporters of continuing change (‘revisionists’) were censured.

[17] – Gomulka Campaign: a campaign to sack Jews employed in the Ministry of Internal Affairs, the army and the central administration. The trigger of this anti-Semitic campaign was the involvement of the Socialist Bloc countries on the Arab side in the Middle East conflict, in connection with which Moscow ordered purges in state institutions. On 19th June 1967, at a trade union congress, the then First Secretary of the Polish United Workers’ Party [PZPR], Wladyslaw Gomulka, accused the Jews of lack of loyalty to the state and of publicly demonstrating their enthusiasm for Israel’s victory in the Six-Day-War. This marked the start of purges among journalists and people of other creative professions. Poland also severed diplomatic relations with Israel. On 8th March 1968 there was a protest at Warsaw University. The Ministry of Internal Affairs responded by launching a press campaign and organizing mass demonstrations in factories and workplaces during which ‘Zionists’ and ‘trouble-makers’ were indicted and anti-Semitic and anti-intelligentsia slogans shouted. Following the events of March purges were also staged in all state institutions, from factories to universities, on criteria of nationality and race. ‘Family liability’ was also introduced (e.g. with respect to people whose spouses were Jewish). Jews were forced to emigrate. From 1968-1971 15,000-30,000 people left Poland. They were stripped of their citizenship and right of return.

Teofila Silberring

Mąż Teofili, Adam Silberring, prowadzący samochód rodzinny marki Steyr.

Kraków, Polska

 

 

Szczegóły wywiadu

Wywiad przeprowadziła: Magdalena Bizoń

Wywiad przeprowadzono: październik, listopad 2004


 

 

 


 

kaseta 1, strona A

Znaczy, nie. Tutaj najpierw jest, są dziadkowie. Na przykład możemy zacząć od dziadków od strony ojca. Tak, i tu trzeba…

No to ja znałam tylko babcię, bo jak się urodziłam, to dziadek już nie żył.

Nazwisko?

Nussbaum – n, u ,2 s, zna pani niemiecki?

No troszeczkę.

Nussbaum.

Czyli babcia też była Nussbaum.

I ja jak się urodziłam, to już dziadek nie żył, tylko babcia żyła.

I teraz jak mieli na imię.

Hirsch / s, ch/

Aha, a babcia?

To tak się nazywała jak ja. Ja jestem po babci Teofila, a po żydowsku jest Tauba. Po żydowsku.

Tauba. U-b-a prawda?

Tauba.

I teraz, a panieńskie nazwisko babci?

Nie, tego nie wiem

A ewentualnie daty, kiedy się urodzili i kiedy umarli.

No tak, jak ja się urodziłam w 25-tym roku, to już dziadek nie żył. Dziadek. A nie wiem kiedy zmarł. A babcia zmarła jak ja miałam 6 lat.

Czyli w 31-wszym zmarła. 1931.

Tak, tak. Ale nie wiem jak się nazywała z domu. O matce to wiem wszystko, ale o nich… Po prostu się tym nie interesowałam.

No to przejdźmy do tego, co wiadomo, a potem może się jeszcze cos przypomni, albo coś

No, nie mam sobie skąd przypominać, bo nie mam zielonego pojęcia

To się zabierzmy za dziadków od strony mamy.

No, to znam, to.

No, to teraz, to tu będzie widać to, jak się nazywali…

Dziadek się nazywał Barber. Izaak.

Teraz, kiedy się urodził, a kiedy umarł. To tez można dekadę podać ewentualnie.

No i kiedy się mógł dziadek urodzić? Zaraz, mama, mama jak wojna wybuchła miała 39 lat, jak wojna w 39-tym…

Czyli mama by się urodziła w dziewięćsetnym.

Tak.

A to pięknie!

Tak.

To tu możemy od razu wpisać

No to mamę, to wiem wszystko. Z domu jest Barber. Gustawa imię. Gustawa

I to mówimy o pani mamie.

Mama

Gustawa.

Mama

I ten, a babcia? Od strony mamy?

A babcia, proszę panią, aż do wojny, do 39-go roku babcia żyła.

39

Mieszkała w Podgórzu, to pamiętam, bo jest jeszcze, stoi ten dom.

To do tego jeszcze dojdziemy. A jak się nazywała babcia z domu na przykład.

Z domu? Tego tez nie wiem

Czyli tego tez nie…

Była Barber, no. Barber. Nawet nie wiem jak miała na imię. Już nie pamiętam zupełnie. Wiem tylko gdzie mieszkała bośmy tam chodzili…Trzeba to? Kalwaryjska 32 mieszkała w Podgórzu.

Oto będę jeszcze raz wypytywać.

Aha.

I teraz tata

Ojciec, tak?

Tak

Juda. Juda Nussbaum.1900.

Dokładnie 1900? Czyli był…

Tak. W Krakowie

Był w wieku mamy.

Tak, tak. W Krakowie

A kiedy umarł?

Proszę panią nie wiem, bo zginął w obozie.

Aha, czyli nie wiadomo, w którym roku

Nie wrócił. Nic nie wiadomo. A tak jak mi mówili, to znaczy tak jak się dowiadywałam przez Czerwony Krzyż i z tych, co wrócili, to zginął prawie pod koniec wojny w 45-tym roku. Już pod sam koniec.

Tak jak brat mojej teściowej. Ona miała malutkiego brata i byli w klasztorze i tuż przed końcem wojny. Ukraińcy napadli na klasztor. Też mama nie wie dokładnie.

Zabrali ich, ojca też. To samo było, tu też jest. Wrócili z powrotem i mówili, zastrzelili wszystkich. O tak, z opowiadań znajomych, którzy tam gdzieś widzieli i wie pani jak to było. Bo tam w obozie, to ja tylko znałam tych, co koło mnie byli, a dalej, to skąd, nie mam pojęcia, kto tam dalej był. No i co dalej?

A mama wie pani?

Z domu Barber

Kiedy…

Mama została zastrzelona w 1939 roku u nas w domu przez Niemców, którzy zabierali meble. Broniła i ją zastrzelili. Na Miodowej 21. I nie wiem, gdzie jest pochowana, bo oni… Nie wolno było pogrzebów robić. W każdym razie nie na Miodowej. Na pewno. Gdzieś ją wieźli do Podgórza i tam nie wiem, czy do takiego rowu wspólnego… Nic nie wiem. Gdzie leży nie wiem.

Czy pani miała albo ma rodzeństwo?

Ja nie mam, to znaczy miałam brata, który zginął. Brata. 1921-wszy rok. Henryk. Nussbaum oczywiście. 1921-wszy rok, był w obozach i nie wiem gdzie zginął. Nie wiem, kiedy.

Teraz pani, znowu tu jest na czarno i będziemy pisać panią obok. Pani Teofila.

Z domu Nussbaum. Też nie ścierpną pani nogi? Proszę sobie przysunąć, co pani będzie tak…

A tak, żeby pani zaglądała. To nie jest przyjemnie zaglądać przez ramię na to, co piszą?

Ale ja nie muszę w ogóle zaglądać, ważne jest tylko czy pani pisze, a co ja mam zaglądać. Jak pani czegoś nie wie jak się pisze, to proszę mnie zapytać.

I tak, urodziła się pani…

15-go lipca 1925.

Ale jak się pani trzyma fantastycznie!

Naprawdę?

Strasznie bym chciała być w takiej formie w pani wieku. To jest naprawdę skarb. I teraz…

Na co tam pani noga, prawda? To mi pani powie jak moja wnuczka „Babciu, przecież ty wiesz, w twoim wieku, to już leżą, leją, nie wiedzą jak się nazywają…co ci tam noga?

Tak bywa, ale ja jak miałam 20 lat, to się przekonałam jak to jest nie mieć nogi, bo mi, wyskakiwało mi kolano i mi pakował nogę w gips. Tak stąd dotąd i to o kulach. Stąd wiem jak się chodzi o kulach z takim wielkim gipsem i jak to strasznie przeszkadza.

Wie pani, co, oni chcieli, żebym ja tam przyjechała do Berlina, ale ja już… Już mi się nie chce, bo oni by mnie tam szybko na… Ja tu mam do Ośrodka, taki do o, na naukę chodzenia.

Mój mąż też chciałby mamę zabrać zagranicę leczyć, ale…

No nie, jak tylko byłam na operacji. A bardzo jestem zadowolona, że tam wspaniale było, naprawdę. Tu bym nie miała takich warunków z pewnością. No, słucham.

I teraz małżonek.

Adam Silberring 5 III 1921.

21…Teraz jest rubryczka na dzieci

Syn Jerzy 30 maj1949. W Krakowie oczywiście wszystko.

I teraz…

Wnuczka?

Tu mi się kończy na, na tych, ale

Na synu.

Na synu mi się kończy. Wnuczka? To na razie wnuczkę zostawimy w spokoju, nie będziemy kobiety w to mieszać póki, co. A teraz… i teraz tu jest pełne imię pani. Czy pani ma dwa imiona czy jedno?

Teofila, jedno.

 Tylko Teofila, to już znamy. Kiedy i gdzie pani się urodziła? Kiedy, to już wiemy.

15 Vii-go, to pani jeszcze podyktuję, VII 25 w Krakowie.

25 w Krakowie.

Ulicę podać?

A jak pani…

Przy ulicy Miodowej 21. Dom stoi.

Obejrzę go sobie, bo ja tam często chodzę.

Tak Tam się dla wnuczki buduje piętro.

I gdzie jeszcze pani mieszkała? Bo może pani mieszkała w innych…

W obozach.

To do tego dojdziemy

Stąd poszłam do getta, stąd…

Czyli w Krakowie w Krakowie i w Krakowie.

W Krakowie

Pani edukacja.

Ja mam niepełne wyższe, to znaczy wyższe bez dyplomu.

Czyli absolutorium, tak?

Tak Bez dyplomu. Chemia na UJ-cie.

Chemia

Na UJ-cie

UJ. A jakąś specjalizację pani robiła?

Nie robiłam, ale pracowałam potem w chemii żywnościowej, w gastronomii.

Pani przed wojną nie pracowała, bo pani była za młoda?

Nie, 14 lat miałam jak wojna wybuchła.

Czyli, czyli właśnie…

Chodziłam do szkoły.

Czyli po wojnie pani pracowała w gastronomii.

Nie, bo po wojnie, to się uczyłam dopiero się zapisałam…

Nie, nie, ale to jest po prostu pytanie o to, o zawód.

No, no to chemia.

Czyli chemia, a to była żywnościowa…

No, niekoniecznie, ja się tak przestawiłam po prostu, bo nie pracowałam w żadnym takim instytucie.

A co pani robiła

Byłam pracownikiem biurowym w administracji

A i teraz w jak religijnym domu pani została wychowana. Jak została pani wychowana? Jaki był poziom religijności?

Więc tak, jeżeli chodzi o… raczej był dom zasymilowany, ale wszystkie święta ważniejsze były obchodzone jak Nowy Rok, jak mace, to pamiętam, to na pewno były…

Czyli Rosz Haszana, Jom Kippur,

Na pewno Pascha…

Potem Kucki, Kucki były, jak się to nazywa, Kucki po hebrajsku…

To…

Przypomnę sobie.

Ja sobie powinnam przypomnieć. I pewnie Pascha…

Szawuot, nie?

Szawuot.

Święta były obchodzone z tym, że nie jakoś tak ortodoksyjnie. Ojciec chodził do synagogi. Chodził, matka też, do Templu, o ile pani wie gdzie to jest, to jest też na Miodowej, bo było naprzeciwko. To była, to była synagoga raczej dla takich zasymilo… nie dla ortodoksyjnych Żydów. Tam by Żyd ortodoksyjny nie wszedł, bo to było zasymilowane.

Teraz, jaki jest pani język ojczysty?

Polski.

Polski. A iloma jeszcze językami pani mówi?

No proszę panią, jeżeli chodzi o jakieś wie pani… Niemiecki, angielski, ale nie tak żebym pani mogła na przykład opowiadać. Przeczytam, zrozumiem.

Chyba jeszcze hebrajski?

Nie, właśnie.

Nie, hebrajski nie Bo…

Znaczy, potrafię czytać.

Ale chodziła pani do gimnazjum z hebrajskim.

Hebrajskiego, tak, tak. Ale, ale niestety nie kontynuowałam. Potrafię jeszcze czytać, ale też nie wszystko.

Bo języki się zapomina, ale…

Jak się nie kontynuuje i nie czyta w tym języku…

A to może tutaj dodamy do tego wykształcenia, bo pani chodziła do hebrajskiego gimnazjum, prawda?

Tak jest.

A czy to było Tarbut, czy nie?

Nie, to było na Podbrzeziu, to było jak najbardziej świeckie. Świeckie, tak. I to był dodatko… to znaczy wszystko było w języku polskim, wszystkie przedmioty i dodatkowo był język hebrajski. Dodatkowo był język hebrajski. Nie było wykładowego hebrajskiego.

Aha.

Były lekcje… podobno na bardzo wysokim poziomie, o wszystkich prawach państwowych i była dla Żydów, same żydowskie dzieci, ale już takie dobrze sytuowane, bo tam czesne kosztowało około 50-ciu złotych, więc to było strasznie dużo.

A jak się ta szkoła nazywała, pamięta pani może, czy…

To było Hebrajskie Gimnazjum imienia Chaima Hilfsteina, który był założycielem, leży na żydowskim cmentarzu na Miodowej.

Po prostu Hilfs-t-e-i-n?

Stein. Chaim przez „ch”.Tak się nazywała ta szkoła.

Zaraz, zaraz, ‘s-ch”? –schain on był?

Stein.

Stein, dobrze, udało mi się.

Bo pani zna wyjątkowo…Żeby napisać moje nazwisko! Ja muszę dyktować po prostu, bo nikt nie potrafi napisać.

Ja popatrzyłam w książce telefonicznej wczoraj, żeby się upewnić, bo to mogło być.

Tak?

No, bo ja wiem, co ono znaczy i zresztą jest to piękne nazwisko „Srebrny pierścionek”, ale, że jest to podwójne, „r”, które nie znikło.

Silber ring.

Że ono nie znikło, bo często po prostu się…

Przez jedno piszą, ale prawidłowo jest przez, dwa, bo jest srebrny i pierścionek.

Ale bardzo jest ładne nazwisko

A, ja wiem, czy ładne, czy nieładne, wszystko jedno, nie zmienię w każdym razie.

No, to smutne, bo kuzyn mojej mamy się nazywał Silberstein, to jest piękne nazwisko i zmienił na Sylwin i nie jest takie ładne..

Silbersteinów, to było bardzo dużo, natomiast Silberringów, to nie było dużo. Nie było dużo w Krakowie. Nie wiem, bo ja przed wojną przecież nie znałam mojego męża.

Pani nie była w armii, to tą rubryczkę możemy wykreślić.

W armii nie byłam, nie chcieli mnie wziąć.

I teraz gdzie pani była w czasie Holocaustu, tylko po kolei. Czyli najpierw w getcie.

W getcie krakowskim, w Emalierwarenfabrik Schindler. Schind-emaliernia. To się nazywało Emalierwarenfabrik Schindler, Zabłocie 2.

Fabrik…

Schindler, u Schindlera byłam. Mam zresztą od Spielberga całe te, wtedy byłam jak on kręcił ten film o Schindlerze.

To była duża rzecz w Krakowie.

Tak. Potem Auschwitz, Oświęcim. Auschwitz-Birkenau się to nazywało, Buchenwald…

O, Jezu…

Tak, tak… Lipsk, Ravensbruck. „bruck”, ale można pisać i po polsku i Malchov, tam mnie oswobodzili.

Czy tam jest „h” przed „l”, czy nie?

Malchov, przez „ch”, „v” na końcu. „l’, „ch” – chov i „v” po niemiecku. I tam 9 maja 45, w ostatni dzień zawieszenia broni dopiero mnie oswobodzili.

Najpóźniej jak się dało…

Tak, najpóźniej jak się dało.

Oswobodzili. I co pani robiła po Holocauście? Po wojnie?

Po wojnie wróciłam do Krakowa w lipcu już 45.

To szybko.

Tak. I tu się dowiedziałam, że nikt z rodziny nie przeżył, tylko ja. Ale nie miałam gdzie pójść, stałam na ulicy i płakałam. I chciałam wrócić do obozu. Bo tam przynajmniej była ta prycza i się ktoś mną zajmował…

Spotkała pani kogoś?

Potem spotkałam na ulicy Długiej 38 działał Komitet Żydowski, tam mnie skierowali. Tam można się było przespać, dostało się zupę.

Bo to się nagrywa, więc ja nie muszę pisać wszystkiego, ja to potem spiszę.

No i tam wywieszało się kartki, kto wrócił i tam było tysiące tych kartek na ścianach. Było wyłożone, tam jest w tej chwili ośrodek zdrowia i tam był duży, duży podworzec i tam nam wyłożyli taką słomę, czy tego i można się było przespać. I w południe się dostawało zupę no i jeszcze jak tam ktoś był już tak zupełnie obdarty, tak jak ja, w jednym bucie i bez dessusów, bez majtek, no to tam ewentualnie można było dostać. Wprawdzie nie na miarę, ale coś można było dostać. No i niestety nie znalazłam, wywieszałam tam kartkę, że jestem, że żyję, ktokolwiek z rodziny by przeżył, żeby się podpisał. Niestety, dopiero tacy znajomi rodziców, którzy mieszkali tu na Karmelickiej 27, świetnie się im powodziło, bo on był stomatologiem, dentystą… i znaleźli tą moją kartkę i napisali, że mieszkają na Karmelickiej i żebym przyszła. I przyszłam tam, to mnie już nie wypuścili. Mieli bardzo duże mieszkanie, już tam zapisali mnie do szkoły, bo musiałam mieć jakiegoś opiekuna. No i tam byłam aż do ich wyjazdu. Oni wyjechali do Izraela, no i potem poznałam męża, pobraliśmy się i tutej załatwił nam znajomy to mieszkanie. Tu na Karmelickiej tak jestem od tego czasu, te sześćdziesiąt parę lat.

I pani studiowała chemię…

Chodziłam najpierw do szkoły…

I mąż też pewnie studiował…

Myśmy się nie znali, bo mąż studiował na Politechnice, a ja byłam na UJ-cie.

Aha.

A poznaliśmy się właśnie przez taką książkę. Bo ja miałam jakoś, nie wiem skąd, ale miałam te podręczniki, które trudno było zdobyć, ale miałam. A koleżanka moja wiedziała, że ja mam, no i znała mojego męża, bo oni się znali, rodzice się znali. I go posłała właśnie do mnie że ja ten… jeszcze na Karmelicką tam, gdzie mieszkałam u tych Korczaków. Ona dopiero zmarła jakiś miesiąc temu, ta pani Korczakowa. On dawno zmarł, ale ona zmarła jakieś właśnie miałam wiadomość z Izraela… No i mąż przyszedł po tą książkę, no i tak się zaczęło.

Teraz, teraz rodzeństwo. Czyli brat. Tutaj mamy…

Henryk.

Jego imię, tak.

1921, 22 maj, o ile to jest potrzebne…

I też w Krakowie się urodził.

W Krakowie wszyscy na Miodowej 21, bo to był nasz dom. Znaczy ojca.

I teraz… też jego językiem ojczystym był…

Język polski.

I teraz poziom edukacji

To on skończył maturę akurat w 39-tym roku.

Matura 39

I miał wyjechać, miał załatwione do Anglii na studia, na budowa okrętów, to pamiętam. No, ale ponieważ się mówiło o wojnie, więc już rodzice go nie puścili, bo trzeba być razem. Bo by go byli wypuścili wtedy, to byłby może przeżył.

A maturę miał w polskiej szkole czy w hebrajskiej?

Tak, w hebrajskim gimnazjum.

W tym samym, do którego pani chodziła?

W tym samym. Brat zdał maturę w maju, a we wrześniu wybuchła wojna.

No, to tak to bywa. Pracować też nie zdążył.

Nie, skąd. Był bardzo zdolny w przeciwieństwie do mnie. Bardzo był zdolny i właśnie tam mu ojciec załatwił już te studia.

I też mieszkał w Krakowie, w Anglii już nie zdążył mieszkać..

I kiedy i gdzie zginął?

No, tego nie wiem, w jakimś, którymś z obozów. Też, też podobno, podobno już w 45-tym roku. Jeszcze jak wojna trwała. Tuż przed zakończeniem wojny To, co się dowiedziałam, ale czy to jest prawdziwe, to, wie pani, to trudno powiedzieć No, bo nie ma świadków Nie ma świadków tylko to po prostu przez kogoś, że ktoś widział go tu, czy go widział tam… No, ale nie wiem, czy to są prawdziwe wiadomości. W każdym razie nie wrócił.

I teraz małżonek. Małżonek, to już wiemy jak się nazywa, i gdzie i kiedy się urodził?

5-go marca 1921, też ostatnia matura przed wojną. W Bochni.

W Bochni. I czy gdzieś jeszcze mieszkał poza Bochnią? Pewnie w Krakowie. W Krakowie mieszkał.

Potem tak.

Ale to po wojnie dopiero?

Zaraz po wojnie. Z ojcem. Przeżył ojciec i brat.

I teraz, czy on jest Żydem?

Tak

I jaki jest jego język ojczysty?

Polski

Też polski. I teraz edukacja.

Inżynier.

Inżynier…

Chemik.

Chemik, Politechnika…

Politechnika Śląska.

Śląska. I teraz zawód? Pracuje jako…

Chemik.

A wykłada na uniwersytecie, czy…

On nie. Syn jest na uniwersytecie. Mąż pracował w ‘Chemadex’-ie, to było biuro projektów. Znaczy stamtąd poszedł na emeryturę. Wcześniej pracował jeszcze w „Polfie”.

A jako technolog, czy jako…

A nie, był kierownikiem całego tego, no… tej wytwórni. To znaczy, no tak, bo w „Polfie” już się robiło wtedy lekarstwa. Przedtem „Polfa” była, pani nie wie, nazywała się „Wander” i była takim zakładem jak Ovomaltina, takie odżywki…

Jak witaminki i odżywki…

Tak, a potem, do dnia dzisiejszego, już się „Pliva” nazywa i był szefem produkcji. Mąż, cały czas, aż do odejścia. Kiedy w 68-mym roku spowodowali, że odszedł, jak się zaczęła ta, z Żydami, ale poszedł do „Chemadex-u”…

Chemadex

I tam był do końca. I bardzo dobrze zrobił, bo przynajmniej cały czas siedział zagranicą. Bo to było biuro projektów takie na eksport.

Fajnie

A rzeczywiście, nie ma złego, jak się to mówi, co by na dobre nie wyszło.

A to był ChemaTex?

ChemaDex.

Dex.

„d”, „x’.

Za drugim razem napisałam dobrze.

„ch”

Tak, tak, tak

I to było Kraków, Dzierżyńskiego 114.

O!

Co?

Moje przyjaciółki by się obraziły.

Dlaczego?

Zawsze się na mnie obrażają jak mówię Dzierżyńskiego.

Tak się nazywało, trudno.

Wiem, ale one są prawnuczki Leo. Tak, że… O, naszego pradziadka ulicę… I teraz, czy pani wie cokolwiek o jego braciach, siostrach…

Tak jest. Mąż, mąż. Ojciec zmarł dopiero w 73-cim roku Miał 86 lat. Ojciec męża ,Samuel. Właściciel dużej drukarni i domu w Bochni. Matka Rozalia.

Jejku. A czy mąż miał rodzeństwo?

Tak, ma brata. Ludwik, mieszka w Szwajcarii, nie mamy z nim kontaktu.

A kiedy on się urodził, pani wie może mniej więcej?

Tak, jest z 25-go roku tak jak ja, tylko jest z lutego. Luty, ale nie pamiętam, którego.

A jakieś jeszcze rodzeństwo?

Nie. Miał jednego brata, który też jest w Szwajcarii, jest profesorem, no w tej chwili już pewnie na emeryturze. Nie mamy z nim kontaktu, bo się boi, że możemy coś potrzebować.

A, właśnie, jaki to był dom. Czy to był religijny dom, tradycyjny?

To był też bardzo zasymilowany dom.

Jakąś edukację…

Powiadał ojciec, to znaczy teść, jak jeździł w sobotę samochodem, to Żydzi obrzucali go jajkami, bo nie wolno było jeździć.

Czyli nawet jeździł w sobotę samochodem.

Nawet jeździł, tak.

A dzieciom dał jakieś wykształcenie hebrajskie, czy, czy nie?

No…

Nie wie pani?

Raczej mąż chodził do, do gimnazjum, tylko wtedy nie nazywało się gimnazjum, tam były gimnazjalne i dwie licealne. Tamten jest też, ma wyższe wykształcenie, Ludwik, bardzo zdolny. Pracował u Sulcera, wiem, że tam był profesorem. No, ma dwoje dzieci, to tyle wiem.

A, a profesorem jest, czego?

On jest po Politechnice Wrocławskiej, specjalizacja koła zębate i tak dalej. Bardzo wybitnie zdolny matematyk i fizyk. Wybitnie zdolny. Tak, że on tutaj, on studiował we Wrocławiu, tak, że mu już przepowiadali wielką przyszłość

No, ale jednak na ziemi zawód sobie obrał

Ale dobrze, bardzo dobrze wylądował, świetnie zarabia, dobrze mu się powodzi.

Czyli oni niespecjalnie mieli wykształcenie jakieś hebrajskie…

Nie.

A wie pani coś o Świętach, czy obchodzili główne święta jakoś.

Główne zdaje się, że tak, ale ojciec ze względu właśnie na swoje, na swój zawód, bo musiał jeździć i po prostu kontakty miał zagraniczne, no to nie mógł tak, raczej zasymilowany dom.

No, skądś to znam.

No mąż tam nie zna się za bardzo na świętach.

Chociaż mama mówi, że jej ojciec był wierzący, ale tak po cichutku. Po cichutku gdzieś w kąciku.

Nie, ojciec męża był na pewno wierzący, na pewno. Wierzący. Chodził na te główne święta. Jeszcze teraz, po wojnie do synagogi na Nowy Rok zawsze chodził, tak.

Aha, czyli jednak…

Wierzący był, tylko nie był …po prostu nie obchodził wszystkich świąt.

Tak, nie do wszystkich przykazań się stosował…Tak, a teraz dzieci. Czyli syn Jerzy.

Tak jest. 30 maj 1949 w Krakowie. Kończył gimnazjum Sobieskiego, nie wiem, czy to jest ważne czy nie…

Sobieski? Oczywiście. Najlepsze w Krakowie, a potem UJ, tak? Chemia.

Potem chemię na UJ-cie. Chemię i równocześnie fizykę.

Chemia i fizyka.

Na UJ-cie.

Potem zrobił doktorat…

Bardzo szybko zrobił doktorat i wysłany był do Szwecji, był 10 lat na…

[telefon]

10 lat w Uppsali na uniwersytecie wykładał.

Czyli jego zawodem jest bycie profesorem uniwersytetu po prostu…

On tam już był profesorem w Uppsali. Bo wyjechał stąd, miał doktorat, tam się habilitował, a tu przyjechał, to musiał nostryfikować, bo UJ nie ma umowy z Uppsalą. Zresztą do dnia dzisiejszego wykłada. On ma w Uppsali jakis etat tak, że po prostu współpracują i jeździ raz w miesiącu.

Mój mąż też by tak chciał. Tak trochę tu, trochę tam, ale to trzeba być wielkim, żeby to dostać.

A, czy wielkim…Ale znając te z 5 języków na pewno

Piechotą nie chodzi

Piechotą nie chodzi.

Znajomość wielu języków, bycie profesorem zwyczajnym też piechotą nie chodzi…

Wykładał w Japonii też

Ojejku. I jeszcze mieszkał w Uppsali oprócz Krakowa.

To znaczy w Uppsali na uniwersytet… W Uppsali, nie wiem jak się ten uniwersytet nazywa

A jaki rodzaj wychowania mu pani dała? Pani mu powiedziała, kim jest… Czy jakieś tradycje…

To wiedział, ponieważ mu ludzie mówili. Pewnego pięknego dnia był w drugiej podstawowej, przyleciał do domu i mówi „Mamo! Czy to prawda, że ty jesteś Żydka?!” Ja mówię: „Nie Żydka, tylko Żydówka”. „Bo mi koledzy powiedzieli.” Jakaś mama po prostu kolegi, która nas znała, zresztą ja się nie ukrywałam. Wiedział cały czas, że jest Żydem. Z tym, że, niestety, u mnie tradycji nie było już po wojnie żadnych. Raz, że nie miałam na to, no, może gdybym chciała, to bym może miała warunki… Tak, że on wie, że jest Żydem, ale nic poza tym.

I pewnie jest z tego dumny.

Tego to nie wiem, czy jest dumny, ale w każdym razie przyznaje się. Nie zmienił również nazwiska i tak, jak stale podaje, nic mu to nie zaszkodziło. Wszyscy wiedzieli. I w Uppsali wiedzieli, że jest Żydem, tylko, że tam, to się Żydów raczej faworyzuje, bo uważają, że są zdolni.

Poniekąd słusznie.

No, albo tak, albo nie, ale nie wszyscy są zdolni.

A teraz tu jest pytanie o wnuki. Wreszcie jest pytanie o wnuki.

Wnuczka, jedna.

Ile ma lat wnuczka?

Magdalena.

To tak jak ja.

Tak samo. A na drugie jak pani ma?

Daniela, po babci.

A ona Teresa

Ładnie. Teresa.

Urodzona 28 maja 1980 w Krakowie

W Krakowie…

Studentka, teraz się inaczej nazywa, aha, Akademii Muzycznej na V-tym roku.

A co robi? Na czymś gra, czy to jest muzykologia?

Ona gra na skrzypcach.

Czyli skrzypaczka.

Skrzypaczka. Ale zmieniła teraz na specjalność taką, nie wiem, to się nazywa pierwsza grupa, czy pierwszy… taka jest nazwa, to tam jest dyrygentura i kompozycja, po prostu uważała, że jak będzie miała większy zakres możliwości, to to będzie lepiej. Oprócz tego jest na III-cim roku socjologii na UJ-cie. I dyplom najlepszej studentki w Małopolski.

Imponująca.

A teraz jeszcze dostała dyplom ministra, ministerskie stypendium, które jak dla studenta, 700 złotych, to jest bardzo dużo.

I ona jeszcze jest panną, tak?

Nie, ona jest mężatką.

Mężatką? A jak się nazywa?

Nazywa się Strzelecka, s-t-rz. Strzelecka- Silberring.

Ale ona jest, jak pani mówiła, Strzelecka –Silberring, bo zostawiła sobie piękne nazwisko rodowe. To, to właśnie jest piękne.

Mąż jest też. Mąż jest kompozytorem. Jest pracownikiem naukowym na Akademii Muzycznej.

To jest tak jak u mojego męża w domu. Bo u nich albo nauki ścisłe, albo muzyka.

Ja właśnie nie chciałam, ja byłam wręcz przeciwna, ale ona nie… Jeszcze ma duże zdolności językowe. Włada wspaniale językiem angielskim i niemieckim. Bo ona chodziła właśnie do Szóstki, do tego językowego… Do klasy z wykładowym językiem angielskim.

No to, to super dziewczyna, ale to jak się ma takiego ojca jak pani… Tak przechodzimy do taty, który był esperantystą słynnym jak słyszałam…

No, czy słynnym, tego nie wiem. W każdym razie myśmy w domu bardzo dobrze mó… Z tym, że ojciec wydawał takie zeszyty… Nie wiem, nie były to książki jakieś, ale takie zeszyty do nauki Esperanto. I był jednym z pierwszych esperantystów w Krakowie. Ze swoim kolegą, takim znanym polonistą Drejerem. Poza tym wydawał księ… słowniki. Polsko-hebrajski, mam ten słownik i francuski, polsko-francuski właśnie też z tym kolegą

Aha. Dzieci nie mówiły w esperanto

Dzieci bardzo dobrze mówiły w języku esperanto, no z tym, że ja nie pamiętam. I ma… pamiętam jedno, że ojciec napisał i tuż przed wojną… nie tak, może w 37-mym roku w tym esperanto o Kadenie. To był właściciel Rabki. Pan Kaden zaprosił ojca i od tego czasu myśmy za darmo mieli u niego co roku na wakacje piękne mieszkanie w Rabce. Willa Pogoń się nazywało. Ja nie szukałam po wojnie, ale Kaden już nie prze… wnuczka przeżyła, ale ona nie pamiętała niczego. No i szukałam tej willi Pogoń, po wojnie już zmieniła nazwę, więc… ale poznałam ją. Tak, że właśnie, ojciec się przyjaźnił z tym Kadetem od czasu jak napisał, to było tytuł „Rabka jako uzdrowisko”. A słownik, to mam tylko jeden i to mąż mój zdobył, a tego drugiego… jest w bibliotece Jagiellońskiej, ale musiałabym sobie skserować. Nie do dostania.

A gdzie on się urodził?

W Krakowie.

W Krakowie. Krakusy z dziada pradziada.

Tak, Krakusy z dziada, dziada, dziada, pradziada. Urodził się nie na Miodowej, tylko w Podgórzu, bo to na Miodowej było babci. Jak się ożenił, to się przeniósł do babci, właśnie na Miodową i tam już zostaliśmy.

I gdzie jeszcze mieszkał oprócz Krakowa?

Nigdzie.

Nigdzie Prawda? Nigdzie. A gdzie i kiedy umarł… nie wiemy.

Tego nie wiem proszę panią. Podawałam, że podobno w 45-tym na początku, tuż przed zakończeniem wojny. Zginął.

I teraz jego edukacja.

Ojciec nie miał wyższych studiów. Był dziennikarzem. W „Nowym Dzienniku” na Orzeszkowej to było. Raczej był krytykiem.

I krytykiem…

Miał maturę tylko, nie miał wyższego wykształcenia. Miał maturę, ale się… znał bardzo dużo języków, sam się po prostu kształcił. Znał nawet hiszpański, jeszcze w getcie się uczył.

Czyli znał esperanto i hiszpański

Jeszcze i getcie się uczył języków.

Czyli tak, był krytykiem, dziennikarzem, pisał słowniki

Był dziennikarzem-krytykiem

Aha

Bo nie pisał, no, nie wiem jak, na czym to polegało. To była taka gazeta „Nowy Dziennik”, wiem, że na Orzeszkowej, tam chodziłam, ale nie pamiętam, pod którym. W Krakowie.

I teraz jak był ob. Religijny?

O właśnie ze względu na towarzystwo kolegów, których ja pamiętam. Jeden był znanym malarzem, Weber się nazywał, mieliśmy jego dużo, to to było wszystko już takie… Żydzi, ale bardzo zasymilowani. Ojciec po prostu przebywał w tym towarzystwie. Z tym, że tak jak mówię, święta były

Były i do synagogi się chodziło.

Tak, ale, ale tradycyjnie tak, religijny, to, to ojciec nie był. Ale utrzymywał… wszystkie święta się w domu… na przykład jak był, no, te mace, co były, Seder tak zwany, nie wiem, czy pani wie, co to jest Seder, taka kolacja…

Tak

No, to się odprawiało tradycyjnie i potem se ojciec szedł do kawiarni. Była taka kawiarnia na Dietla gdzie się spotykali malarze i tacy właśnie jak ojciec erudyci i tam mieli spotkania, nie pamiętam jak się nazywa. Pan Kozioł mi przypomniał, bo się pytał. Ten pan, który właśnie pisał tą książkę „Krakowianie”, że się podobno nazywało „Pod szmatką”, ale nie wiem, tego ja nie… Wiem, że na Dietla ulicy, ale nie pamiętam.

Czyli potrafił jakoś ze sobą pogodzić te dwie rzeczy…A jego język ojczysty?

Polski.

To był polski, nie jidysz, nie heb…

Nie, w jidysz się u nas w ogóle nie mówiło. Ja nie wiem czy ojciec znał. Wie pani, nawet nie wiem, czy ojciec znał żydowski… Nie wiem, nigdy się u nas w domu po żydowsku nie mówiło

 Teraz służba wojskowa. Czy pani wie, że w jakiejś armii walczył albo… podczas jakiejś wojny …

Mój ojciec? Nie.

Trzymał się z daleka od armii.

Nie, jakoś, ja wiem…Żydów nie brali do armii

Tego nie… I teraz czy miał jakieś rodzeństwo, o którym pani wie?

Tak. Siostrę miał.

Siostra.

Tak i brata. Wszyscy zginęli. Brat się nazywał Chaim. „ch”. Mieszkał Paulińska 8, to pamiętam. A ciocia mieszkała na Dietla. Nie mogę sobie właśnie przypomnieć, ponieważ miała dom. Ja nie jestem w stanie sobie przypomnieć, pod którym ten dom był.

A jak ciocia się nazywała?

Nie wiem, po mężu jak nie pamiętam.

A na imię jak miała?

Nie pamiętam. Rzadko śmy tam chodzili.

I oni już mieli mężów i żony swoje i

Tak, tak.

…i czy to byli Żydzi, czy nie?

Ży… wszystko.

Wszyscy Żydzi.

Wszystko Żydzi. To było ojca rodzeństwo, wszystko Żydzi, z jednej matki, z jednego ojca.

Ale właśnie czy, czy w tym sensie… czy ich mężowie i żony…

Wszystko Żydzi.

A mieli dzieci jakieś jeszcze?

A mieli, mieli, ale tego, myśmy jakoś nie…z tą ciocią nie utrzymywali. Z tym, że ten wujek na Paulińskiej miał jedną córkę. Wszyscy zginęli. Helenka się nazywała. Wszyscy zginęli. A z tamtej cioci, to mi trudno powiedzieć, bo myśmy tam rzadko chodzili.

A oni jakoś byli tradycyjni, czy też tacy zasymilowani…

Też tacy, może bardziej jak ojciec…

Bardziej tradycyjni?

Bardziej tradycyjni jak ojciec. Ta ciocia zwłaszcza, bo wujek miał sklep, no to też musiał tam w sobotę…

Otwierać

…jakoś otwierać.

I teraz, zaraz, to jest…, Czyli tata nie przeżył wojny.

Nikt nie przeżył z rodziny. Nikt. Ani z matki rodziny ani z ojca. Matki, to podobno żyje kuzynka w Izraelu, ale nie mam z nią kontaktu. Jednej ze sióstr matki.

No i teraz dziadkowie. Dziadkowie, teraz rodzina ojca. Będziemy wałkować rodzinę ojca dalej.

Gorsza sprawa o dziadkach.

Czyli…

Babcia mieszkała z nami, ale już była chora, pamiętam, że leżała już. Co ja pamiętam…

Jeżeli chodzi o dziadka, ojca, czy pani na przykład wie, kiedy i gdzie się urodził, tak mniej więcej.

Dziadek? Wszystko w Krakowie na Długosza w Podgórzu. To wiem, Długosza.

I mieszkali w Krakowie…

Wszyscy w Krakowie, tak. I tam dziadek zmarł. Dziadek, a babcia przyszła do nas.

Aha. A tak dekadę?

No, jak ja się urodziłam, to już nie żył, czyli musiał przed 25-tym rokiem umrzeć.

Przed 25-tym. A pani wie coś o jego wykształceniu, o tym, kim on był…

Nic nie wiem. Nic.

Na przykład, kim był z zawodu, czy był religijny, czy…

Nie miał wyższego wykształcenia na pewno. Na pewno nie.

Nie wyższe a…

Nie wiem, co robił. Nie wiem zupełnie.

A jak…

A babcia, to był tu na Miodowej, to był babci dom. To był babci dom. I babcia, mieszkał ojciec z nami, ale jak zmarł dziadek, to babcię wziął do siebie. A babcia zmarła już u nas, na Miodowej.

A czy pani wie jak on był religijny mniej więcej…

Kto?

Dziadek. Dziadek od strony ojca i czy na przykład jego językiem ojczystym był polski.

Polski, tak, nikt po żydowsku nie mówił. Ojciec mówił czystą polszczyzną. To, jeżeli z domu wyszedł, a mówiliby po żydowsku, to może by nie znał tak polskiego, prawda?

I też nie wiadomo, w jakiej armii walczył…

A, to nie. Może tam w 14-tym roku i walczył. W każdym razie ja dziadka nie znałam.

I pani też nie wie o jego braciach ani siostrach…

A to nie wiem, tego to nie wiem.

Teraz… Ale teraz mamy babcię więc może coś… Czyli gdzie i kiedy ona się urodziła?

Mamy? Mama ojca?

To jest, tak…O mamę ojca, od strony ojca.

W Krakowie też. Długosza 8 w Podgórzu, a potem Miodowa 21 aż do śmierci.

I gdzieś jeszcze mieszkała, czy w Krakowie całe życie?

W Krakowie całe życie. Potem na Miodowej 21 zmarła. Już u nas w domu.

Znaczy, był jej dom, ale…

TAPE 1 SIDE B

 A teraz, czy ona dożyła do wojny, bo w 31, nie wcześniej zmarła…

Nie. Ona zmarła jak ja miałam 6 lat.

Czyli w 31-wszym, to jużeśmy do tego doszli.

25-ty i 6 lat, to jest 31-wszy.

31-wszy, to żeśmy do tego doszli.

Nie dożyła, nie, skąd. No coś koło tego, ja tak dokładnie, to może nie pamiętam.

A jakie miała wykształcenie? Czy pani wie, kim babcia była? Czym się zajmowała? Czy była gospodynią domową?

Wyższego na pewno nie miała, na pewno nie, ale inteligentna była, bo z nami rozmawiała, poprawiała mi zadania…

Znaczy jakieś musiała mieć, skoro poprawiała

Na pewno jakąś szkołę miała, ale wyższe wykształcenie chyba na pewno nie. Bo wtedy to było nie, chyba niedopuszczalne u Żydów.

A jak była religijna? Czy była tradycyjna?

Taj jak u nas w domu była, wszystkie święta się obchodziło uroczyście, ale specjalnie żeby tak wpajała w nas jakąś religię żydowską, to raczej nie. Mówiła czystą polszczyzną pięknie, z nami rozmawiała. Interesowała się, co w szkole, bo już ostatnio, to, co ja pamiętam, to leżała. Ale nie wiem, co jej było. Była nie wiem, w każdym razie już była leżąca.

A język jej macierzysty?

Polski. Wszystko polski.

I teraz, czy pani coś wie o jej rodzeństwie, tej babci?

Nie wiem.

Czyli tutaj: nie wiadomo.

Nie mam pojęcia.

Teraz mama. Teraz mama. Jak się nazywała i gdzie się urodziła już wiemy…

W Krakowie.

A gdzie jeszcze mieszkała, czy całe życie w Krakowie, czy gdzieś jeszcze?

Najpierw na Kalwaryjskiej w Krakowie z babcią, Kraków. A potem na Miodowej.

I teraz, to też nie do końca wiadomo gdzie i kiedy umarła.

A wiadomo.

Czyli wiadomo.

W 39-tym roku jak Niemcy wkroczyli.

Aha! Tak. Mama broniła mebli.

Tak I tam u nas nawet nikogo nie było. Ja jeszcze chodziłam do szkoły wtedy, bo jeszcze szkoły nie były zamknięte. I tyle pamiętam, że wróciłam, dozorczyni nasza stała w bramie i „Tosiu, nie masz już mamusi!”. Tyle wiem, nikogo nie było przy tym. A meble i tak zabrali.

A kim mama była z wykształcenia?

Mama miała maturę, średnie wykształcenie, nie wiem, czy wtedy to była matura, czy inne wyk… Nie miała wyższego wykształcenia.

A czy to było jakieś…

Dziadkowie, to znaczy rodzice mamy mieli sklep duży, też tam na Kalwaryjskiej. No i wiem, że mama tam pomagała. Znaczy, nie po ślubie, jako panna.

A po ślubie, to prowadziła dom i wychowywała…

Tak, znaczy była służąca co…prawda, panna do dzieci, ale mama też była.

Czyli mama nie, nie uprawiała żadnego zawodu.

Nie

A czy pani wie może czy ona odbierała wykształcenie w jakiejś polskiej szkole, czy się uczyła hebrajskiego.

Żydowskiej, nie, wszystko było w polskiej szkole. Ale jakie to było wtedy wykształcenie, no wie pani, równoznaczne z maturą, a jak się to nazywało…

Matura, to wtedy było nie byle co, no.

Dawniej, to mała matura była nie byle co. Już po 4-rech gimnazjalnych.

A jak to było z religijnością? Czy na przykład mama była bardziej tradycyjna niż ojciec?

Nie, to samo było. To samo.

Nie różnili się poglądami.

Nie, wszystkie święta były obchodzone. Jak… była służąca więc wszystko robiła, ale mama dyrygowała, bo pamiętam, mace były na pewno. No, jak były te Szawuot, te Kuczki, to u nas stało na podwórku i mama zawsze się starała żeby ojcu tam obiad podać.

A czy… i zapalała świece w szabas…

W szabas zawsze.

I ta modlitwa nad świecami była. Tradycyjnie? Mama robiła swoje, a tata swoje?

To było tradycyjnie. Tak, były lichtarze, to pamiętam. To była tradycja w piątek wieczór. No w sobotę, no to służąca wszystko robiła, przecież u Żydów nigdy wolno nie było nawet światła zaświecić podobno…

A jak się miało służącą, to było łatwiej?

To było łatwiej, bo wszystko robiła, jej było wolno, bo to nie była Żydówka. Tak, że, no mama sobie chodziła do kawiarni z koleżankami, no i tam z ojcem gdzieś wychodzili. To u nas było zawsze pełno gości, właśnie tych przyjaciół ojca, którzy nie byli żonaci, ani nie mieli dzieci.. No i właśnie ja miałam takie szczęście, że byłam taką maskotką dla nich.

Z masą wujków.

No, właśnie, zawsze mi coś przynosili. No i tem mnie malował stale, ten Weber. To był znany malarz taki żydowski. Niestety się nie uchował ani jeden obraz. Nikt nie oddał.

Ale może gdzieś…

Może jest, ale gdzie się zgłaszałam po wojnie… Wie pani, no ojciec mi mówił gdzie co zostawia, nawet miałam napisane na kartce, ale nikt mi nie chciał nic oddać. Powiedzieli, że nie mają, że im Niemcy zabrali, albo, że się do tego przyzwyczaili. A ponieważ ja nie miałam w ogóle gdzie zabrać, to muszę przyznać, że mi na tym jakoś w ogóle… Nie zdawałam sobie sprawy, że może mi się to kiedyś przydać. Wtedy nie myślałam o tym, bo nie miałam mieszkania, nie miałam niczego i nawet się nie starałam specjalnie, bo nie miałam tego gdzie wziąć.

A jak człowiek jest młody, to… Trzeba być w pewnym wieku żeby przywiązywać wagę do pamiątek.

Poza tym po takich przejściach. I sama zostałam przecież jako dziecko właściwie. To znaczy, jak wybuchła wojna. Byłam dzieckiem i w obozie się skończył, że tak powiem mój żywot, moja edukacja i wszystko. Jak wróciłam, to byłam niczym. Bez pieniędzy, bez niczego. Na szczęście tylko zdrowie miałam To było jeszcze szczęście.

A teraz jakieś rodzeństwo mamy.

Mamy to znam.

O, to piszemy już rodzeństwo mamy.

Babcia, to już było? To jużeśmy podawali na tym, na Kalwaryjskiej, tak.

Nie, nie to na razie… Za babcię i dziadka, to za chwilę się zabierzemy.

Dziadka nie znałam.

A teraz, czy mama miała jakieś rodzeństwo.

Mama miała, raz… 3 siostry.

Jak się nazywały?

Jedna się nazywała Helena, jedna się nazywała Sala. I z tej Heleny było troje dzieci. Troje dzieci. I mąż, mąż cioci Heli nazywał się Srul. Srulek go nazywali, tak. Byli bardzo zamożni. Bardzo zamożni. On był współwłaścicielem „Łuszczarnie i Młyny Krakowskie” w Krakowie przy Mogilskiej. Bardzo byli zamożni. Ciocia nie pracowała, on pracował w tych łuszczarniach. Wujek. Zmarł w 37-mym roku. Wujek. Ciocia została i myśmy podczas wojny… o… jak moja mama zmarła, to ciocia nas wzięła do siebie. Bo tak była najbliższa mojej mamie.

Czyli wy mieszkaliście u cioci Heleny.

Tak u cioci na Jasnej.

A jak się nazywała ciocia Hela po mężu?

Po mężu się nazywała Weintraub.

Przez „e”, prawda?

We-i-n-t-ra-ub. Wino…

Tak, tak.

Z tym, że jedna córka, to znaczy w tej chwili ma 90parę lat tej cioci żyje we Wrocławiu. Moja kuzynka.

I jak się nazywa?

Gold… Bronisława Goldkorn. Właśnie nie mam od niej wiadomości i się martwię. Ona ma 93 lata i jak pani mówi, że ja się świetnie trzymam… Gdyby pani ją zobaczyła! Jaki ona ma umysł i jak ona pisze pięknie! To jest nie do wiary, naprawdę. To była ciocia, z którą myśmy tak najbliżej, moja mama… Najbardziej się kochały.

I oni byli…

Ciocia zmarła w czasie wojny na nowotwór. W czasie… Leży pochowana w Miechowie, tylko nie ma pomnika. Nie wiemy gdzie. Zmarła chyba w 42-gim roku.

A jej mąż?

Nie, jej mąż zmarł w 37-mym. Wujek Srul.

Aha, tak. Pani mówiła. A ta dwójka dzieci? Wszystkie dzieci przeżyły wojnę?

Żadne, tylko ta kuzynka, która się..

Bronisława.

Oni nawet byli w Związku Radzieckim. I i i tylko ona przeżyła, zmarli tam na tyfus.

A ta ciocia Sala?

Ciocia Sala, to mieszkała w podgórzu. Wiem, że coś miała 5-ro dzieci i bardzo się im żle powodziło. To pamiętam, że rodzice jej bardzo pomagali. Bo wujek był jakiś taki niezaradny, nie pracował.

Ale też był Żydem, prawda?

Ży… Wszystko są sami Żydzi.

A jak się nazywał? Jak miała na nazwisko ta ciocia Sala po mężu, pani pamięta, czy nie? I jak im poszło w czasie wojny, jakoś…

W czasie wojny wszyscy zginęli. Tak. Ona miała dużo dzieci, ja nawet wszystkich nie znałam, bo z tą ciocią, to nie mieliśmy takiego kontaktu. Tak sądzę, że byli biedni i dlatego jakoś nie utrzymywało się…

A jak to było… Oni byli podobnie tradycyjni, czy?

Tradycyjni, tak samo, nikt po żydowsku, nie było języka jidysz. Wszystkie dzieci mówiły po polsku, chodziły do polskich szkół i ciocia też i wujek też.

Ale tradycje…

Tradycję utrzym… i chyba bardziej jak u nas, bo wujek był bardzo religijny

A teraz… A czy jeszcze był jakiś brat? Bo pani mówiła, że 2 siostry mama miała…a brata nie miała?

Miała brata.

Czyli miała pani jeszcze wujka.

Tak jest. Mamy brata. O mamy pani pyta?

Mamy, tak.

Nazywał się Szlomo.

Tak?

Miał sklep na Agnieszki, taki sklep spożywczy. I jakoś, nie wiem, mama nie utrzymywała bardzo z nim kontaktów, bo był jakiś taki… Wyrodził się. Kopał w piłkę i był taki… Nie chciał chodzić do szkoły, kopał w piłkę. To było nie… nie do smaku, jak się to mówi, rodzinie.

Aha. A tradycje jakieś utrzymywał?

Utrzymywał też.

A mimo kopania w piłkę tradycje utrzymywał.

Tak.

A tak mniej więcej po ile oni mieli lat? Te siostry tak mniej więcej, kiedy się urodziły?

To były, zaraz, mama… jak mama miała 39 jak wojna była… Oni wszyscy przeżyli, dożyli wojny i wszyscy zginęli. Nawet nie wiem gdzie. No to ten wujek Szlomo był starszy, to mógł mieć jak wojna wybuchła ze 40 parę lat. To się nazywało stary wtedy. Dla mnie to był, no…dla mnie był stary.

A te siostry, to były starsze?

Jedna była młodsza, Hania się nazywała, mieszkała w Podgórzu, a ciocia Hela była starsza. O parę lat starsza.

Aha. Starsza. A ta była młodsza,…ale dokładnie niewiadomo ile, prawda?

No, trudno mi powiedzieć, bo ja się wtedy nie zajmowałam wiekiem. Dla mnie wszystkie ciocie były stare.

I teraz dziadkowie od strony matki nam zostali jeszcze.

Dziadka nie pamiętam, bo się urodziłam, dziadek nie żył. Babcia. Babcia

A wie pani mniej więcej, kiedy dziadek i gdzie mieszkał?

Mieszkał w Podgórzu.

Czyli też Krakus…

Wszystko Kraków, tak.

A wie pani mniej więcej, kiedy i gdzie umarł, to też nie wiadomo?

W domu na pewno, bo się nic nie mówiło żeby zginął gdzieś. Tylko zmarł, ale, na co, to nie wiem.

A wiadomo, kim był, co robił?

Tak. On miał dom na Kalwaryjskiej 32 i na dole mieli duży sklep spożywczy, który prowadzili.

Czyli był właścicielem domu…

Tak i sklepu.

A czy miał jakąś edukację

No to tego nie wiem, ale wszyscy mówili po polsku.

Aha. Czyli to był polski. On religijny był?

Tak samo. Tak. Tradycyjny.

Nie był ortodoksem.

Nie był. I nikt w rodzinie nie miał tam żadnych pejsów, ani nie chodził w tych ubiorach takich, wie pani, w tych tradycyjnych żydowskich. Nikt. Wszyscy byli w cywilnych ubraniach i wszystkie dzieci chodziły do polskich szkół.

Jak moja chce powiedzieć mojemu mężowi żeby mu poszło w pięty jak mierzy płaszcz, to mówi; „wiesz, wyglądasz w tym jak Żyd w chałacie”.

No, bo to się nie nazywał chałat, tylko bekiesza. Tak zwana po żydowsku.

A coś pani wie o dziadku w armii? On w jakiejś armii służył gdzieś?

Może walczył gdzieś w 14-tym roku.

No, pewnie tak.

Wie pani, czy ja się interesowałam tym?

No, tak.

Mnie obchodziły lalki, wózki, rowery, a nie dziadek.

No, ja wiem to, co mi babcia opowiadała czasami. A to kobiety też się interesowały wojną, bo można się było w ułanie zakochać na przykład.

Tak, ale ja nie znałam takich ułanów. Nie przychodzili pod okienko.

To do siostry mojej babci przychodzili. Nawet ją mieli wziąć na Węgry, ale jak pukali do chałupy, to było ciemno i oni udawali, że ich nie ma i tak się nie wydała za ułana. A teraz czy pani wie coś o rodzeństwie dziadka od strony mamy.

Oj, nie.

Nic nie wiadomo.

Wszyscy byli w Krakowie, to tyle wiem. Z dziada, dziada, dziada, dziada, pradziada.

Mieli domy rodzinne, przechodziły z ojca na syna, a tam w Podgórzu też. No, myśmy na Miodowej, no to ojciec dostał ten dom i babcia u nas mieszkała. A, a te ciocie tam, babcia na Kalwaryjskiej, no to znowu tam zapisany na siostrę, mama dostała, siostra mamy.

Teraz wobec tego się zabierzemy za babcię.

Którą?

Od strony mamy. Od strony mamy.

No to to, to już podawałam. W Podgórzu na Kalwaryjskiej teraz. Mieli sklep spożywczy.

I babcia była gospodynią, a pomagała coś w sklepie?

W domu prowadziła sklep sama. Sama była w sk…nawet miała tam pomoce, ale sama prowadziła.

To dziadek go miał, a babcia go prowadziła, to, co robił dziadek?

Razem. Razem.

Razem go prowadzili.

Cały czas go prowadzili razem we własnym domu. I tam był ogródek i tam był taki jednopiętrowy dom, który stoi do dnia dzisiejszego, bo ja go odziedziczyłam po wojnie. Tylko byłam idiotka, znaczy nie, przepraszam, nie byłam idiotka, bo nie miałam, z czego żyć i go sprzedałam za marne grosze a dzisiaj przejeżdżam, to mi łzy lecą, że, po co ja to sprzedałam. Ale jak nie miałam, co jeść, to, co miałam zrobić? Żal mi było, ale kupił taki chłop na wsi, taki ze wsi, za dosłownie… Pamiętam, że poszłam na obiad w Ermitażu za te pieniądze. Taki ładny domek.

Moja teściowa to zapamiętała, bo ona miała 3 hektary Cichego Kącika i jej życie powojenne, to kolejne wywłaszczenia.

No właśnie. No, tego to nie, bo ja go od razu dostałam, bo go nikt nie zabrał. To był za mały domek.

I nie lubi wspominać, bo ją to boli.

Mnie też boli, że sprzedałam. Ale, ale więcej straciłam jak ten dom, więc nie ma się, nad czym użalać.

A coś wiadomo o babci edukacji na przykład?

No, na pewno nie były to jakieś wyższe edukacje. Ale babcia…, myśmy tam cho… Babcia, ta mamy, tak?

Tak. Tak.

To też była inteligentna, bo bardzo ładnie po polsku do nas mówiła i zawsze, pamiętam, że robiła nam soki malinowe. Była świetną gospodynią. No, bo tyle pamiętam, żeśmy zawsze dostawali soki przez babcię robione. Prowadziła sklep do wojny. Do wojny.

Aż do wojny…

Tak. A dziadek, dziadek nie wiem, kiedy zmarł. Babcia i pomagała jedna ze sióstr mamy.

Też była religijna, ale też nie była ortodoksyjna.

Nie. Bez przesady. Nikt nie chodził w tych płaszczach. Nikt w rodzinie, to, co ja pamiętam.

A pani… Nie mówiła w jidysz?

Może mówiła, ale nie do mnie.

Do dzieci mówiła piękną polszczyzną.

Bardzo ładną, bo to pamiętam. Ja bym zwróciła uwagę na pewno, gdyby babcia jakoś źle mówiła. A czy oni mówili w domu, wie pani, to trudno mi powiedzieć.

A coś o rodzeństwie babci?

Oj, nie. Nie.

Pani nie wie.

Nic.

Czyli do wojny babcia prowadziła sklep, a co się stało w czasie wojny z babcią? Czy udało jej się umrzeć po prostu śmiercią naturalną czy…

Tego też nie pamiętam. Czy zginęła, tego… Do wojny prowadziła ten sklep w domu. Dom stał bardzo ładnie zagospodarowany, bo babcia sobie wzięła mamy siostrę najmłodszą, która jej pomagała. A w czasie wojny pewnie odebrali wszystko, to znaczy dom nie, bo dom został i babcia tam mieszkała. Czy zmarła, czy ją zabrali, tego to ja nie pamiętam.

 

Bio

 

Tak, to teraz mamy zrobioną tą pierwszą część i teraz możemy sobie opowiadać. Czy pani pamięta jakieś legendy o prapradziadkach, co oni robili, nic nie wiadomo o nich?

Nic.Nikt mi nie opowiadał. Nigdy się jakoś w domu o tym nie mówiło, ja nie wiem, dlaczego…

A jakieś legendy rodzinne? Skąd się rodzina wzięła, czy ona była z Hiszpanii czy przywędrowała z Niemiec…

Wszyscy byli z Krakowa, wszyscy. Wiem, że ojca rodzice mieszkali na Długosza w Podgórzu, a mamy rodzice na Kalwaryjskiej, też w Podgórzu. No i potem w Krakowie jak babcia zmarła zapisała dom ojcu, tośmy już do wojny mieszkali na Miodowej.

A jakieś legendy rodzinne, coś pani pamięta, coś opowiadały babcie o tym jak to było kiedyś dawno…

Babcie to mi bajki opowiadały. O czerwonym kapturku

Moja babcia to czasami opowiadała coś. Jak było przed wojna albo

No, bo pani przed wojna a ja żyłam przed wojna to mi nic nie opowiadały.

No, ale tam jeszcze była jedna wojna i moja babcia opowiadała takie opowieści jak to Moskale przychodzili albo…

Nie opowiadały. Wie pani, co, Żydzi raczej we wojsku nie służyli. Zdaje mi się ze Żydów nie brali do wojska. Tak mi się wydaje. Wiec nie było tych legend rycerskich.

No, ale armie wchodziły, wychodziły i na pewno jakieś wrażenie to robiło na ludziach.

Nie żadna babcia mi nie opowiadała.

Jak to było za Austriaka, a jak się Polska robiła…

Nie wiem nie znam takich legend.

A dziadkowie, wiemy jak dziadkowie.Nie zmieniali nazwisk dziadkowie…

Nie, Barber była babcia. Barber.

Ubierali się tak jak wszyscy na ulicy…

Po świecku.

Nie nosili żadnych peruk…

Ani pejsów. Ani przy nas nie mówili w języku jidysz.

A jest pani w stanie opisać tak jak pani pamięta z dzieciństwa dom dziadków? Jak mieszkali, ile mieli pokojów, czy służącą… meble…

Tak. Mieli własny dom jednopiętrowy przy Kalwaryjskiej 32, który tak jak mówię przetrwał wojnę, nawet w bardzo dobrym stanie,. W środku był ogródek. Bardzo ładny. Myśmy się bawili. Babcia bardzo dbała. Miała pomoc, tak zwana służbę. Była, bo babcia była w sklepie wiec gotowała. Nawet nie pamiętam jak się nazywała. Od jednej babci to wiem jak się służąca nazywała, ale od tej babci to nie. No i bardzo ładnie był utrzymany dom, na pierwszym piętrze, taki duży balkon był drewniany ładny, pamiętam, i było bardzo dużo pokoi. To był taki dom jednorodzinny i na dole był sklep i nikt tam nie mieszkał. Może było, nie wiem, cztery, piec pokoi. Ładnie urządzony taki, stała taka jadalnia czarna pamiętam gdzie w szufladkach były pomadki. Zawsze sobie brałam, to to pamiętam, ze otwierałam sobie. Babcia zresztą mnie namawiała, ja byłam takim dzieckiem niejedzacym na złość mamie i tak brałam wtedy żeby nikt nie widział, ze ja niby nie jem, żeby rodzice sobie nie myśleli, ze ja chce jeść. No i mama bardzo ubolewała ze zawsze mi smakowało bardziej u sąsiadów, jakiś chleb pamiętam z cukrem, jak u mnie gdzie było wszystko. Tak ze ja tylko tyle pamiętam ze na złość jeść nie chciałam.. No, ale u babci było wszystko, no i pamiętam ten sok malinowy. Bardzo ładnie mieszkała. Znaczy tak mi się z perspektywy czasu wydaje. Był ogródek…

A jakieś obrazy?

Były, były. Wisiały obrazy wszędzie w każdym domu. U nas tez było pełno obrazów. Niestety nic mi nie oddali, nic się nie uchowało.

A ten sklep był taki spożywczy i tam było wszystko?

Tak. Tam było wszystko, tam było wszystko. Tam była przeważnie, tak pamiętam, mąka w takich workach dużych i były cukierki, była kawa zbożowa Enrillo jakaś tam. No i zawsze babcia nam dawała, były cukierki, były pomadki, były ciastka. Taki był ogólnospożywczy, dość duży sklep. Nie wiem czy jeszcze jest ten sklep, ale jak tam przejeżdżam to widzę, że tam chyba jest ten sklep jeszcze…

A jak się było wnuczkiem sklepikarza, to na pewno było przyjemnie przyjść i połasować… Wolno było?

Zawsze mi wolno było. Cukierki stały w takich szklannych słojach, z taka przykrywka, mogłam sobie brać. Chyba landrynki, bo takie mi się podobały takie kolorowe. Poza tym pamiętam jeszcze jedno, to tak zwane były Lodesy. To było takie świństwo, które mi najbardziej smakowało. Takie tabliczki jak czekolada tylko mniejsze, różne kolory, były czerwone, niebieskie, zielone, takie śliczne. To było świństwo nie z tej ziemi, nie wiem, z czego, takie świństwo najtańsze dla takich biednych dzieci, ale ja to bardzo lubiłam i jak przychodziłam do babci to tylko te Lodesy chciałam. Bo były kolorowe. No, bo mi się to podobało.

A drudzy dziadkowie jak mieszkali?

Drudzy dziadkowie od ojca to nie pamiętam, ale babci to mieszkała potem z nami. Myśmy mieli bardzo ładne mieszkanie, osiem pokoi. Są, jeszcze jest to mieszkanie na Miodowej.

To był cały dom na Miodowej? Państwo zajmowali cały dom?

Nie to jest dwupiętrowy, duży, to jest narożnik z Estery. To jest ogromny dom. Tylko, pamiętam, na dole było dużo sklepów, bo w tej chwili są trzy. Bo w czasie okupacji to sobie ci, co wynajmowali tam, bo to było pod zarządem, to sobie po prostu poszerzyli. Tak, że zostały trzy tylko ogromne sklepy, bardzo ładne z zapleczem całym, tam z ubikacja ze wszystkim. Są te sklepy do dzisiaj. To jest duży narożnik taki. No i ja zawsze chciałam żeby Magda, to znaczy moja wnuczka, ze to mieszkanie kiedyś będzie dla niej, to było zaplanowane, ale ona sobie życzyła cale piętro i się buduje dla niej.

To na Miodowej się buduje?

Tak, bo to już jest ich, myśmy wszystko im przepisali.

Cudnie.

No, czy tak cudnie, nie wiem, ale myśmy im wszystko, a po co potem maja mieć to jak nas nie będzie jak teraz można było bez podatku bez niczego przepisać. I tak dostana i tak dostana.

To wnuki wracają do starego rodzinnego gniazda…

Tak, ale nie chcieli wcale jak na początku ja ten dom odebrałam, to na Miodowej oni nie chcieli. Synowa – skąd, na Kazimierzu – nie chciała. A teraz, kiedy nasz Kazimierz się staje modny i najdroższe mieszkania są na Kazimierzu… No to jak wyszła za mąż, babciu, to ja mówię, to weź w naszym mieszkaniu, w końcu 8 pokoi, to chyba wam wystarczy. Nie. To nie, no to nie. To sobie budują piętro.

A jak tam było jak pani była mała w tych ośmiu pokojach

Mieliśmy każdy swój. Brat miał swój pokój, ja miałam swój pokój. Była panna do dzieci, miała swój pokój no i pamiętam tylko, że mój ojciec… Nam się dobrze powodziło, ale nie byliśmy jakimiś potentatami… potentatami ojciec uwielbiał wszystko nowoczesne. Pierwsze radio z okiem magicznym, pierwsze to, pierwsze to, wszystko. Tak ze myśmy już, ja w moim pokoju miałam meble kremowe z niebieskim, już były wbudowane w ścianę. Przed wojna! I miałam tapczanik taki już z wysuwana szuflada. Wszystko było najbardziej nowoczesne. No z tym, ze po wojnie, to mój mąż się zajął tym domem, ja tam nawet nie chciałam chodzić, to skreślał tylko długi, które ojciec zrobił. W koronach, w złocie…Wszystko było pełno tych długów, bo żył po prostu ponad stan. Musiał mieć wszystko. Wyjeżdżał do Wiednia, do Marienbadu przed wojna na jakieś kuracje. To wszystko kosztowało, a on tyle nie zarabiał, nie nadawał się w ogóle do żadnego interesu. Zupełnie

A cala rodzina jeździliście do Marienbadu?

Nie, nie ojciec tylko na kuracje. Do wód, do wód. Zawsze nam przywoził jakieś śliczne zabawki, takie, których u nas (nie było), takie kolejki takie… Miałam w każdym razie wszystko, byłam bardzo zepsutym dzieckiem i niedobrym. Bo, jak mówię, po pierwsze nie chciałam jeść tak, że mama się bała, biedna, że ja będę głodna. To mi stawiali w nocy, to znaczy na tej szafce nocnej, którą miałam przy tym tapczaniku, ciasta jakieś. Ja się rzucałam na to, bo ja byłam głodna, bo ja na złość nie chciałam jeść. I rano mama wstaje i mówi, „kto biednemu dziecku zjadł ciasto, kto biednemu…” A ja cicho siedzę.-„ Nie wiem, może tu ktoś był i zjadł, ja nie jadłam niczego, skąd.” – „ No, biedne dziecko, zjedli mu wszystko.”

Myśli pani, że matka panią przejrzała?

Tak, no przecież wiedziała, że duchy nie chodzą Potem w obozie jak to sobie przypomniałam, żebym miała okruszynę z tego ciasta. Mówię ciężko zgrzeszyłam, nie chciałam jeść, no i tak było, że myśmy mieli wszystko naprawdę. Przedpokój był bardzo duży, pamiętam, ojciec mi przywiózł hulajnogę z takimi chromowanymi błotnikami, to jeździliśmy po przedpokoju, bo był duży przedpokój. I jak koleżanki przychodziły, jeszcze nie miały, to dawałam się przejechać, ale za obrazek, za sreberko, jakoś się składało, aniołki pamiętam takie miałam trójkątne i bawiły się dzieci takimi różnymi obrazkami, to dawałam się przejechać, ale zawsze za coś. Byłam interesowna. Także to pamiętam, w domu było dosłownie wszystko. Że ojciec się zapożyczał, no to ja wtedy nie wiedziałam, dopiero po wojnie się okazało ile długów jest na tym domu, no, ale musiało wszystko być. Też pamiętam był patefon, na korbę z tą tubą, były płyty piękne, były… no pokój miałam piękny, łazienka, telefon, lodówka, no wszystko było, co tylko może być. Wszystkie możliwe wygody. Ojciec był taki, że co się tylko pokazało to lubił kupować, no wszystko musiał mieć najnowocześniejsze. No skutki tego były, ale na szczęście się dało skreślić.

A ta niania…

To bardziej była panna do dzieci z językiem angielskim. Służąca była, pokojówka była i ona była. Mieszkały jedna w służbówce, jedna w kuchni i żarły się jak nie wiem, co. No tej, tej młodszej, to ja pisałam listy miłosne do chłopaka, bo ona nie umaiła pisać, była ze wsi. One były do wojny, dosłownie, nawet jedna kucharka była nawet jak już wojna wybuchła. Już wojna wybuchła, a ona jeszcze u nas była, jeszcze gotowała.

A ta pani do dzieci, to

Ona była chemiczką i uczyła w szkole gdzieś w gimnazjum, a popołudniu była, to znaczy nas odbierała, nie, bo brat był starszy, sam chodził, mnie odbierała ze szkoły i robiła z nami lekcje, wszystko, i uczyła nas języka. Ona zginęła też gdzieś, jak wojna wybuchła, bo ona nie była z Krakowa i wyjechała do swoich, do rodziny, nie wiem, co się stało.

Ale też w ramach Holocaustu?

Żydówka. Była z inteligenckiego domu, a zubożałego. Musiała sobie zarobić

A jak się nazywała?

Brandwein, panna Brandwein. I myśmy z koleżanką, ona miała swój pokój i miała takiego chłopaka, ja pół klasy zwoływałam, bośmy patrzyli, co oni tam robią przez dziurkę od klucza.

I robili coś ciekawego?

Nie wiem, czy się ściskali, czy całowali, pół klasy przychodziło, patrzyliśmy przez tę dziurkę od klucza, dla nas to to była rewelacja. Zawsześmy podglądały, co oni tam robią, ale nic takiego nie robili żeby dzieci zgorszyć. Ona nie mogła zresztą, pewnie rodzice by byli oburzeni jakby sprowadzała, no pewnie ktoś do niej przychodził na pogawędkę czy coś. On też uczył w szkole.

A czy pani sądzie coś, to, że studiowała pani potem chemię, to była zasługa panny Brandwein?

To była głupota. Nie, zupełnie nie, to było takie, nie wiem, co mnie napadło, bo ja raczej byłam humanistka. Powinnam była iść nawet na jakieś humanistyczne studia, a nie na takie ciężkie studia. Ale jakoś dobrnęłam, ale potem syn się, dziecko się urodziło, to już nie dałam rady. Ja nie miałam żadnej pomocy, bo myśmy nic nie mieli. Byliśmy biedni. Mąż był, mąż studiował, potem pracował w Polfie, to zarabiał 700 czy ileś złotych i ciągle nam brakowało, teść nam pomagał, ale nie za bardzo, tak, ze musiałam, czasem miałam 5 złotych na wyżywienie, musiałam z tego jakoś wykombinować i dziecko nakarmić

A jeszcze jakieś pani wspomnienia takie jeszcze przedwojenne, jak to było z sąsiadami

Z sąsiadami… Obok mieszkali, pamiętam mieszkali na tym samym piętrze, była jakaś rodzina mieszkała, nie pamiętam jak oni się nazywali i mieli 3 synów, którzy grali na mandolinie. Ja tam stale siedziałam, bo oni tak pięknie grali i byli dużo ode mnie starsi, ale bardzo muzykalni. Nie jakieś, rodzice nie byli jacyś wykształceni. Nie wiem, gdzieś też pracowali czy mieli sklep, ale oni byli niezwykle muzykalni i ja tam właśnie przesiadywałam, bo oni ślicznie grali. Śpiewali i grali. No i na drugim piętrze były takie to się nazywało Kluger, Klugerówny dwie dziewczynki, tośmy się bawiły lalkami, w lekarza. Takie na drugim piętrze. Też takie nawet ładne mieszkanie mieli. Tam na piętrze to było… Tak, nasze mieszkanie na pierwszym… Raz, dwa, trzy mieszkania na pierwszym piętrze. Na górze jest 5 mieszkań, takich mniejszych, po dwa pokoje, pokój z kuchnią. Na górze takie są małe balkoniki, tośmy się tam bawili. W piłkęśmy grali, jakieś skakanki pamiętam, wyliczanki, jakieś w chowanego, w berka, o takie.

A coś na ulicy, czy tylko na podwórku?

Nic na ulicy.

Nie biegaliście, nic? Nie straszyliście się duchami na cmentarzu, bo to przecież blisko…

Ależ skąd w ogóle nam nie było wolno na ulicę wyjść. Skąd, wszystko w obrębie domu i na podwórku.

A jak wyglądało wtedy na ulicy, jak wyglądał Kazimierz, mieszkanie na Miodowej przed wojną…

Jeżeli chodziło… Na Miodowej – była taką ulicą raczej powiedziałabym, taką zamożniejszą i więcej inteligencji tam mieszkało Był ten Tempel, dla tych ludzi takich bardziej zamożnych, którzy przyjeżdżali samochodami, dorożkami… Miałam taką koleżankę zamożną, co potem jak był obóz w Płaszowie, nie wiem czy pani tam kiedyś była, była pani tam w Płaszowie?

Znaczy, ja tam byłam w czasach, kiedy tam nic nie było widać, wiadomo tylko było, że tam…

No to one… Właśnie tam był kamieniołom, to były moje koleżanki, one zajeżdżały dorożką do szkoły. W ogóle pod naszą szkołą, to była wystawa samochodów. Już wtedy, taka była firma, są we Wiedniu, podobno żyją… To była „Iskra”, to były ołówki. Ołówki, długopisów jeszcze nie było. Ołówki, kredki, to była bardzo bogata firma. Rath  i on zajeżdżał pięknym, chyba Chevroletem, o ile ja pamiętam, z lokajem, który mu wynosił, w glacee białych rękawiczkach teczkę, zanosił paniczowi do klasy wkładał pod to, zdejmował płaszcz i szedł i przyjeżdżał po niego ……Libanówny przyjeżdżały dorożką z panną taką z welonem, Schwester się to nazywało, dwie siostry, no i poza tym było jeszcze takie, żyje w Izraelu, kolega, mieli „Muza Harmonia” na Grodzkiej na pierwszym piętrze, nie wiem, co tam teraz jest, to były płyty już najnowsze i radia. Też byli bardzo zamożni i nazywał się Fangielbaum i żyje, jest w Izraelu. To właśnie koleżanka, która teraz była tu, była promocja tej książki, mówiła właśnie. Przyniosła i tutaj są zdjęcia nawet tych kolegów i koleżanek sprzed wojny.

I oni gdzieś tu są?

Nie, ona tu opisuje, jeszcze tego nie ruszyłam. To teraz była promocja, to jest ta Lusia, teraz była promocja tej książki.. Właśnie tam na Kazimierzu.

I ona chodziła z panią do szkoły?

Tak, do jednej klasy. I to wszystko ze mną chodzili ci. To są nasze koleżanki i koledzy. A wszystko z Izraela.

Czyli to są ci, którzy żyją jeszcze do tej pory?

Żyją, tak.

Ojejku, może ich, napiszemy o nich? Po to właśnie żeby się nie pomylić, w ich nazwiskach, to ja bym musiała…, Czyli Lea Shinar, to była pani Lusia?

Koleżanka moja, mieszkali na Krowoderskiej…

Lusia, ona napisała teraz książkę…

No nie teraz, to już jest szósta książka, ja tu mam…

To jest ta najnowsza.

To jest teraz, ze dwa tygodnie temu była promocja.

I to jest o…

To jest podobno tam o getcie

Właśnie w tej książce?

Nie o to właśnie jej robił wyrzuty pan Andrzej Kozioł, że pisze tutaj o getcie warszawskim, to jest jak… nie wiem, w każdym razie, że ona z Krakowa a pisze o getcie warszawskim. Taka jest, nie wiem, dopiero ją, odłożyłam, jeszcze nic, nie miałam kiedy przeczytać. I to jest Poldek Wasserman, który się bardzo zasłużył, który w czasie okupacji w kawiarni „Cyganeria” podkładał, nie wiem czy pani kiedyś o tym słyszała… On podłożył bombę. Kawiarnia Cyganeria, tam była niemiecka kawiarnia i on podłożył tam bombę razem z tym, on się Fryc nazywał, Fryc nazywaliśmy go, Fredek Thieberger i oni wtedy podłożyli bombę obydwaj, razem. Thieberger, Fredek.

Fredek, czyli Fryderyk, Fredek…

Frycek wołaliśmy go, na niego, Frycek.

I to on pomagał w tym…

Tak, oni we dwójkę i bardzo dużo Niemców wtedy zginęło a im się udało uciec.

I ona tu podobno pisze o tym, ale nie wiem jeszcze. Potem no tu jest Lusia ta, to jest Lusia ta Shinar, tu jest Lusia tu jest, to jest Poldek…

Aha…

Irka Himmelblau, Irka Himmelblau, tak…

Tak z niemiecka, przez dwa „m” i „u”…

Piękna, ona była tak piękna… Przepiękna dziewczyna. Zawsze wszystkie zdobywała te w szkole, wszystkie nagrody piękności. Piękna była, zresztą mieszkali tu niedaleko. A to to, to nie wiem, musiałabym dopiero przeczytać, bo to nic nie mówi. A jest dużo koleżanek Izraelu, których tu nie ma na zdjęciu, ale jest jeszcze Stenia Hollender, która w Podgórzu …mieli fabrykę zeszytów i nas zaopatrywali, całą szkołę…

A przez 1 ‘l’, czy przez dwa?

Holender.

Przez dwa.

Bo w tej chwili się nazywa… Inaczej się przecież nazywa…

No tak to się zmienia z panieńskimi nazwiskami…

Proszę sobie wyobrazić, ze parę lat temu, jak byliśmy, 5 lat temu i była, obchodziliśmy w Ravensbrucku, takie było po..wanie tablicy i zaproszeni byliśmy przez burmistrza, który, z wielką pompą nas tam przyjęli w cudownym hotelu i proszę sobie wyobrazić , ze jemy, takie były namioty, a w tych namiotach były stoły, cudowna kuchnia, serwowali kucharze… No i wyszła taka pani , była grupa z Izraela… Z Izraela, z Węgier, z całego świata. I wyszła pani no i przedstawiła się, miała jakasąśtam prelekcję po hebrajsku, tłumaczyli na język polski, no i mój mąż mówi „słuchaj, zapytaj się, bo tu taka Stenia, tez Stenia, zapytaj się, może zna tę Twoją koleżankę, ta Stenię Hollender, bo się tak samo nazywa…No i jak ona skończyła ja podchodzę i mowie bardzo panią przepraszam, bo ja miałam koleżankę o tym samym nazwisku, czy pani może jest krewna? A ona tak pa[trzy], bo myśmy tu mieli wszyscy plakietki z nazwiskiem Ona tak patrzy… „Tośka, cholero, to ty mnie nie poznajesz?!”

Jakeśmy się tam zaczęły całować, no, ale niestety oni już wyjeżdżali, no ta grupa izraelska, oni zostawili taka chorągiewkę na każdym stole. U nas stały biało-czerwone, u nich izraelskie… No i tylko tyle mi dała, pożegnałyśmy się, ale potem ona przyjeżdża tutaj z grupa młodzieży, bo ona jest z wykształcenia pedagogiem i przyjeżdża prawie co roku. W tym roku jeszcze nie była, ale to się wtedy widujemy.

…po latach…

No, jak ona spojrzała na mnie „ Tośka, cholero, to ty mnie nie poznajesz?!”

Oj, pięknie. A co jeszcze może pani opowiedzieć właśnie o tym, o przedwojniu, o tym, co się działo, jak się żyło…

Nam się żyło bardzo dobrze i u nas w szkole nie było biednych dzieci. I tak jak już wspomniałam to hebrajskie gimnazjum było raczej dla ludzi dobrze sytuowanych.

A gdzie państwo jeździli na wakacje?

Na wakacje tośmy jeździli albo do Zakopanego na Bystre a przeważnie do Rabki, gdzie był właśnie Kaden…

Kaden…

Tak Kaden nam odstępował cale piętro i się jechało z kucharką, służącą, panną do dzieci i ze wszystkimi przynależnościami. I tam, co roku mieliśmy… zresztą piękne, pomieszczenie, zdajsie tam było z 5 pokoi na górze, taka weranda, było gdzie gonić, tak żeśmy przeważnie do ty… on zawsze, Kaden, do ojca już w lutym go zapraszał no i myśmy z tego korzystali, jeszcze nawet dzieci od tej cioci Heli ze swoja kucharka jeździły tez z nami, bo to było bardzo dużo pokoi. Tam był kort tenisowy i na dole były osiołki, jeździły, tam się jeździło, a ja miałam taka drezynę, no takie, nie wiem czy pani widziała, taki…

Ale taka, co po szynach jeździła?

Nie, tak się jeździło…

TAPE 2 SIDE A

Pani mówiła przez nos?

No, podobno mówiłam przez nos, może dalej tak mowie, nie wiem, tylko już nie ma ojca i nie ma kto nade mną załamywać rak…No i chodziło się, właśnie chodziłam na te inhalacje i na solanki. Solanka się to nazywało. Istnieją jeszcze, bo to jak byłam w Rabce po wojnie, chciałam sobie odtworzyć to wszystko, to jeszcze istnieją te kabiny tam, jeszcze… Wszystko jest przebudowane, ale ten zakład istnieje. Te kąpiele solankowe, wszystko jeszcze jest. No, no to miałam hulajnogę, miałam rower najpierw na trzech kółkach, potem na dwóch kółkach, dużo koleżanek… popołudniu ojciec grał w teni…Ojciec przyjeżdżał na sobotę-niedzielę i grał z Kadetem w tenisa, bo Kaden miał swoja piękną willę w parku i kort tenisowy. Pływalnię, kort tenisowy. I zawsze nas zapraszał na lody, bo też miał ileśtam kucharek. No i ojciec z nim grał w tenisa, pamiętam, a kuzynka, która jest we Wrocławiu, tez przyjeżdżała z ojcem i tez grała w tego tenisa. No i takeśmy się bawili i chodziliśmy gdzieś na lody, na ciastka. Ja pamiętam taki kefir czy laktol się nazywała, była taka budka. No i dostawałam 10 groszy żebym wypiła szklankę

…w nagrodę za łaskawe wypicie…

łaskawie wypić szklankę tego laktolu.

A co to był ten laktol?

A takie coś jak kefir. Mnie to bardzo smakowało tylko się musiałam krzywic na złość…

A dlaczego pani tak robiła?

Bo taka byłam cholera.

Narazili się pani jakoś rodzice, ze tak ich pani karała tym niejedzeniem?

Chciałam im pokazać na złość.Czy ja wiem…

To pani była charakterna i tyle?

Widocznie

Nie miała pani nic za złe specjalnie…

Nie chciałam nic jeść, bo wiedziałam, ze oni się będą martwic. Widocznie chciałam być ważna, a widocznie w inny sposób nie mogłam, to się ratowałam… Tak mi się wydaje, no nie wiem.

Bo ja tez byłam niejadkiem, ale ja to po prostu byłam niejadkiem… Nie miałam ideologii do tego jakiejś specjalnej…

A ja na złość, ja pamiętam ze na złość, bo bym tak zjadła, ale mi cos nie pozwalało, bo na złość.

Bo ja na przykład jadłam kaszkę…

Uczyłam się dobrze. Ojciec z nami języki, języki, języki. Ojciec szalał na punkcie języków. Tak, że, że … ale jakąś miałam dużą łatwość, natomiast brat był specem od matematyki, to był ścisły umysł.

Ale jak pani była mała, to pani mówiła tak, pani mówiła w esperanto…

W esperanto świetnieśmy wszyscy mówili.

Tylko pani zapomniała, pani mówiła po angielsku, bo pani miała panią do dzieci z angielskim…

Tak, pani do dzieci mówiła tez po niemiecku.

A pani chodziła jeszcze do liceum hebrajskiego, a pani mówiła kiedyś po hebrajsku?

Tak, oczywiście.

Tylko to też jest język, który się zapomniał?

Tak, zapomina się. Właśnie koleżanka mi wypomina to. Z tym, ze ja nawet potrafię jeszcze przeczytać.

Czyli pani tez mówiła w 5 językach swego czasu…

E, skąd., w pięciu! W esperanto świetnie, bo to …

Jak to, angielski, niemiecki, esperanto…

Nie mogłam zdobyć tych ojca tych… Szukałam tej wnuczki Kadena, która nie miała niczego… Nie, nie wiem, musze jeszcze kogoś poprosić w tej Bibliotece Jagiellońskiej, może tam się uchowało coś. Nie wiem czy takie zeszyty dawali do biblioteki, nie mam pojęcia. Słownik mam. Słownik mam, nawet dawno, dawno temu przyjechał pan z Izraela żebym mu dała prawa autorskie. Ze chcą …. W Izraelu słownika hebrajsko- polskiego i polsko-hebrajski. Byli, ale potem jakoś… Ja od razu nie wyraziłam zgody, nie wiem, dlaczego, bo mi chcieli zapłacić, a potem on jakoś dostał gdzieś, gdzie indziej, nie wiem gdzie …

Czyli wydali inny słownik?

Wydali inny, tak. Ale długo nie było słownika, mnie prosili. On na pewno już wymaga unowocześnienia, bo przecież to było tyle lat temu wydane.

Bo języki musiały się zmienić…

Bo język się zmienia…

Hebrajski teraz żywy jest…

Tak, że ja hebrajski znałam, oczywiście. Ale nie wiem, dlaczego zapomniałam…

Ja zapomniałam francuski…

No jak się po prostu nie używa języka… Proszę zamknąć, wypić i zjeść, bo pani zaśnie.

Nie zasnę, ja mogę godzinami… Ja właśnie jestem…

PSTRYK

To nagrywamy.

W domu kultury na angielski. Do szkoły miał, bo wtedy łacina była nadobowiązkowa, miał łacinę. I ja tak wszędzie z nim chodziłam, bo się bałam przecież, jeszcze Karmelicka ulica. No i zawsze mój, no a jeszcze on chodził równolegle do szkoły muzycznej i grał, a teraz wnuczka gra na jego skrzypcach.

To cudnie, to jeszcze…

On grał na skrzypcach, zresztą bardzo ładnie. Chodził do szkoły muzycznej. No i skończył na Warszawskiej liceum, ale równocześnie jak poszedł do Sobieskiego liceum, to po prostu nie mógł tam uczęszczać do szkoły. Ja nie chciałam żeby z przedmiotami muzycznymi, bo tam zawsze w tych szkołach muzycznych jest niższy poziom. A wiedziałam ze wirtuozem nie będzie, i to po prostu chodziło o koncerty. On ma piękny album. On ma Rubinsteina, ma wszystkich tych znanych takich … z nim chodziłam do filharmonii i on wszędzie zbierał te autografy. No tak, że potem leżały skrzypce, bo nie chciałam, żeby na studia muzyczne chodził, bo uważałam, ze chłopak, to nie ma po co, to żaden zawód. No, tak ze poszedł na ta chemię…

A on chciał, czy…?

Chciał.

On chciał być muzykiem?

On chciał, chciał. Nie, muzykiem nie, on chciał dodatkowo zawsze jak był takim małym mówił „Ja chcę mieć dwa zawody. Dwa. Jeden nie wiem, jaki, a jeden muzyczny, bo mi się to może przydać”. Zawsze tak mówił. Aleśmy potem z tego… wybiłam mu to z głowy, bo on by może i poszedł, ale, ale Wyższa Szkoła Muzyczna, to uważałam, że to nie jest dla chłopca żaden zawód. Tak samo nie chciałam żeby wnuczka szła, no, ale się uparła. „Babciu, twoja wina”, – bo jak ona miała 3 lata, to, to ja z nią już leciałam, z tymi skrzypeczkami na Basztową, tam było przedszkole muzyczne, już z nią leciałam tutej, potem z nią leciałam na angielski, potem z nią leciałam na narty, bo takie miała malutkie narty. Trzy lata miała. No i ta mówi „ To twoja wina boś ty mnie do tej szkoły zaprowadziła. No to teraz sama sobie ukręciłaś bicz”, – bo chciałam żeby poszła na farmację, na medycynę, na prawo – gdzieś jakiś zawód konkretny, ale poszła tu. Może coś z tego…

To tez jest konkretny zawód.

E! Co to za zawód?

No ja znam panią docent od klawesynu, tez z uniwersytetu.

Ze będzie.

To tez jest konkretny zawód.

No jest, wszystko jest dobre. Chodzi na socjologie i jest dopiero na 3-cim roku.

To tez będzie miała dwa [zawody], tak samo jak tata…

No.

Bo jeden muzyczny, a drugi na wszelki wypadek.

Tylko żeby się nic nie urodziło w międzyczasie. A znowu jak dziecko, to już, ale tu już jest na 5-tym roku. Ja się trzęsłam jak wyszła za mąż,że będzie dziecko… Wszystko, wie pani, wszystko spali na panewce. Tak, że dopóki mogę, to mówię, przyniesiesz tu dziecko, to ja będę chować, no, bo przecież rodzice pracują. No, nieważne.

No tak się właśnie chowa profesorów, że się ich prowadza wszędzie i pokazuje się im wszystko…

No, ja strasznie, naprawdę, nic nie miałam, ale dla niego było wszystko i musiał się tam na … no to, co mi wpoił ojciec ”musisz się uczyć”. No ja ledwo przyjechałam, to już się chciałam zapisać do szkoły… Zapisałam się, ale ponieważ byłam za stara żeby zacząć od początku, bo co, ja nie miałam żadnych edukacji, to robiłam na Oleandrach dwa lata w jednym roku. To były takie ……Tak, dwa lata w jednym roku i wtedy byłam takiego rocznika jak ja, który wrócił, bo jak wróciłam to już miałam 20 lat przecież, bo 6 lat byłam w  tych obozach… To dwadzieścia lat zacząć tam od pierwszej gimnazjalnej, to już było troszkę za późno. Ale te moje koleżanki, oni wszyscy skończyli studia, wszyscy są po studiach. Tak, ze skończyli wszyscy…

…, Bo się nadrabiało.

Jakoś się nadrabiało.

 Mnie się wydaje, ze to jest tradycyjne, no, bo to…

Ojciec mi wpajał, że bez nauki to nigdy niczym nie będę. Tutaj masz, to przecież ja szlam do getta, bo ten, wolno było tam tylko 5 kilo, to mi ojciec cały plecak z książkami dał, – bo się będziesz uczyć. To potem z getta jak nas prowadzili do ten, do Schindlera, tam jeszcze tez miałam książki, bo ciągle ojciec mówił, że się mam uczyć. Przecież, kto sobie wyobrażał, ze cos podobnego w ogóle może być, prawda… Tak, że to wyniosłam z domu i to kontynuowałam u syna i to kontynuuję u wnuczki. Już teraz to nie mam nic do powiedzenia, ale dopóki mogłam, tośmy ja wozili, chodzili gdzie tylko można było.

Mnie się wydaje, ze to tak jest, jak się należy do Narodu Księgi, to…

Dzięki temu ona rzeczywiście ona chciała…

A mój mąż nie miał wyjścia, musiał zostać profesorem, on był chowany na profesora, on tez się musiał uczyć…

Ja, wie pani, nawet nie chowałam go na profesora, nie przypuszczałam, ze będzie profesorem, ale mu dałam wszystko, co mogłam wtedy, mimo, ze nie miałam na to. To wszystko kosztowało. Ale to, ze został profesorem to jest jego zasługa, bo tego od niego już nie wymagałam.

Ale pani jakby zrobiła mu takie środowisko…

No studia musiał skończyć. Jak się żenił, to chodził z tą, synową, to ja mówię, „Jurek, żebyś mi tu nie przyprowadzał nikogo bez studiów. W życiu, mowy nie ma żeby moja synowa nie miała wyższego wykształcenia”. No i wreszcie przyszedł i mówi „ Mamo, jest po studiach.” „Jest po studiach? To dobrze.” Ale ona jest po historii tez na UJ-cie. Jest w tej chwili dyrektorem, mówiłam pani, w Szóstce. W szóstym tym liceum. Najpierw ona uczyła. No i pamiętam jak skończyła studia tez na UJ-cie i bardzo trudno było o pracę. Ja się nawet starałam u Sobieskiego, no, ale… Oni gdzieś, biedni, chodzili, no i raz przyszli wieczorem tacy szczęśliwi i mówią, „Jakie szczęście! Mamo, jakie nas spotkało szczęście!” Mówię, „co się stało?” Umarł profesor z historii i ja się dostałam. Ja mówię, „Ale szczęście!” Jak ja to usłyszałam, „ no zmarł profesor od historii” Ja mowie, „Co wy mówicie?” No, szczęście mnie spotkało. No, wtedy mnie to uderzyło, a oni byli szczęśliwi, ze zmarł profesor od historii.

Moja mama była biologiem i ponieważ nie było pracy, to została filozofem.

Trzeba było szukać.

Akurat się spodobała wykładowcy z filozofii i została filozofem, no takie też miała szczęście, miała średnią 5,0.

No mówię, to, że syn został, to już potem była jego [zasługa], ja go wypuściłam na szerokie wody, dałam wszystko, co mogłam dać, czego on nie wiem, czy docenia, czy nie docenia do dnia dzisiejszego, bo wszystko uważa, że to jest jego zasługa. Bo jakby się nie chciał uczyć, to by i tak się nie uczył.

Prawda.

No- mówi- jak ja bym nie był zdolny i tak bym nie doszedł do niczego. Ja mówię- to też prawda, ja mówię, to tez masz po mnie. Tak żartuję oczywiście.

No, mógłby jeszcze udawać, że się nie uczy i uczyć się nocami, tak jak pani jadła…

A wie pani, ze ja go karałam… i taka koleżankę miałam, taka lekarkę i ona mi mówi- zobaczysz, czego się dochrapiesz. Ja go karałam, ze nie pójdzie do szkoły. I on płakał. Ja mu chowałam mundurek jak cos zrobił takiego ten, bo u Sobieskiego trzeba było mieć mundurek. Ja chowałam, a on biedny sobie pożyczał od kolegi. Największe nieszczęście było jak ja powiedziałam, że nie pójdzie do szkoły. A ta koleżanka mówi- zobaczysz, co ty narobisz, pewnego dnia nie pójdzie i nie będziesz miała wyjścia. Ale wiedziałam, że to jedyne, czym go mogłam postraszyć. Tak strasznie chciał chodzić do szkoły.

Niesamowite i niespotykane.

Tak? Nie, jakoś ta klasa była nawet bardzo dobra taka. Wszyscy skończyli, oprócz jednego, który nie skończył i jest najbogatszy, bo ojciec mu zostawił pracownie złotniczą, ma zresztą do dnia dzisiejszego, na Kleparzu chyba i on, jemu się powodzi najlepiej z tych wszystkich, co pokończyli studia. On zarabia krocie. Ale przyznam się, ze ja bym wołała żeby, niech on mniej zarabia i niech będzie tym, czym jest. Jakieś takie miałam, może niezdrowe ambicje w stosunku do niego, ze on musi kimś być.

Chyba zdrowe…

Nie wiem, czy zdrowe, czy niezdrowe, trudno powiedzieć. W każdym razie cieszę się, że jest tym, kim jest. Nie mam o to żalu do niego.

A tu jeszcze widzę takie o, na przykład opis, właśnie, opis miasta. Jak wyglądała tam ulica przed pani domem, czy chodzili Żydzi w chałatach…

Przed wojna Miodowa już była taka ulica raczej inteligentów, lepszych Żydów świeckich. A już te, te boczne, Kupa, Izaaka, to już tam się spotykało tych Żydów w chałatach, no nie powiem żeby po Miodowej nie chodzili ci pejsaci, czy w chałatach, w tych białych skarpetkach. Chodzili tak samo, ale to już była taka główna ulica, która łączyła te dwie, prawda, Krakowska ze Starowiślną, już tam miałam koleżanki, które, bo ja do podstawówki chodziłam, jest ta szkoła, róg, Starowiślna róg Miodowej. Taka duża czerwona szkoła, tam jest teraz. To do podstawowej chodziłam, to znaczy nie do końca, bo gdzieś w piątej klasie mnie ojciec przeniósł, żebym nie miała, bo tam trzeba było wychodzić z religii i się ojciec bal żebym nie miała jakichś kompleksów i od razu mnie przeniósł właśnie tutaj do tej szkoły.

A miała pani jakieś kompleksy jak pani wychodziła z religii, czy nie?

Nie, skąd. Cieszyłam się, ze…

A dzieci się pani nie czepiały?

Nie, miałam koleżanki przecież nieżydówki, bo tam nie wiem, w naszej klasie były może cztery Żydówki, to nie miałam żadnych, nie. Nikt się nie czepiał.

Ale nie czuło się jakoś tych różnic?

Ja nie czułam. Przyznam się, ze nie czułam. Nawet miałam koleżanki tu na Alejach i w Parku Krakowskim spotykaliśmy się. Żadna nie, bo wie pani, co, ja sądzę, ze to zależy od domu i od rodziców. Jeżeli rodzice w domu na ten temat przy dzieciach nie mówią o tym, ze to Żyd albo „nie baw się, bo to Żydówka” to wtedy nie ma żadnej różnicy. Nie było żadnej bariery miedzy mną a taka miałam tutej, Esia się nazywała wiec nie wiem, Teresia czy jakaś. Miała pieska takiego i ja tam byłam bardzo zaprzyjaźniona. Rodzice jej mnie bardzo lubili i w życiu nie było mowy cos, ze ja jestem Żydówka a ty nie jesteś. Ale na przykład nasza służąca, to brzydko dzisiej brzmi, to chodziła do kościoła na Bożego Ciała, bo tam jest piękny kościół i mnie zawsze zabierała. Tośka chodź, idziemy do kościoła. To ja szlam. I tylko jak ksiądz kropił „schowaj się pod ławkę, bo cię pokropi!”Ja się chowałam. Ale w ogóle mówiłam rodzicom i jakoś mama nigdy nie miała nic przeciwko temu żebym, no, bo zdrowo uważali rodzice, że, co, czego się nauczę to mi nie zaszkodzi. Tak samo na przykład jak u Sobieskiego mamy na wywiadówce, żeby nie uczyć rosyjskiego, bo one nie wyrażają zgody. I Jurek przyszedł, mamo.. Ja mowie, synu, czego się nauczysz, będzie twoje. I to żebyś się nawet uczył nie wiem, czego, wszystko, co zdobędziesz, to będzie… I on pięknie mówi po rosyjsku i mu się to bardzo przydało, zresztą mam tutej jeszcze jego te, bo mąż się tez z tego uczył więcej, bo rosyjskie były dosłownie zerżnięte z angielskich podręczników, które tu były strasznie drogie.

Tak, i oni wszystko tłumaczyli.

Świetnie, rzeczywiście, cala literatura, wszystko. I mąż korzystał, bo to właściwie męża są, bo mąż tez świetnie mówił po rosyjsku, bo on był w Rosji w czasie okupacji, no i potem syn korzystał. Mówi jak to dobrze, ze ja… i on ciągle korzysta, bo są na przykład takie naukowe książki, które tu są nie do dostania, a w języku rosyjskim kosztują 5 złotych, czy ile i jest to samo. Jest dosłownie to samo.

Ojciec mi to samo mówił jak ja się buntowałam w liceum. Mówił: oni cala literaturę fachowa tłumaczą. To jest skarb, rosyjski znać.

Całą. I właśnie literatura taka chemia, czy fizyka, ściśle.

Mój mąż tez czyta po rosyjsku.

No i ja mowie” świetnie”, a te mamy „jak się pani nie wstydzi żeby się dziecko uczyło”. Ja mowie, „co pani opowiada, w ogóle jak pani może cos podobnego do dziecka mówić, co to znaczy jak się nie wstydzi, wszystko, co będzie umiał to będzie jego, wszystko mu się przyda”.

A jak można dziecku powiedzieć żeby się nie uczyło rosyjskiego, bo to Rosja to, przecież to jest głupota. Nie jestem czerwona, gdzie tam, ani nigdy w życiu nie byłam komunistka, ale język rosyjski mi zupełnie nie przeszkadza.

Nie język jest winien temu, co się dzieje.

Ja nie znam rosyjskiego, ale na przykład koleżanka teraz opowiada, ze w Izraelu jest najbardziej popularny rosyjski i ze przyjeżdża ten…, bo ona nad morzem ma dom. Przyjeżdżają do niej z Niemiec. Oni są tłumaczami w Berlinie języka rosyjskiego. To powiedzieli, ze gdyby pracowali dzień i noc, tyle maja roboty z rosyjskiego. No i cudownie zarabiają. I sobie jeżdżą na każde wakacje gdzie indziej. Rosyjskiego. Ja w ogóle nie rozumiem tego argumentu, ze można dziecku powiedzieć żeby się nie uczyło. Jak chce, bo jak nie chce, to nie pomoże żadne gadanie.

No, byleby nie obrzydzić.

Nie, co to znaczy po rosyjsku, po rosyjsku. Bardzo ładny język, proszę pani. Bardzo. Melodyjny, piękny. A zresztą muzykę maja taka piękną. Jak mąż też pracował w Rosji i był w Moskwie, jeździłam tam, to naprawdę przyjemność tam do teatru, czy na operę, to Jezioro łabędzie w wykonaniu, to naprawdę przeżycie nie z tej ziemi. Tak, ze pod tym względem to oni są naprawdę, jacy są to są, co mnie to obchodzi, ja tam nie mieszkam, ale naprawdę język jest piękny i muzykę tez maja. Szalenie muzykalni są. Pięknie. Balet przecież, najlepszy balet na świecie. Dobra, jedziemy dalej

A coś jeszcze o rodzicach na przykład. Bo o tacie to wiem, ze żył ponad stan, ale mama…

I co robił i ze robił słowniki…

Był niezwykle inteligentny, ale to już mówiłam, ale miał jakiś osobisty czar i miał bardzo dużo znajomych. Mama była skromniejsza, ojciec miał bardzo wielkie wymagania i bardzo wysoko mierzył. Chociaż, tak jak mowie nie zawsze szło to w parze z naszymi, ja się wtedy nie interesowałam, ale dopiero zobaczyłam po wojnie jak odebrałam ta, ile tam długów było przez ojca zrobionych. No to stad już wiedziałam skąd się brały te moje meble nowoczesne … A w czasie wojny, ojciec z kolegą, właśnie z tym Dreherem, z którym pisał słownik i wydawał różne takie pisma, to rąbali te wmurowane, wbudowane, żeby Niemcy nie zabrali, to rąbali te moje szafy, bo to było w ścianie wbudowane, nie dało się wyjąć. No to wszystko, pamiętam, siekierą rąbali. Futra paliło się żeby nie oddać Niemcom, mamy futra. Tak, ze się pa… Mama była bardzo skromna, nie miała jakiegoś specj… Bardzo ładnie po polsku mówiła. Miała dużo zainteresowań. Do teatru, przeważnie do kawiarni… Chodziło się do Noworola do Rynku i tutaj pod, pamiętam, ojciec do Esplanady na tym. Tam czasem z koleżanką chodziłam. Ojciec nam kupował lody, to on tam siedział, a mama raczej taka domowa kura.

A kto się wami bardziej zajmował, dziećmi. Kogo pani lepiej pamięta jakoś…

Razem śmy się ubierali do szkoły. Ojciec nawet zrobił, w moim pokoju była umywalka z ciepłą i zimną wodą żeby dziecko nie musiało iść do łazienki rano. To miałam taka małą umywalkę i ze wszystkimi przyborami, żeby na przykład po lekcjach, żebym nie musiała sobie gonić. Wszystko było… Nie wiem, bo przyznam się, ze ja na Miodowa nie chodzę i w ogóle nie mogę, nie mogłam, bo ciągle widziałam w tym mieszkaniu… Nawet jak mam przejść, to idę dookoła. Ale mąż się tym zajął, tym domem. Na szczęście nie musiałam tam chodzić. Raz tylko. Nie chce, no po prostu, wie pani, nie wiem, czy pani to rozumie, nie mogę tamtędy, ciągle widzę, widzę tą mamę, która broni tych… Chociaż ja tego nie widziałam, ale w moim umyśle zostało, bo ja sobie to ciągle wyobrażam. I naprawdę, no nie mogę tam do tego domu. I wnuczka, babciu, musimy mieć większe mieszkanie, bo trzeba będzie was zabrać na stare lata, a ja mowie, a co, my jesteśmy…To ja mowie Magda, na mnie nie licz, chyba, ze będę zmuszona. Ja bym wewnętrznie po prostu nie zniosłabym. I te schody pamiętam jak zjeżdżałam po poręczy, ojciec zrobił takie, są do dzisiejszego dnia, takie kule na poręczach, bo ja zjeżdżałam…

Żeby się nie dało zjeżdżać?

Żeby się nie dało. Ja zjeżdżałam, koleżanka. No tak, że, no mam jak najlepsze wspomnienia. No, dzieciństwo miałam wspaniałe. Znaczy do 14-tu lat. O ile można 14 lat zaliczyć do dojrzałości. Na pewno jakbym była w domu, to by jeszcze to dzieciństwo trwało troszkę, prawda? Przynajmniej do tam 17-tu czy 18-tu lat. No tak,że pamiętam wszystko jak najcudowniej. Jak najcudowniej. Miałam wszystko, o czym tylko dziecko może zamarzyć. Miałam jak tylko coś chciałam. Pamiętam, w Rabce sprzedawali takie koszykowe wózki dla lalki. Koszykowe. Jak tak stałam, to od razu, popołudniu już miałam ten wózek. Tak jeździłam, bardzo ładne były, z koszyczka takie. Dzisiej niestety tego nie ma. No tak, że jeżeli chodzi o moje dzieciństwo, to było cudowne.

Rodzice pani uważali, ze marzenia dzieci powinny się spełniać, po prostu…

Tak, to raz, a poza tym wszystko było dla dzieci. I na tyle ich może było stać. Na tyle, ze podołali. No, żeby ojciec nie musiał mieć wszystkiego, co najnowocześniejsze, to może by nie miał tych długów. A na szczęście się udało spłacić w tej cenie, w której wziął, bo nie, po prostu nie przeliczali, bo jak by przeliczyli, to bym nie wyszła z tego długu. Widocznie przed wojną się tak robiło, że się brało na hipotekę. Widocznie. Może nie każdy miał, a poza tym, to trzeba było trochę dłużej… No, na szczęście są sklepy w tym domu., że jeszcze go tam… W tej chwili mąż musiał dach zrobić. No, wie pani, jak się ruszy stary dom… Jak zaczęli ruszać to wszystko, to się okazało, ze trzeba dach, nowe słupy, wszystko jest wymieniane.

U mamy w kamienicy tez się wszystko wymieniało i tez dzięki sklepom to jakoś się dało zrobić.

No jest trzy sklepy zamiast sześciu, ale liczy się od metrażu, bo z lokatorów to nie ma nic.

Miodowa jest dalej dobrym miejscem…

Jest, tylko, ze na szczęście w tym naszym mieszkaniu, na szczęście nie było lokatora z przydziałem, tylko było takie, „Społem” miało biura. Można ich było wywalić. No i tam jest fitness klub.

A to cały dom państwo odzyskali…

Cały, od razu. W ogóle nie miałam żadnych problemów.

A to jakoś dawno temu, czy to dopiero teraz?

Od razu jak wróciłam.

A, czyli zaraz po wojnie?

Zaraz po wojnie.

I nigdy go pani nie odebrali?

Nigdy mi nie odebrali, kazali mi tylko czynsz zapł…, miałam rozprawę i myślałam, ze mnie trafi, za te sześć lat, bo ten, który prowadził, Niemiec, brał pieniądze i uciekł z tym, nie oddawał gdzieś do gminy, czy ja nie wiem gdzie się oddawało ten czynsz w czasie okupacji. I do mnie przyszło. Tutej, rachunki za całą okupację.

I płaciła pani za Niemca, czy nie?

I ja nie miałam na adwokata i podobno się tak wspaniale broniłam w tym sądzie, że sędzia mnie potem, umorzyli oczywiście ten sklep. Ja mowie, „za co, ja nie dość, ze strąciłam wszystko, jestem boso, nago, to ja mam płacić za moje… pobyt w obozach?!” Umorzyli to, ale cos musiałam w ratach tam zapłacić. Cos tam trzeba było zapłacić. A oni mieli, bo było 6 sklepów i z mieszkań tez było, wie pani, przedtem, to z czynszu można było jakoś wydolić. Coś można było, to tylko teraz tych czynszów, to się prawie nic nie da. Tyle, ze tam jest ten fitness w naszym mieszkaniu, te 8 pokoi No i bardzo zresztą dobrze się układa z nimi współpraca, bo bardzo, bardzo sympatyczna jest, sprząta korytarz i wszystko. No i oni bardzo są kulturalni tak, ze ten. No i na drugim piętrze też jest jedno biuro, a tak, no to są mieszkania. Tam nie ma dużo mieszkań, bo 12.

I pani mogła tam zamieszkać po wojnie, ale pani nie chciała…

Nie, nie mogłam…

Nie mogła pani.

Bo mnie nikt nie wpuścił. Jak zadzwoniłam, najpierw poszłam, jedyna, co mnie wpuściła, to była nasza dozorczyni? „Tośka, jesteś głodna?” Bo ona sprzed wojny, to ona mnie znała. „Chodź, chodź do domu” – i dzwoni – „Właścicielka wróciła, właścicielka!” A pan jakiś – „To niech idzie do diabła, nie ma żadnych właścicieli, won stąd! Ja mówię „proszę pana, ale ja z ulicy widzę nasze lampy wiszą. Proszę mi oddać te lampy, bo ja nie mam z czego żyć, ja sprzedam, niech pan kupi”. Te lampy takie ładne były, żyrandole. W ogóle mnie wyrzucił, to znaczy pyskował przez drzwi. W ogóle mi nawet nie otworzył.

Czyli pani była właścicielka, ale nic pani to nie dawało…

A co to znaczy? Wtedy nie było właścicieli. Nie było, to była przecież komuna, co to było. A dom mi oddali od razu sądownie, bo nikogo nie było, tylko ja byłam jedyną spadkobierczynią.

No i nic pani nie mogła z nim zrobić…

Nie.

Znaczy mogła pani go sprzedać…

Sprzedać, tak. Ale na szczęście tego jednego… Odebrałam 6 domów, które sprzedałam. Dom wujka, brata ojca na Paulińskiej, piękny dom, bardzo ładny, za grosze. W Podgórzu, po babci. Na Placu Nowym też, po wujku. Nasz był ten jeden. Reszta, to była po … i od razu mi oddali bez żadnego, nawet adwokata nie miałam.

I pani siedziała na sześciu domach, pani była…

Sprzedałam od razu wszystkie.

I za jeden pani zjadła kolacje porządną…

Obiad w Ermitażu z koleżankami, za ten babci… I tak se myślałam, co by mój ojciec powiedział, ze ja tak sprzedaje, ale jakby przyjechał i byśmy nie mieli co jeść, to co by powiedział, to by tez sprzedał. Zresztą, wie pani, wtedy się nie przykładało w ogóle do niczego, a po obozach, to nic nie było ważne, oprócz życia. No, to nic nie było warte. Dobrze, że to sprzedałam, nie mam dzisiaj, czego żałować. Straciłam wszystko wiec jeszcze to, przynajmniej zjadłam obiad. Rok za rokiem marzyłam jak w obozie się marzyło o bochenku chleba. Cały! Jak ja wyjdę z obozu, to ja sobie kupie tyle! Cały! Cały zjem od razu, ale to tez była nieprawda, bo po obozie nie można było niestety, bo żołądek był tak skurczony, ze jakeśmy zjedli talerz grysiku, to nie byłam w stanie nawet, wie pani, zatrzymać tego wszystkiego. Nie dało się. Ale i tak dziękuję Bogu, bo wyszłam zdrowa. Koleżanki były chore na płuca i jakieś inne dolegliwości… Nic mi nie było. Nic. A tak jak przed wojną miałam katar, ten zatkany nos, to w obozach sześciu przecież byłam, nigdy nie byłam ten, nawet nie miałam kataru. Takie było szczęście. Nie chorowałam, nie miałam tyfusu nie, nie… no byłam na tym bloku doświadczalnym, to jedno… ze wtedy, te doświadcz… wie pani, kto to był doktor Mengele, nie wiem, czy pani słyszała… No, to to byłam na tym w Oświęcimiu.

To może zaczniemy od początku, czyli wojna od razu się zaczęła dla państwa strasznie, bo śmiercią mamy…

Tak.

Od razu było źle, zabrali meble, nie dopiero w 42-gim…

Skąd, od razu. Wszystko nam zabrali, meble… Jeszcze ojciec mówi „zdejm opaskę i zobacz gdzie oni te meble wiozą, bo może odzyskam to”. Ja, głupia leciałam. Na Wawel wszystko wieźli. Leciałam za tym wozem, a ze byłam taka mała, to… Opaskę miałam w kieszeni. Jakby ktoś szedł, Niemcy… z Niemców, to sobie ubierałam, bo to groziło przecież śmiercią. Ale i tak mi się udawało. Szlam, ojciec miał zaprzyjaźniony, był taki sklep na Floriańskiej, firma Baczyński- wódki były. Nie wiem, czy do dnia dzisiejszego nie ma tego sklepu… To była znana firma. I ojciec mnie tam posyłał po taka… po żubrówkę i po taką, nie wiem jak się nazywała, takie złoto w środku…to było…

Gdańska…?

Nie, nie, nie, to było jakoś…

W Gdańsku ją robią.

Alasz, alasz. Zdejm opaskę i leć, bo on znał ojca, no i zawsze mi dawał butelkę. Chowałam tą butelkę, przynosiłam, bo ojciec sobie lubił do kolacji kieliszeczek albo dobre wino. No i on nam zawsze dawał, bo to nie wolno było Żydom chodzić do sklepu, nie wolno było nic sprzedawać Żydom. Były sklepy, do których można było… Na Kazimierzu byly2-3 sklepy i jedna jakaś kawiarnia, ————- Conditorai, taka, ze wolno było Żydom… A tak, to było „Żydom wstęp wzbroniony” wszędzie. Ale mi się jakoś udawało, ze bez przerwy pod sukienka cos przynosiłam, bo ja byłam głównym zaopatrzeniowcem podczas wojny. Ojciec się bal, bo musiał tą opaskę nosić, brata to się bał wysłać, bo chłopak i ja… mnie się posyłało po to, to po to…, ale jakoś sobie dawałam rade, mimo, że nigdy w życiu się o to nie starałam, przecież mnie nikt nie uczył w domu, co mam kupować… Przecież to w ogóle było nie do pomyślenia, że na miasto by gdzie kto dziecko wysłał żeby kupiło. No, ale ja jakoś, jakoś sobie radziłam.

To wyście już wtedy mieszkali u cioci Heleny…

U cioci, tak, właśnie już z Miodowej, wie pani, koło tego Templu, to było niebezpiecznie tam chodzić, bo zatrzymywali a tam, przez okno, tez jeszcze jakeśmy mieszkali to widziałam tych Żydów, jak oni im obcinali te pejsy, katowali… Właśnie naprzeciwko nas, koło Templa, na ścianie zabijali… Dzieci zabijali, to to jeszcze widziałam. A potem było już bardzo niebezpiecznie, a ciocia mieszkała na Jasnej, to już była nie VIII dzielnica, tylko VII-ma. To już nie był ścisły Kazimierz. Wtedy tez było niebezpiecznie, ale nie tak jak tu, bo to był typowy Kazimierz i sami Żydzi, a tam już było rożnie. Już w domu, to ciocia mieszkała, ale już obok, to nie mieszkali Żydzi. Tez jest ten dom, istnieje. Pod siódmym, tam nawet raz byłam, ale więcej nie. Też mnie nie wpuścili do mieszkania. Też oni mieli bardzo piękne, duże mieszkanie. Tak, żeśmy tam byli już potem aż do tego pójścia do getta, tośmy… A wie pani, ze znalazłam w archiwum tym państwowym, chyba mam tutaj jakiś odpis, ze jest taka księga do getta, napisane Miodowa 21, mieszkanie numer 2, ja jestem, ojciec, matka jest, chociaż już wtedy nie żyła wiec nie wiem jak oni tam… Jest w archiwum, znalazłam, zrobiłam sobie ksero. Jest tam wszystko, jakiego nawet mieszkania i wszystko. Tak, ze oni widocznie nie mieli zanotowane o śmierci matki, tylko po kolei wszystkich pewnie z tego domu, z mieszkania, bo jest nawet mieszkanie, no tez. No, ze są jeszcze, podobno w Warszawie są jakieś zdjęcia z Krakowa, z krakowskiego getta, krakowskich Żydów. Jakoś… Byłam w Warszawie, jakoś nigdy tam wtedy… historycznym… Tam jest pani Bronikowska, pani nie zna, ta pani z Warszawy już nieraz mówiła żebym przyjechała, bo maja bardzo dużo z yyy…. Sprzed wojny, Żydów z Krakowa i z czasów okupacji

I może pani kogoś rozpozna…

Może, może nasze…Może jakichś znajomych z getta, rodziny, też w getcie, z getta. Ja tu mam, gdzie ja dałam, zdjęcia z getta…

Były takie malutkie…

Takie, no to mam z getta, a resztę, to jak pani będzie, to zdejmę ten album.

TAPE2 SIDE B

…I potem nie miałam pieniędzy jak… do szkoły, to sobie robiłam, za darmo mi zrobił Bielec, bo mnie znal i wszędzie to mam, na szkolnej legitymacji, jeszcze po wojnie, bo mnie nie stać było na zdjęcie.

To zdjęcie strasznie dużo przeszło…

Proszę?

Zdjęcia będziemy obrabiać osobno.

Nie, no przygotowałam, bo musiałam wyszukać, no

Jak pani pożyczy, to może… wróćmy do tej wojny, żeby to mieć za sobą jak najszybciej… bo to najsmutniejsze.

A jak wyglądało takie przesiedlenie do getta, czy to się dostawało jakiś nakaz, przykaz…

Kazali się zebrać na placu, tam, gdzie dzisiaj jest apteka, była pani w tej aptece? Tam teraz jest muzeum. Plac Bohaterów Getta.

Tak.

No, wszystkim się kazali nam zebrać i wolno było wziąć tyle, ile się uniesie w ręce. Wiec biedny ojciec, już mamy przecież wtedy nie było, ubrał mnie jak cebulę dosłownie, bo nie można było wziąć, a ile ja udźwignę przecież… No i ten plecak z książkami, miałam, taki tornister no i jedna sukienkę, druga sukienkę, jakieś buty, jakieś majtki. Takie jak mógł, to mi tego i resztę w takiej małej walizeczce. Ojciec tez miał walizkę. No i oni jeszcze tak perfidnie załatwiali, ze stały samochody, jeszcze przed gettem, szliśmy pieszo Wielicką. Szliśmy pieszo z tego Placu Bohaterów Getta i tam stały… aha, bo pani mówi do getta, a ja mowie już do obozu… Do getta, to się szło jeszcze z rzeczami i tam przydzielali nam… na przykład jeden pokój, przydzielony na 3-4 rodziny i przedzielony szafami. Ja spalam za jedna szafą z ojcem i z bratem, druga rodzina spala za druga szafą, wie pani, za tymi szafami. No i tak się żyło. Ojciec w getcie pracował w szpitalu. Tam nie wiem, czy był doradca, bo przecież z medycyną nie miał nic wspólnego, ale go wzięli, bo był światły wiec po prostu pracował tam w takim szpitalu. Chodził rano do pracy. Ja zostawałam w domu, brat też pracował. Potem ojciec się postarał żebym była starsza tam o 2 lata, zrobił… wyrobił mi jakieś papiery, kupił mi takie drewniaki na wysokim, żebym była wyższa i pracowałam wtedy w takim tez na Limanowskiego, naprzeciw getta, na Lwowskiej, Lwowska 2. To była fabryka takich karbidówek, zresztą żydowska fabryka, ale nie było już tego Żyda, tylko Niemcy byli i myśmy tam z getta wychodzili, bo to było po drugiej stronie. Jak getto było tu, to ta aryjska strona, tu były druty i to było już po drugiej stronie, już aryjska strona. I tam pracowałam zresztą przy takiej sztancy mnie nauczyli pracować. No i tam pracowałam nawet z ojcem Pogańskiego Romka. On tam przychodził, stąd go znam zresztą. No i tam pracowaliśmy na 3 zmiany, na 3 zmiany. Tak, ze czasem wracałam do domu, to ojca nie było, mijaliśmy się po prostu, a jak miałam nocna zmianę, to w dzień spałam. No i też, ojciec zdobywał gdzieś to jedzenie, nie wiem gdzie. Tam byłam cały czas głodna. Już bym jadła wszystko, nie na złość, ale bym już jadła, ale nie było co. Ojciec nie wiem skąd te pieniądze jeszcze miał, czy sprzedawał coś, już nie wtajemniczał mnie w to. Potem, to jak była likwidacja getta, to nas prowadzili Wielicką do obozu do Płaszowa. I wtedy waśnie tak perfidnie, ze na placu Zgody stały ciężarówki i oni bardzo grzecznie kazali podpisać walizki. Imię i nazwisko. Ładować na te ciężarówki, że wszystko dostaniemy w Płaszowie, żeby po prostu nie robić… To była perfidia, to taka z ich tej, żeby nie robić, prawda, jakiegoś… Żebyśmy nie krzyczeli, żebyśmy ten… Żebyśmy grzeczni byli. Guzik, przecież nic nie przyszło. Potem się okazało, że jesteśmy nago, boso w tym Płaszowie. W baszowie, to byłam niedługo, bo mnie wzięli do Schindlera, do tej Emalierwaren Fabryk na Zabłociu. Tam już byłam do końca, aż zlikwidowali Płaszów i do Oświęcimia poszłam od Schindlera. No i tam byłam tak w pracy, już nic nie wiedziałam, co się z ojcem stało, bo oni nas brali oddzielnie. Dzieci szły oddzielnie, mężczyźni oddzielnie i kobiety oddzielnie. Ja szlam do tych dzieci…

Przy, przy likwidacji getta, tak?

Wtedy na placu jakeśmy szli do Płaszowa.

Czyli pani straciła z nimi kontakt jak pani szła do Schindlera, to już nie wiedziała pani, co się dzieje?

Już w Płaszowie byłam w innym baraku i ojciec z bratem był w innym, to już straciłam kontakt, bo nie wiedziałam gdzie są, bo nie wolno było chodzić między barakami. Tak to już nic nie wiedziałam. Kiedy ich zabrali, gdzie ich zabrali, nic kompletnie, nic już, nic już nie wiedziałam. Potem u Schindlera, to mi było bardzo dobrze. Bo tam Schindler się starał żebyśmy miały to jedzenie. Poza tym pracowaliśmy z Polakami i można było na przykład jak ktoś miał na mieście znajomych, to oni zabierali kartki nasze i nam przynosili bułki takie długie, wie pani. Czy miał coś do sprzedania, o ile miałam jeszcze, to brali, sprzedawali i za mi co innego przynosili. Bardzo mi pomagali. Żyje tutaj pani doktor Godlewska- Goldsteinowa, mieszka na Smoleńsk, która z matką, nieżydówka, z matką pracowała u Schindlera. I one były naprawdę biedne, a najbardziej nam pomagały. I ona narażała tą Zosię, bo ta Zosia była w moim wieku, narażała Zosie, że Zosia nam przynosiła listy. To było narażenie życia. No, ja po wojnie ją spotkałam nawet na Szewskiej, rzuciłyśmy się, mówię: „to ty żyjesz, to ty żyjesz!” Mówi:” tak, i Pan Bóg mi wynagrodził, bo wyszłam za Żyda i mam wspaniałego męża”. Taki był lekarz, Goldstein, który… On był neurologiem, ale niestety zmarł. A ona jest pielęgniarką, pracuje u Narutowicza. Czy jeszcze pracuje, to nie wiem, bo straciłam kontakt z nią jakoś. Jak ten mąż zmarł, to ona jakoś nie miała ochoty, no wiec nie chciałam się narzucać i po prostu kontakt się urwał. Ale bardzo nam pomogła. A matka, że dziecko dosłownie narażała, tą Zosię, bardzo, bo przecież sobie zdawała sprawę, ze przecież jakby ją złapali, to by… a mimo to nie, nie… Po prostu nie liczyła się z tym, ze się Zosi może coś stać, byleby nam pomogła. Tak, że tam byłam do likwidacji Płaszowa. Bo to należało, to był niby oddział. No tam mi było bardzo dobrze, bo tam rzeczywiście i było… Nawet mogliśmy wyjść do miasta, tylko ja nie miałam po co, bo nie miałam żadnych kontaktów. No i tam, stamtąd nas wzięli według tej listy Schindlera do Oświęcimia. No i w Oświęcimiu staliśmy na rampie kolejowej, ponieważ Schindler się nie godził żeby nas dawali do… na te bloki, bo chciał nas mieć wszystkich, bo czekał na transport, który miał z Austrii przyjechać. Czekał na te wagony. Ja się wtedy nie orientowałam, czy on za to płacił, czy nie płacił, czy jakieś miał chody. I rzeczywiście nasza grupa koczowała na tych… przy torach kolejowych i czekaliśmy na te wagony. No i wreszcie, ja nie wiem, po ilu dniach, czy to były 3 dni, czy 5, tego pani nie powiem, bo, bo nie pamiętam, zajechały te wagony takie ciężarowe i zaczęło się. „Wszyscy od Schindlera wstać, a było koło dwóch tysięcy osób. Cały ten obóz jego. On powiedział „Wszyscy ze mną, nie martwcie się, wszyscy ze mną pojedziecie”. No i byli Żydzi, którzy byli tak zwani, nie wiem, czy pani wie, co to jest ODman. To była tak zwana Żydowska policja. ODman, zna pani takie słowo?

Nazwy nie znam.

ODman, to był Ordnung Dienst, porządkowy. To byli Żydzi i oni po prostu, też więźniowie, też. I Schindler powiedział, wobec tego wytypował tam trzech tych Żydów, Omanów i oni mieli nas wprowadzić do tych, wedle listy. Tak się stało, że nie wiem, ten jeden z Omanów, którego zresztą spotkałam po wojnie, widocznie wziął za mnie ileś forsy, bo mnie nie wyczytał. Tylko kogoś innego. Dziesięć nas nie wyczytał. Myśmy tak stali, ja lecę do Schindlera, a Schindler stał przy tych wagonach. Biegnę do niego, patrzę, wagony już ruszają, już zamykają te, te wagony i mówię mu, że mnie nie wyczytał i ten… „A jak to?!” – bo mnie nawet znał osobiście, to znaczy wiedział, że ja pracuję, bo mnie tam znał z obozu. No i ja mówię, że mnie nie wyczytał, że ten. A on „Jak to nie?!”. Woła tego ODmana, a ten „Zaraz, zaraz, zaraz”. Jak mnie popchnął, jak mnie sprał tą pejczą… Wagony ruszyły i myśmy w dziesiątkę zostali na, to było w Birkenau, w Brzezince. No i dali nas już do bloku. Ja go spotkałam po wojnie.

Ale, od kogo on mógł dostać te pieniądze? Od kogoś, kto za panią… za panią tam pojechał…

Ja nie, bo ja byłam głupia mała, ale na przykład tacy w wieku ojca, czy, czy jakieś matki… Czy to mieli jakieś pierścionki i można było z tego Płaszowa, bo tam tak nie kontrolowali, to mieli różne przecież brylanty, czy to, diabli wiedzą, zegarki… No to jak mu dał, to jemu się też wydawało, że on będzie żył 100 lat i sobie nie zdawał sprawy, że on jutro zginie. Tak, że widocznie dali za nas i on wziął kupę forsy no i już, nas odepchnął. Ja go spotkałam po wojnie. „To ty żyjesz?!” – bo myśmy byli przeznaczeni na śmierć już. Bo wiadomo było, że jakeśmy z tym transportem poszli, to nas wyślą do gazu zaraz… No, ale nas dali w Birkenau na te bloki. No, wprawdzie były selekcje, ale jakoś mi się udawało, że szłam do tego gazu i mnie wzięli powrotem. No i stamtąd przeszłam do Oświęcimia na ten tak zwany Muster Lager, bo tam brali… Ja jeszcze o dziwo świetnie wyglądałam. Bardzo dobrze. Nie byłam taka… Nie byłam nigdy muzułmanem, wychudzona, bo tych brali od razu do gazu. I oni wtedy wybierali na ten Auschwitz 1, tam za tym „Arbeit macht frei”, ale pani nie była w Oświęcimiu. Tam były bloki murowane, woda była, myśmy się szczypały, czy my jesteśmy na tamtym świecie, czy na tym, nie wierzyłyśmy, że to jest…Bo tam było 5… 6 bloków, które były tak zwany Muster Lager, wie pani co, to jest pokazowy. Tam przyjeżdżały te wszystkie ze Szwajcarii, Czerwony…

Czerwony Krzyż przyjeżdżał oglądać jak świetnie panie wyglądają…

Jak mu świetnie wyglądamy, jakie mamy warunki. No i dzięki temu, że ja bardzo dobrze wyglądałam, taka Obserwierka niemiecka nas wybierała, no i wzięli mnie tam. Tyle tylko, że jedzenia tam nie było lepszego, tylko raz dziennie ta kromka chleba, ale woda była i ubikacje były, nie było tych latryn. Takie jak nas na przykład w Birkenau, w Brzezince, to nas… o tej, o tej i o tej się wypuszczało 3 razy dziennie do tych latryn. Wie pani, co to jest latryna? Takie dziury. To nas wypuszczali, a jak ktoś nie mógł wytrzymać, to robił pod siebie, a potem znów strzelali do tych, co pod siebie zrobili. Tak, że w tym Oświęcimiu mi nie było najgorzej, ciągle dobrze wyglądałam. Ciągle. No i stamtąd dopiero jak była likwidacja, po likwidacji, potem mnie wzięli na ten blok doświadczalny, bo też dobrze wyglądałam. I ja byłam bardzo szczęśliwa, bo na tym bloku dawali nie kromkę chleba, tylko dwie. I tak mi zazdrościły te wszystkie koleżanki, że ja się dostałam na ten blok… Nie ten… nieświadome, co tam może być i tylko dlatego, że tam jest dużo lepiej, że dali mi ta kromeczkę chleba więcej. A tam po prostu nam wszczepiali bakterie tyfusu i robili antidotum. Oni robili na… szczepionki na front dla Niemców. Dzięki temu, że na przykład ode mnie wzięli, no nie wiem, co oni robili, bo ja miałam 40 stopni gorączki i oni wszczepiali tyfus i ja nie wiem czy przechodziłam, czy nie przechodziłam, bo ja miałam bardzo wysoką gorączkę i ponieważ te moje, te, te… bakterie się przydały, bo oni to na front posyłali, od razu dostawali, leczyli tych żołnierzy, czy wyszedł z tego, czy nie. Jeżeli wyszedł, a okazało się, ze to było ode mnie, bo oni notowali, no to dzięki temu nie poszłam do gazu, tylko ciągle byłam. I tam byłam aż do, no, do likwidacji Oświęcimia. Potem było to najgorsze, taka droga, się nazywała Droga Śmierci, bo się szło… Pieszo szłam, pieszo do Lipska. PIESZO! Po takim śniegu. Wtedy była zima, to było w styczniu, to się 23 stycznia, o ile pamiętam. Śnieg potąd [po ramiona p Tosia pokazuje]. 20 stopni mrozu, a ja bez bu… w jednym bucie byłam takim, holenderka się to nazywało. Taki drewniak. Takie drewniaki, co były właśnie w Oświęcimiu typowe, to jakeśmy szły, ten dźwięk, którego nikt nie mógł znieść, tych, tych drewniaków. Takie było charakterystyczne…

O śnieg, tak trzeszczały o śnieg?

Nie. Normalnie, mówię, jeszcze były w tym. No, ale wtedy jak była ta likwidacja, bardzo dużo zostało takich, co… Wszyscy szli, co w ogóle się mogli podnieść. Ale byli tacy, co już leżeli, ci muzułmanie tak zwani, takie szkielety, czy pani to kiedyś widziała na filmie… To oni nie mogli się ruszyć, więc Niemcy albo strzelali, albo nie zdążyli i oni zostali oswobodzeni, bo się okazało, że już Rosjanie byli w Krakowie. A nikt z nas nie wiedział. No przecież ja byłam za głupia żeby, ani nie miałam radia, bo ci starsi, to się jakoś… Mieli te przecieki, ale myśmy… ja nic nie wiedziałam. Nawet, która godzina jest. A wiec jak kazali iść, kto może, no to leciałam, bo wiadomo było, powiedzieli, że kto nie pójdzie, to do gazu. Nawet strzelali, nawet zdajcie do gazu nie dawali, bo już sami uciekali. I wtedy to była ta, Droga Śmierci. Ten śnieg czerwony od, od tych trupów dosłownie. Bo ktoś jak ustał, stanął na chwilę… Wie pani, co, że można się nauczyć, nigdy by chyba pani nie pomyślała, że można spać… Spać chodząc. Myśmy się tak nauczyły, ze na przykład na zmianę z koleżankami. We czwórkę śmy szły w szeregu, to znaczy w jednym szeregu po cztery osoby, żeśmy się zmieniały i śmy szły razem. Ja potrafiłam chodząc spać.

To te osoby z brzegów trzymały…

Tak, tak. Kto na chwilę stanął, to… to naprawdę, ze droga była usłana trupami, krwią, czy na tym białym śniegu te czerwone plamy krwi. Okropne. Strzelali jak tylko… wystarczyło na chwilę stanąć. Tak żeśmy się ratowały, zresztą wszystkie cztery przeżyły. Ja miałam, zmarła dwa lata temu, koleżankę z Ostrawy, bośmy bardzo się przyjaźniły, po wojnie wyszłyśmy razem na wolność. I wtedy ta droga była straszna. Straszna. No i tak żeśmy doszli do tego obozu w Lipsku. Mówię, ze dzisiej, to bym dostała chyba złoty medal jakbym pieszo zaszła do Lipska. I to nie wiem nawet, w jakim czasie, bo w każdym razie, to już był ko… to już był chyba 44 koniec, 44-go roku, na 45-ty. No i tak, w Lipsku, to znowu obóz, ale dawali nam jakąś pietruszkę i mimo, że człowiek ginął z głodu, to nie mógł tego jeść, takie świństwo. No i tam byliśmy, to był przejściowy obóz i do Buchenwaldu. W Buchenwaldzie już było nie tak strasznie źle, ale może ciut lepiej. Ale dobrze, to o tym w ogóle mowy nie ma. A potem tam była fabryka amunicji, tam pracowaliśmy i robiliśmy jakieś, nie wiem, dekle, to tam nawet nie wiem, co to było robione. Do worka takiego się wrzucało, no i wieczorem liczył taki… Tam też nie tylko Żydzi byli. Tam byli Węgrzy, byli Cyganie… No i potem do Ravensbruck. I w tym Ravensbrucku, to się wszyscy modliliśmy żeby nas dali powrotem do Oświęcimia. Bo to było, już naprawdę nie da się opisać. Najgorszy obóz chyba, jaki był. Przede wszystkim nie byliśmy w bloku, tylko takie namioty były, takie ścięte, jak namiot. Takie to się nazywało Celta. Pod celtą. I nie dało się inaczej siedzieć jak tak. Bo nas tam wtłoczyli nie wiem ile do takiego. No tak, proszę sobie wyobrazić jak na przykład dzisiej namioty na 4 czy 5 osób, to nas było 200. Tylko tak można było jedna na drugiej, pod siebie się robiło, nie wypuszczali nas w ogóle. Do siebie, na siebie, mnie się lało na głowę, już nawet nie wiem, kto na mnie lał… No i jakeśmy siedzieli. To był najgorszy obóz, to był Ravensbruck. Najgorszy. Tak nas do, do końca, jakiś niby, potem Czerwony Krzyż przyjeżdżał. Nie wiem, bo to była ta akcja Bernadotte, tego doktora Bernadotte. Brali z Ravensbrucku do Szwecji. Ale ponieważ myśmy, jak widzieliśmy samochód ciężarowy z tą plandeką, to wiadomo było, że to jest na śmierć. I wszystkie śmy uciekały. Nikt się nie dał… Z trudem, z trudem złapali może 100 osób z tych tysięcy, te, rzeczywiście, po wojnie się dowiedziałam, że były w Szw… Miedzy innymi ta moja koleżanka właśnie i oczywiście, rzeczywiście do Szwecji. Czerwony Krzyż, to oni… Ale nikt z nas… a ile wtedy padło trupów, bo się nie daliśmy złapać. Po prostu człowiek uciekał, to oni strzelali. Ile zabili przy tej okazji. Potem się okazało, że naprawdę wylądowali w Szwecji, bo to była jakaś zamiana. Jakieś to było, no nie wiem do dnia dzisiejszego, ale było to jakieś porozumienie między Niemcami a Szwecją. Nie wiem czy, czy wypuszczali jakichś też więźniów, nie więźniów tylko jeńców. No, bo rzeczywiście wylądowali w Szwecji, tylko myśmy o tym nie wie… Gdybym była wiedziała, to bym wsiadła. Ale kto mógł wiedzieć. No i potem tam panował tyfus. Straszne, tam już naprawdę najgorszy obóz był z tych wszystkich, w których byłam. No i oswobodzili mnie w tym Malhofie najpierw… To taka mała miejscowość pod Rawensbruckiem, nawet należał ten obóz do Ravensbruck, ale nie był aż w Ravensbruck. Był tyfus, to się Niemcy bali trochę epidemii i tych zdrowych nas przesłali do tego Malhofu i tam mnie oswobodzili najpierw Alianci, a potem Rosjanie weszli.

Wszyscy panią oswobodzili. Wszyscy po kolei…

Po kolei. Zabili moje dwie koleżanki… Ruscy. Bo zgwałcili i zabili. Myśmy walczyły a one leżały…

Więźniarki Ravensbruck…

W tym Mahlhofie. W tym Mahlhofie. Strasznie się zachowali. A ja głupia jeszcze, bo poszłam je szukać. Bo se myślę, nie ma ich, idź zobacz. Nie zdawałam sobie sprawy, ja byłam idiotka, dopiero potem wiedziałam… I poszłam się Niemców, pytam się tych Rusków gdzie one się podziały. I oni coś machnęli ręką. Mogli mnie tak samo zgwałcić i wywalić. Strzelali jak się dało. Oni dopiero zrobili pogrom. Dwie koleżanki zginęły potem po drodze jeszcze. Zgwałcone. Rzucili tak jedną nawet, no coś okropnego, to się nawet nie da opisać. A potem Alianci, no to się dziwili jak my wyglądamy. Byłyśmy czarne strasznie. Wiec z brudu też, ale jakoś z tego, ponieważ potem już pod koniec, to nie w barakach się mieszkało, tylko na polu byłyśmy pod gałęźmi, gdzieś pod drzewami… No to nie wiem, byłyśmy, czyśmy były opalone czy tak nas powietrze… „Rany boskie, jakie wyście czarne! A co wyście robiły?”. Bo byłyśmy takie czarne. Ja ciągle dobrze wyglądałam, proszę sobie wyobrazić. Nie byłam nigdy tym muzułmaninem, tą wychudzoną. Nigdy. I zawsze byłam jak tylko, jak nam powiedzieli, że jesteśmy wolni, zaczęłam organizować od razu. Do wójta leciałam, że chcemy wracać do Polski. A przecież w ogóle nie szło nic. Czekaliśmy gdzieś tam w tym Mahlhofie na ziemi, na torach aż przyszedł jakiś pociąg. Siadło się a nie wiedziało gdzie jedzie. Byle naprzód, a dokąd to nie wiem.

To najpierw weszli Alianci i co…

Najpierw przeszli.

Przeszli.

Przeszli i pamiętam tylko, że strzelali, że zastrzelili 2 konie i ci więźniowie się rzucili, ja się patrzyłam na to, rzucili się na tą koninę, gdzieś tam gotowali, robili, nie wiem. Ale ja z daleka i po… oni przeszli.

A nie zajmowali się wami w żaden sposób…

W żaden, jak, w ogóle. No to wiedzieli, że my, dziwili się cośmy takie czarne, ale się bliżej nie interesowali. No i myśmy tylko prosili, mieli jakieś konserwy, to nam dali, ale nikt nie mógł jeść, to bardzo dużo koleżanek zmarło jak zjadły. Bośmy się rzucili, ale nie byliśmy w stanie. Mnie się wydawało, ze ja zjem pół świata, a tymczasem jeden kęs i już i nie można było jeść. No i gdzieś tam nad strumykiem chciałyśmy się umyć, poza tym ten pasiak, byłyśmy w pasiakach, to wszystko samo chodziło, bo zawszone wszystko. No i ja miałam nawet bardzo porządne buty, w których wyszłam na wolność, i sobie je schowałam. Bardzo ładne. Czarne, skórzane takie buty, bo gdzieś rozdawali. I pewnego pięknego dnia jak ja wyjechałam, gdzieś byłam na wczasach, to mój mąż z synem robili porządki i wyrzucili te buty. Ja przyjechałam, płakałam. Mój mąż uwielbia wszystko wyrzucać. Oni robili, no „robiliśmy porządki” – „No to coście zrobili, ja w tych butach, to historyczne, wyszłam na wolność. Ale oni nie rozumieli tego. Mój syn w ogóle nie rozumie. Tyś była głodna?! Ja ci już nie wierzę. Ja ci już nie wierzę. Na pewno nie było tak źle jak opowiadasz. Zresztą nie chcieli słuchać. Mój mąż do dnia dzisiejszego jak na przykład na jakiś wywiad przychodzą, to wychodzi. „Przestańcie już o tym mówić, przestańcie już o tym mówić”. Teraz byliśmy też jak przyjechała ta koleżanka, to miała dużo gości takich i z Polski i nie z Polski i zrobiliśmy takie no, uroczystość taką. No, więc po prostu nas pytali… Mąż też „nie będzie moja żona opowiadać”. Nigdy nie pozwala. Tak, że jak ktoś coś chce się ze mną spotkać, to tylko jak jego nie ma, bo tak to on nie pozwala, ze ja się denerwuje.

Wiem, moja teściowa na przykład odmawia.

I ja odmawiałam. Wie pani, kiedy dopiero, no nie, ze 3 lata temu się zgodziłam. Kto do mnie dzwonił, to odkładałam, odmawiałam. Ale potem, ponieważ mnie zaczęli przekonywać tak jak ta pani z Warszawy, że to jest dla historii, żeby pamięć nie zaginęła, to se myślę, no, Boże, póki ja żyję, tacy jak ja…Bo jak nas nie będzie, to co, to już nic nie będzie. To już nie będzie miał, kto w ogóle mówić, bo już nie będzie nikogo z naszego pokolenia, tylko drugie, trzecie, które słyszało. To nie jest to samo. Ale ja się już łapię na tym też, że to, co ja opowiadam, to już nie jest wiernie oddane to, co było. Tak, że ja się sama zastanawiam czy to prawda. To i czasami, co ja mówię, czy to rzeczywiście prawda. Przecież, jeżeli prawdą jest, to w ogóle jest niemożliwe, że się to przeżyło. Trudno uwierzyć, że można było coś podobnego… Ja, która wyszłam z takiego domu, no prosto z domu gdzie naprawdę było wszystko, może dlatego przeżyłam, że byłam jakoś uodporniona…

Może to nie jest tak, ze szczęśliwe dzieciństwo człowieka wydelikaca, tylko daje sile…

No, może… Koleżanki, które padały od razu…

No, może pani jest po prostu z twardej gliny…

Nie, ja potem dopiero byłam twarda. Potem byłam, bo musiałam być twarda. Ja chciałam wrócić do obozu.

I ci Rosjanie tak pięknie was oswobodzili.

Tak, Ruscy bardzo pięknie. A ci, to się nawet nami nie tego… Konserwy, rzucili tam parę konserw w ogóle się…

A Rosjanie się jakoś wami zajęli, oprócz tego, ze…

Że zgwałcili? Nie. Zmarła ta koleżanka, którą zgwałcili. Zeszłego roku.

Ale przeżyła ten gwałt…

Przeżyła. Tylko się nie przyznała. Ponieważ myśmy o tym wiedziały, ale tutaj jak ją ktoś pytał, mówi, że nie doszło do niczego, bo ona go czy kopnęła, czy… Myśmy widziały wszystko. Ją wziął, bo ona też świetnie wyglądała, była starsza już od nas troszkę. To znaczy ode mnie jest parę lat starsza, bardzo dobrze, ładna. Bardzo ładna. Pierwsze ją wzięli. Zgwałcili. No na szczęście, że nie zaszła w ciążę…

A potem się jakoś wami zaopiekowali, czy też przeszli, poszli…

Ależ skąd, a któż się… Gdzie?! Jeszcze napluli. A kto by się, no wie pani, kto by się zajął. Skąd?!

Bo człowiek z filmów ma takie wrażenie prawda, ze armia oswobadza taki Oświęcim i natychmiast tu przyjeżdża Czerwony Krzyż, przywozi zupę… Tak się myśli!

Jeszcze długo po wojnie, jeszcze, proszę mi wierzyć, myśmy mieli bezpłatne przejazdy tramwajem. Ci z obozu. Nie uwierzy pani, że nas wyrzucali z tramwaju. Trudno byłoby uwierzyć. „A wynoś się, a wynos się, za darmo będziesz jeździć, a wynoś się stąd, jakeś przeżyła obóz, to znaczy, że nie jesteś taka święta.” – takie było. Wyrzucali nas z tramwaju. Konduktorzy tak samo.

A co było w Izraelu, tez ci ludzie, co przeżyli… W Izraelu tez tak było, ze ci ludzie, co przyjechali i przeżyli Holocaust, to tez byli podejrzani. Jak przeżyłeś, to musiałeś coś zrobić nie tak, prawda?

Albo jak się gdzieś przyszło, że mieliśmy to bez kolejki, prawda. No, coście zrobili, co, wyście oswobodzili, to patrzcie coście narobili! Zresztą w Dzienniku przedwczorajszym, nie wiem, czy już wyrzuciłam czy nie, bo jest jakiś Grynberg.

Tak, bardzo gorzki.

Który opowiada całą stronę, czytała pani.

Tak, bo to mama dała Piotrowi i żeśmy to czytali.

O Żydach, że, jak, że do dnia dzisiejszego, to…, Ale nienawiść do Żydów, to jest na całym świecie. Na całym świecie. Może w Ameryce, bo są Żydzi milionerzy, się liczą z nimi, tak jak Bush się kłania w stronę Żydów, bo są najbogatsi i jak będą głosować na niego, to on wygra. Tak, że, że… Ale czy Jankowski, jak się słyszy, co on, wie pani, no… Słyszała go pani kiedyś?

Słyszałam

Wczoraj było też w Dzienniku. Wczoraj, że ta żydokomuna mnie wykopała.

No, niektórzy są chorzy.

No chorzy, ale wie pani co, ja już na to… Jak mnie ktoś pyta, to ja już naprawdę na to nie zwracam uwagi. Niech se lubią, niech se nie lubią.

Moja teściowa tak lubi siadać sobie, jak jeszcze jeździła na Kleparz, to lubiła sobie siadać na tej ławeczce i słuchać, co te Żydy w rządzie ostatnio zrobiły…

Same Żydy są w rządzie, w ogóle nie ma Polaków! Wszędzie są sami Żydzi. A przecież Kwaśniewski jest Żyd. Pamięta pani tą aferę z jego matką, że dlaczego jest chowana nie na żydowskim cmentarzu. Ale on idiota, ten Kwaśniewski, zamiast powiedzieć on się tłumaczy, że jego matka nigdy nie była Żydówką. I po co się tłumaczy, zamiast powiedzieć, że w ogóle… Ja bym nic nie odpowiedziała, ale bym się nie tłumaczyła. I potem udawał, że matka zmarła ze zmartwienia, z tych nerwów, że ji nie dawali spokoju, że jest Żydówką, to wzięła i umarła. Dlatego, że ją posądzali o to, że jest Żydówką. Ale na przykład miałam bardzo sympatyczne takie zdarzenie, bo ja przeważnie odprowadzałam wnuczkę, bo miałam wiency czasu jak oni, do tej szkoły muzycznej na Basztową. I tam poznałam, ona tam miała koleżanki i były rodzi… były panie, które, no, mamy tych ji koleżanek, bo to rzadko, tam tylko jeszcze jedna babcia odprowadzała, ale mieszkała nie w tym, we Wieliczce, no to musiała z tym dzieckiem chodzić, tak to przychodziły same mamy. No i była taka pani, z którą zresztą do dnia dzisiejszego, była oczywiście, starsza trochę od pani, no, bo przecież już ma taką córkę jak Magda. No i ona, co się rzadko zdarza, tak się do mnie przykleiła, ja nie szukałam tam żadnego towarzystwa, tyle tylko, że one się bawiły, no to szlam na te Planty i tam jak mnie prosiły siedziałam. No i ona mówi „proszę pani, jak ja marzę o tym żeby ta moja Baśka była Żydówką, to by była taka zdolna jak Magda!”. No i widzi pani, jaka jest różnica między… I do dnia dzisiejszego, proszę mi wierzyć, wszędzie za mną chodzi jak są jakieś żydowskie takie te i tylko, żeby Baśka była Żydówką… Ja mówię, „Po co? Żeby ją przezywali?. – „Co pani mówi, byłaby taka zdolna jakby była Żydówką, a tak, to się nie chce uczyć?”. Znaczy ona chciała, ale nie była taka zdolna, ale i tak jest na studiach, dostała się i skończyła tą muzyczną szkołę i wszystko jest w porządku. I ona do mnie zawsze raz w tygodniu dz…„może pani coś potrzebuje, może tego, ja wszystko pani załatwię.” No i tak się. Filosemitka. Czy słusznie, wie pani co, ani po prostu nie zwracam uwagi na to, czy ktoś mówi na Żydów. Oczywiście, że jakby mówił przy mnie, to by zew krwi, bym się odezwała, ale, jak kto mówi, to mam to wszystko w nosie. W ogóle mnie to nie interesuje. Zupełnie. Jak kto nie chce, to mnie nie lubi i nie musi na przykład mam znajomą z tego, bo ja należę do tego Klubu Ravensbruck, bo gdzieś musimy należeć… No i jest tam pani, która się uważa za bohaterkę, że ze mną utrzymuje kontakt.

Że, w jakim sensie ona jest bohaterką?

Bo wie, bo mi powtarza, kto ji odradza, żeby do mnie nie dzwoniła, żeby się ze mną nie spotykała… „ A ja chcę się z Tobą spotykać! Ja mówię „Jesteś bohaterką!”

Że ona nie jest Żydówką, a pani jest?

Nie, skąd, ona nie jest.

Czyli nie powinna się z panią zadawać, aha.

Że ja jedna jestem Żydówką w tej, może są takie, co się nie ujawniają. Ja tak jedną podejrzewam, ale nie jestem pewna. Ja tam jestem jedyną Żydówką tylko. A jest nas…

W tej było 100… a jest nas 8000. Tak, że jestem jedną Żydówką i kto chce, to ze mną mówi, a kto nie chce, to nie. No i jak przyszły, jak były te odszkodowania takie, też marne, ale przeczytały gdzieś w gazecie, że Żydzi dostali gdzieś tam w świecie, że Żydzi dostali dużo więcej, większe odszkodowania, bo z tych kont żydowskich z tych szwajcarskich kont Żydzi się postarali żeby po prostu tym, którzy nie żyją, żeby to z tych szwajcarskich banków rozdzielić. Między innymi na Polskę. I one gdzieś to przeczytały. Jak wstała jedna, jak zaczęła pyskować, że wszystko dla tych Żydów… „To my nic nie dostaniemy?! Nam się też należy!” A potem tak było, że nie wiem, czy dostały, czy nie, bo Żydzi zadeklarowali z tych kont również dla Polaków po 500 dolarów. To wstała jedna, bo ona nie weźmie tych pieniędzy, bo to są żydowskie. To ja mówię „Bardzo dobrze, niech pani tutej da te pieniądze. Weźmie, da, to ja wiem, komu tu trzeba dać. Pani, niech pani nie bierze tych żydowskich pieniędzy.” Jak pyskowały? „Ja od Żydów nie będę brała!” Ja mówię: „Bardzo słusznie. Niech pani nie bierze.” Potem ją pewnie trafiało, że te dostały po 500 dolarów, dolarów ona nie, bo ona od Żydów nie weźmie. No i widzi pani, różni są. Różne typy są.

Ja myślałam, że zawsze do takich tekstów będę podchodziła z wyższością, a jak raz mnie to spotkało, to po prostu byłam, nie wiem, ale miałam ochotę zamordować.

Tak?

Bo to chodziło o moją teściową. Ja miałam ochotę zamordować, bo ktoś powiedział coś o niej.

Wie pani, ja już nie mam ochoty mordować, chociaż jestem wściekła, wściekła jestem, ale jakoś, nie wiem, staram się żeby to do mnie nie docierało.

Mnie tak wychowano, ze dla mnie, to jest nie do zrozumienia.

W domu nie było…

Ja miałam matkę filozofkę, która mówiła, że nie można powiedzieć o jakimś narodzie, że jest taki, śmaki, owaki, dlatego, ze naród się składa z jednostek, które są dobre albo złe.

W każdym narodzie są różni.

I narody są siebie warte

A jak to było, wyście zostali… Jedni zdobywcy was zdobyli i przeszli, drudzy zdobywcy was zdobyli i przeszli i wyście zostały z tymi Niemcami…

Tak.

I jak to było?

Z Niemcami, to już po wojnie…, Bo myśmy w ogóle nie wiedzieli, że się wojna skończyła. Tylko jakeśmy stały tam, bo już nie było obozu, ani niczego. Jakeśmy stały na drodze i szli tacy oberwańcy. Tacy, co po polsku nie mówili. „Hitler kaput, kaput! Hitler kaput!” A my patrzymy, a bałyśmy się wyjść. Bo sobie myślał „Nie ruszę.” Niemcy kazali stać, tośmy stali.

Jak to, przyszli Alianci, przyszli Rosjanie…

No to już, to Hitler kaput nam pokazywali. Ciągleśmy nie wierzyli. Przecież nie było radia, nic nie było. Dopiero jacyś szli Grecy i, że się wojna… Pokazują nam, że już samolotów…Coś tam tak, wie pani, optycznie pokazywali, że wojna się skończyła, że możemy iść do domu. No to myśmy postały, postały, no, ale przyszedł burmistrz do nas tam, no i powiedział, że bardzo prosi, żebyśmy się z nikim tutaj nie zaprzyjaźni… nie, nie chodziły do domów. Bardzo prosi, że on nam da chleb, przywiezie na drogę. Żebyśmy stąd poszli, bo on nie ręczy, co tu może być. Bo przecież tu, to byli Niemcy. Że bardzo prosi żebyśmy stąd jak najszybciej poszły. No i tak się też stało, jak Ruscy, że gwałcili, to, co on miał zrobić… I rzeczywiście nam dał chleb. Dał nam chleb i zaprowadził nas na te tory, że jak coś pojedzie, żebyśmy wsiadały. A podjechały jakieś, tośmy wsiadały nie wiadomo gdzie. No, ale już taki trzeci… Potem nas wysadzali, wsadzali, wysadzali… W jednym pociągu już byli szabrownicy z Polski i wtedyśmy dopiero wiedzieli dokładnie, że się wojna skończyła, że Kraków wolny. No to to już jeździli do Niemiec na te szabry Polacy. Ale nam guzik dali. Też nam nie dali nic. Też nam nić nie dali. Myśmy… ja świetnie umiałam kraść. Widziałam, że tam w plecaku ktoś ma bułki… Z tych szabrowników. Tak świetnie ukradłam cukier. W kostkę tak leżał cukier w kostkę. Wie pani gdzie schowałam? Do majtek. Zawiązałam se tutej i pamiętam, dzisiaj to się śmieję, bo każda prosiła że… Bo ja się dzieliłam, nie tak, żebym sobie dla siebie wzięła. Chociaż polizać. Ja se myślę jak myśmy… Ja z tych majtek wyjmowałam i każda lizała ten cukier. Był taki dobry ten cukier… I też miałam takie, taki jakiś woreczek, nie pamiętam skąd go zdobyłam. Tam sobie wkładałam te jakieś… Jakieś zboże ukradłam. Kradłam, co się dało. Pokrzywy, bo to podobno bardzo zdrowe. Myśmy jadły rzeczywiście te pokrzywy. Podobno bardzo dużo witamin. Bo dzisiaj jeszcze, jeszcze mówią żeby pić pokrzywę, że to jest bardzo dobre. W każdym razie mi się bardzo dobrze kradło. I świetnie umiałam ukraść żeby nikt nie widział. Tak, że mogę mieć zawód złodzieja.

I to kolejowego.

Nie tylko, bo kradłam jeszcze, jeszcze nawet jakeśmy tam gdzieś siedziały. Nie z naszych. Nie z naszych, tylko jak coś było takiego, sobie z tych szabrowników ktoś położył… Usnął, albo na chwilę ten plecak… To myślałam, „ po co jemu jak on ma tyle a my jesteśmy głodne”.

No i na pola się szło jakieśtam, pociąg stał w polu…

TAPE 3 SIDE A

To nie do powtórzenia, mówię, to się nie da powtórzyć. Te wszystkie filmy, to już są baśniami dla mnie. Książki, filmy, to się nie… Jak pani mówi, w głowie się nie mieści, bo nie da się oddać tego.

Ale może to też tak jest, że człowiek chce, żeby się… żeby był happy end, żeby się to wszystko dobrze skończyło, prawda? Wchodzą ci Rosjanie i wchodzą ci Amerykanie i tak cudownie.

Nikt nie myślał nawet

A z tego, co pani mówi, to tam musiała być twarda tak samo, albo i nawet bardziej, bo potem rozczarowanie, że ni…że jest pani wyzwolona i…

Nie byłyśmy rozczarowane, bośmy nie liczyli na to. W ogóle nam nie wpadło, że możemy być rozczarowane. W ogóle.

Bo to tak sobie człowiek wyobraża, prawda, wchodzą ci żołnierze i człowiek se może odetchnąć wreszcie. A tu guzik, no.

Weszli. Weszli, zgwałcili i zamordowali, poszli. Myśmy tylko dalej uciekały

I nie wiadomo, kto gorszy, prawda…

Dalej śmy się bały.

Nie wiadomo, kto gorszy

Alianci przeszli. Kogo to w ogóle obchodziło. Kogo? Nawet się nie zapytali, czy jesteśmy głodne. Tylko, że czarne jesteśmy. Skąd, to to nawet człowiek nie myślał o tym żeby ktoś pomógł. To, co… To, co ukradłam, to ukradłam, a reszta… nie mogłam liczyć na nic.

I pani dojechała, w lipcu już pani dojechała do Krakowa.

W lipcu.

I całą Europę pani zwiedziła, czy…

Leciałam do Krakowa jak wariatka, bo czekałam żeby wszyscy… Umówiliśmy się w naszym domu, u dozorczyni, kto wcześniej wróci.

Z rodziną…

No, kto był, ojciec, brat, jakeśmy się umówili, że kto wróci to tu i wszystkie wiadomości do dozorczyni. No, to leciałam, że ojciec na mnie czeka, mieszkanie czeka i w ogóle już będę się uczyła… w ogóle już mnie nic nie będzie obchodziło. Dopiero jak przyjechałam, to zderzenie z tą rzeczywistością, to dopiero był dramat. Gorszy jak w obozie. Gorszy jak w obozie. Jak ja chciałam wrócić do obozu z powrotem. To proszę sobie wyobrazić, co ja czułam. Jak się dowiedziałam, że nikogo nie ma. Stałam, ta biedna dozorczyni mi te dwa kartofle ugotowała. Sama dużo nie miała, ale przynajmniej mi ugotowała te kartofle. Jadłam, bo przecież byłam głodna cały czas. Tu nikogo nie ma, co ja zrobię? Ani pieniędzy, do mieszkania mnie nikt nie chciał wpuścić, rzeczy mi nikt nie chciał oddać…, Co ja mam zrobić? No bez, bez żadnej edukacji, bo co ja miałam… Dobrze, że umiałam pisać i czytać. Przynajmniej tyle. Przecież nawet by mnie nikt nie przyjął nigdzie do, do pracy, bo nic nie umiałam.

A zanim panią znaleźli ci znajomi, to to długo trwało?

Miesiąc.

To się pani tułała po Krakowie?

Nie, tam na Długiej spałam na tej słomie.

Aha.

I tam w południe była zupa. No i już też tam byli Żydzi, którzy z Unry, nie wiem, czy pani wie, co to była UNRA… No, to przychodziły paczki, to oczywiście kradli jak niewiem dla siebie, a nam ochłapy… Przychodziły konserwy, jakieś ubrania. To ja brałam z koleżanką, która była taka wysoka jak pani, ja byłam mała. To jej dali, jej dali taaakie, to żeśmy się zamieniały, a mnie dali takie.. Nie pamiętam, spodnie, czy majtki…czy, czy buty tam. A kradli połowę z tego jak niewiem, jak nie więcej. Obżerali się tam i tak im się powodziło, tym Żydom. Wszyscy przeżyli, bo ich potem spotykałam. No, zresztą byłam świadkiem nawet na jednym procesie w Gminie Żydowskiej. Takiego faceta, co podczas wojny mordował dzieci żydowskie. Żyd. Właśnie Żyd. Jeden jeszcze taki żyje w Izraelu, którego mój mąż szukał, bo on był w Izraelu, ja nie byłam niestety. No, ale go nie znalazł, bo by go też trzeba było powiesić.

Ale on…

Ale koleżanki go znajdą. Bo ja prosiłam żeby go poszukać. To oni, „Tosiu, tyle lat…Daj mu spokój”… Też były w obozie. Ja mówię „Jak, to, to on mnie tak tłukł, walił, bo tak w Płaszowie…” On był tym OD-manem żydowskim. I pilnował, ja go nawet znałam, pilnował, no raz dziennie jechała taka fura z końmi, nie samochód, i wieźli chleb do obozu. Jak ktoś tam stał właśnie na tej warcie, tak jak on, że, że ja na przykład go znałam, tośmy leciały rano tam… O piątej jeszcze było ciemno i ten wóz był taki, taki drabiniasty i jak tak jechał, to się sypały z tego chleba, wie pani, okruszyny. I myśmy zbierały te okruszyny. I idę z koleżanką i ja mówię „O jak dobrze, bo on mnie zna, a on jest na warcie, to odwróci głowę”. Bo oni udawali, że nie widzą, prawda? No, co ty, przecież nie kradłam chleba, nikomu nie zabierałam, tylko te okruchy, co się…leciały z tego wozu. Dobrze, wiesz, co, on jest na warcie, bo on mnie zna, to on nas puści… Jakeśmy doszli, jak mnie sprał tą pejczą, to mówię „ Jak to, to ty mnie, Adam – ja mówię- ty mnie, przecież my się znamy!”- „Won stąd!” Jak mnie zlał, to miałam takie na głowie, wie pani, jak rogi mi wyrosły. No i przeżył wojnę i ja świadczyłam i jego zresztą wsadzili. Ale on przeżył z rodzicami, bo wszyscy byli tymi, ojciec też był tym OD-manem. Cała rodzina przeżyła. I po wojnie miał proces. Nie przyczyniłam się ja do tego, tylko kto inny, bo wydał dziecko. Taki, jak był taki apel w Płaszowie i kazali na przykład oddawać dzieci. Ale jak się apel skończył, już ich nic nie obchodziło, które dziecko tam schowała matka… Myśmy byli na takim apelu. Kazali oddawać dzieci i matka schowała dziecko, takie niemowlę, nie wiem ile miało, bo wtedy… Nie wiem czy miało rok, czy ile miało… Do takiego przeciwpożarowego, do piasku. Wie pani jak wyglądały takie przeciwpożarowe?

Takie skrzynie…

No, takie nawet kubły. Nie skrzynie, tylko takie. I ona w ostatniej chwili to dziecko przykryła piaskiem. Apel się skończył, czyli już wszyscy, to już go nie obchodziło, tego Amona Goetha, bo strzelał tym, co oddali te dzieci, no to strz… nawet nie strzelał, tylko rozbijał o ścianę, bo szkoda było naboju. Matka musiała patrzeć na to. Musiała na to patrzeć. Potem ją i tak zastrzelił, ale najpierw musiała to zobaczyć. I apel już skończony, rozkazali się nam rozejść, a on podszedł, wyjął to dziecko i oddał Goethowi. Wie pani, kto to był Amon Goeth?

Wiem.

W obozie w Płaszowie. I oddał mu to dziecko. I on wziął to dziecko o mur i roztrzaskał. I ta matka, myśmy koło siebie stały, mówi „Słuchaj, ja muszę przeżyć! Muszę. Żeby tego drania ukatrupić jak przeżyję.” I wiesz, że ona przeżyła? I ona go podała. I on został wykluczony… Jego wsadzili, ale rodzice mieli dużo forsy. Jakoś załatwili, a ona wyjechała zresztą. I jego wykluczyli ze społeczeństwa żydowskiego. Na jakiś czas. Nie wiem, czy na jakiś. No, ale potem zapomnieli, bo on miał sklep na Brackiej i mu się dobrze powodziło. Ożenił się, ma syna, ten syn jest w Krakowie. No i potem nie, ponieważ on mnie lał i wszyscy wiedzieli, to mnie wołali na świadka. No, ja powiedziałam wszystko, co wiedziałam, no i potem, za jakiś czas, ale nie wiem, może 5 lat temu, nie wiem… Zadzwonili do mnie, że on zmarł. On był młody jeszcze przecież, bo on był dużo młodszy ode mnie. I ja powiedziałam, co sobie ten pan zapisał. Ja mówię „Szkoda, że nie wcześniej.”, że za długo żył, coś takiego mówię… „Jak ty świetnie to powiedziałaś, ja to muszę napisać”. Ja nie wiem, ale on, myśmy go ze schodów zrzucali, bo… we Feniksie. Tam, wie pani gdzie. Bo były takie fajfy, five o’clock popołudniu.

Wie pani, co to jest fajf?

No, takie angielskie te, te, to kojarzę…

Ta zabawa dla młodzieży wtedy. Myśmy tam chodzili z koleżankami i on przyszedł. I on przyszedł i ja… tam byliśmy w towarzystwie kolegów też, już wtedy byłam na studiach. I ja mówię: „Słuchajcie, morderca!”. Jak go wzięli, ze wszystkich schodów z tego Feniksa… i on się obtarł i poszedł, nawet słowa nie powiedział. Potem drugi raz na Plantach. Ja siedziałam już z mężem i on idzie. Też siedzieli męża koledzy, moi koledzy też już na studiach. I ja mówię:”Słuchajcie, dajcie mu wycisk!”. Jak się na niego rzucili, jak go sprali… ale on słowem, wie pani, nawet się słowem nie odezwał. Ja se tak stałam i tak się cieszę. Ja mówię „No, nie musisz tych okruszków zbierać!” Bo to ja wtedy, to o mało, że językiem zbierałam. Nic się nie odezwał. Podobno chciał popełnić samobójstwo, nie wiem, nie popełnił. Potem zapomnieli, czy go Żydzi przyjęli, tego nie wiem, ale mu się świetnie powodzilo. Bo miał taki sklep z takim obuwiem luksusowym na Brackiej. Zdaje się, że ten syn prowadzi jeszcze ten sklep. Więc byli tacy Żydzi też. A dużo, bo na przykład Polańskiego wujek, ojciec pani Ligockiej, która jest wielką bohaterką… Ja nie wiem, podobno dzieci nie są odpowiedzialne za rodziców… Ale ojciec, wuj, to znaczy brat ojca Polańskiego, też był tym OD-manem.

Ona chyba książkę o tym chyba napisała. To teraz pani mi powiedziała, o co jej chodzi. Bo w tej chwili była promocja

Polański nie chce, bo ten Polański. Romek wie, bo Romka ojciec pracował ze mną razem. W getcie i w Płaszowie. Dopóki mnie nie wzięli do Schindlera, tośmy razem pracowali. A jego brat, właśnie ten ojciec Ligockiej, był OD-manem. Omanem Romka ojciec, Romka Polańskiego nie mógł się z tym pogodzić. Nie mógł i w ogóle się do niego nie odzywał po wojnie. Zaraz po wojnie, to tych wszystkich OD-manów aresztowali. Nie wiem, czy na prośbę Gminy Żydowskiej, tego już nie wiem, czy na skutek donosów ludzi, którzy byli w obozie… I on siedział, dostał wyrok śmierci. I zwracali się wtedy do Romka ojca, do Polańskiego. On się Liebling nazywał, a syn też się nazywa Liebling. Zmieniła na Ligocka. No nie wiem, może jej rodzice zmienili. To on dostał wyrok śmierci, zresztą nie tylko on, czterech ich siedziało, 4 Żydów, chyba wykonali ten wyrok, przez powieszenie zdaje się. I zwrócili się do ojca Romka, do Polańskiego, żeby dał pieniądze, to go wypuszczą. A on powiedział „Nie. Zbrodniarzy się nie wypuszcza. Ja palcem nie kiwnę. Niech go stracą.” I jego powiesili. Polański, ona pisała w jakimś, ja nie mam tego. Koleżanka mówiła, że poczytała i wyrzuciła. Ona pisała, Ligocka, że Pogański jest jej kuzynem. Czytała pani to może.

Ja czytałam „Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku”.

Nie to, nie to, w gazecie.

Nie, nie.

W prasie na jakiejś stronie, że ona jest kuzynką Polańskiego. I on, będąc w Krakowie, napisał do tych samych… Zdementował, że on nie ma takiej kuzynki, nie chce jej znać. Ale, wie pani, co… dlaczego on się nie przyznaje, widocznie go ojciec odpowiednio nastawił. Widocznie nie mieli kontaktu z tą rodziną Ligockich.

Znaczy, po wojnie mieli, bo ja pamiętam taką historię o tym jak to ona i Romek i jeszcze Rysiek Horowitz cośtam kradli sznurówki żeby mieć na bilet do Ameryki. Gdzieś tam się włamali we trójkę, ukradli sznurówki i sprzedawali na Rynku.

Tak?

Ale nie mieli na bilet do Ameryki

Romek jest przyjacielem Horowitza. On tu ma siostrę, wie pani, tą Karakulską .

Bo oni jakoś tak, to tak wynika z tej „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku”, tak razem, i

Z Polańskim? W ogóle, z Romkiem? Nic podobnego.

Ale w dzieciństwie….

W dzieciństwie.

Ale zanim się znalazł tata Polańskiego. Bo ona pisze, że najpierw się znalazł Romek, a potem się jakoś tam znalazł jego ojciec.

No nic. Ojciec w obozie, do końca tak jak ja.

I jeszcze pisze o swoim ojcu, że on wrócił z wojny i zaraz umarł. To tyle jest o ojcu, że taki był skatowany.

Akurat umarł z ran! Tylko czy… Stracili go!

A ta ostatnia książka chyba jest o tym, bo…

Ja nie czytam jej książek i nie czytam też wypowiedzi pani Karakulskiej, której też ojciec był OD-man. Dla mnie nie istniało. Żyd OD-man, to był parszywy Żyd.

Znaczy…

Romuś – on był porządny. Ja mówię:, „Co był porządny?! Tak, jak UB-ek porządny! Musiał podpisać, że będzie bił, donosił.” Musiał to wszystko i, że będzie na usługach Niemców. To porządny?! Jaki porządny? Ojciec mój jakeśmy w getcie szli i szedł taki OD-man, to mi kazał pluć. „Pluj na niego! Żebyś w życiu z nim nie rozmawiała.”

I pluła pani?

Tego nie pamiętam. Bo się pewnie bałam. Ale przecież wiadomo, kim byli OD-mani. A teraz to wszystko piszą książki, są wielkie bohaterki. No, może dzieci nie są odpowiedzialne za rodziców, ale doskonale wiedziały te dzieci, co rodzice robią, a potem… Już jest podejrzane jak cała rodzina przeżyła. To było już podejrzane. Że normalnie, to przecież mnie wzięli oddzielnie, brata oddzielnie, ojca oddzielnie, mamę zastrzelili… Wykluczone żebyśmy byli razem. A oni przeżyli i to całkiem nieźle. Całkiem nieźle. Bo pamiętam jak, jak patrzyłam jak… Jeszcze jest taka pani Miller, należy do tych Dzieci Holocaustu. Ona jest w Bukowinie teraz. Ma jakiś pensjonat. To jej brat właśnie, co mnie bił, ten za okruchy, jej ojciec był OD-manem. Im się TAK powodziło [gest „potąd”] w Płaszowie. Mieli swój barak, jedzenia potąd… Bo ta, właśnie ta Stella siedziała na, siedziała okrakiem na tym, na tym, zresztą piękna dziewczyna… na tej ławce i jadła taki chleb z dżemem, a myśmy tak patrzyły i to, co jej kapało, to żeśmy zbierały z tej… [ziemi]. A ona dzisiaj potrafi napisać, że umierała z głodu. Nikt z nich nie umierał z głodu, bo mieli potąd.

No, ale tak jak pani mówiła, bo w getcie, pani mówiła, wy wszyscy pracowaliście, prawda? I ojciec i brat i pani.

Tak.

I się chodziło głodnym. I się chodziło do pracy i głodowało się

Jeszcze jak! Głodowało się. A kto dawał jedzenie? Przecież nam nie płacili za to, to, że ja pracowałam. Ojciec jeszcze tam miał, bo w szpitalu to były te obiady, to mi czasem zupę przyniósł. A nam płacili za to? Przecież myśmy za darmo pracowali.

A co brat robił? Bo pani nie mówiła…

Też pracował.

A gdzie? Pani wie?

Też w getcie, wie pani, co, że nawet, on był takim intelektualistą. On gdzieś z ojcem chodził, nawet nie pamiętam. Myśmy się spotykali, albo nie, w domu.

W każdym razie nie dało się najeść do syta jak wszyscy trzej pracowaliście.

Ale skąd, gdzieś trzeba było, bo nie wiem skąd mi ojciec jakąś miał, bośmy wszyscy tam mieli Żółtaczkę. I to pamiętam jak goniłam. Żółteśmy były. To mechaniczna chyba była, bez gorączki, bo trzeba było jeść coś słodkiego podobno. No i ojciec nie wiem skąd zdobywał z buraków jakiś dżem, a wtedy nie można patrzeć na słodkie rzeczy, bo, mimo, że byłam głodna, to mnie było niedobrze Skąd to zdobywał z tych buraków, wie pani, nie wiem, co robił. Czy sprzedawał, coś jeszcze miał… Nie byłam wtajemniczona. Nie byłam. W każdym razie zupę przynosił z tego szpitala. No i czasem przyniósł, czasem mu widocznie nie dawali. Ale przecież mnie nigdzie nie było Przecież myśmy nic nie dostawali za tą pracę. No i potem się dziwią, że myśmy za darmo, a w Niemczech pracowałam, no, może dużo nie zrobiłam, ale takich jak ja było pełno, to też żeśmy za darmo pracowali, czyli na rzecz Niemiec. Niemiec tej fabryce amunicji. Codziennie musiałam taki worek tych karbidówek oddawać. No, to za darmo śmy robili. A ciągle mi się wydaje, że to, co nam dali, że i tak za dużo. Tak, że wie pani, na temat tych wszystkich OD-manów, to mam swoje zdanie. Nikt mnie nie przekona, że byli porządni. Bo musiał podpisać i jak mnie nie wydał, to wydał kogo innego.

I pani zdecydowanie ma prawo to zdanie mieć, bo ja nie mam prawa oceniać ich. Pani

Dlatego mówię każdy jest… W każdym narodzie jest… Bo jak ktoś mi mówi, to Polacy, że Polacy wydawali. A Żydzi nie wydawali? Ja mówię, tak samo. Tak jak pani mówi, w każdym narodzie są różni ludzie. W każdym. Wie pani, co, nie można się dziwić, bo im się wydawało, że oni przeżyją.

Znaczy, oni kupowali swoje życie… Ale to też było co innego, bo oni usiłowali kupić swoje życie.

No, to kupowali.

A Polak- szmalcownik, to był facet który chciał zarobić kasę, prawda? To już było najgorsze bezeceństwo.

O. To jest co innego.

Ale oni też dostawali, też dostawali tutaj wspaniale. Takie te, duże wiadra marmolady, czy tego, co nam nie dają, bo jak nam dali, to TYLE dali. Kromkę chleba, a oni mieli chleba ile chcieli. I mówię, nikt mnie nie przekona, nigdy w życiu, jeżeli cała rodzina, nawet z babcią, przeżyła, to już nie byli w porządku. Bo przeszłam 6 obozów i wiem, co to znaczyło przeżyć z rodziną. To było wykluczone. A kiedy czytałam tą książkę Polańskiego, to on tam pisze, że ten Horowitz był gdzieś oddzielnie od rodziców, że nie był razem. Jego ojciec też był OD-manem przecież. Horowitza. Też był, oczywiście, ale porządnym, powiedzieli. Ja mówię „tylko do mnie nie mówcie, że był porządny OD-man, ja bym wszystkich skazała od razu. Bo nie dość, że oni liczyli na lepsze warunki i na to, że na pewno przeżyją. No, największa radość była, bo był taki też Hilewicz, który był podnóżkiem u Amona Goetha. Całowali się, on go uwielbiał. I pewnego pięknego dnia na apelplatz kazali nam przejść, leżał Hilewicz, żona, dziecko. Wszystkich wystrzelał. Ja mówię, bardzo dobrze zrobił, nie padło na nasze ręce. Bo ich załatwił. Mimo, że byli tacy, naprawdę im się wydawało, że… też chodził z tą pejczą. I taki gówniarz… Taki, ubrany w te cholewy i z tą pejczą latał. 8 lat [miał]. Mąż pani, brat Hilewicza. Takie gówniarze to byli, no to, czego ich ci rodzice uczyli. Samo to, że tą pejcz nosił, to już było, już było karygodne, nie? Niech sobie pani wyobrazi swoje dziecko z jakimś pejczem i pani to toleruje. Czyli ci rodzice tyle samo warci, co on.

Ja nie wiem, ja po prostu nie wiem, co ja bym zrobiła na ich miejscu. I nigdy się tego nie dowiem, mam nadzieję.

Bo dlaczego, bo w obliczu śmierci i głodu, to można robić różne rzeczy. Różne. Ja się nie dziwię, że na przykład był taki, nie pamiętam jak się nazywał, mam tą książkę zresztą, który prowadził… Kazał Amon Goeth prowadzić matki, staruszki. To staruszka wtedy miała 40 lat… I on pierwszy, też OD-man, za rękę swoją matkę prowadził na śmierć. Za rękę. Pierwszy szedł. Jego też powiesili na szczęście. Zaraz po wojnie go powiesili. I on szedł i prowadził tą matkę na śmierć. Pierwszy szedł i patrzył, co Amon Goeth, że go pogłaska, że on pierwszy prowadził tą matkę. Patrzył jak ją zastrzelili, wpadła do tego dołu. Tak, że nie miałam nic przeciwko temu żeby ich wszystkich powiesili po wojnie. Bo im się należało. No, mówię pani, że Romka ojciec, no przecież brat jego, tego Lieblinga. Nie chciał palcem ruszyć. Powiedział „jak jest bandyta, to niech wisi.” Nic mu nie pomógł. A przecież Romek się w ogóle do niej nie przyznaje. Do Ligockiej. W ogóle.

No, ona się przyznaje do niego.

Ona do niego tak, bo on jest kimś. Ale on nie. On zdementował w prasie wszystko. Nie mam tego artykułu. Miała mi koleżanka dać, bo komuś pożyczyła i ten ktoś jej nie oddał. Bardzo chętnie bym sobie to przeczytała. Bardzo.

Co mała temu winna? No, ona była dzieckiem.

No właśnie.

I w tej książce, ja czytałam, to ona się rozprawia z tą traumą związaną z ojcem.

Ja się zgadzam z tym, że dziecko nie wiedziało, bezwiednie wszystko robiło. Ale nie mogę się zgodzić z tym, że jak pisze jedna z drugą i robią z siebie bohaterki. Tylko niech siedzi cicho. Ja rozumiem, że nie wiedziała, co rodzice robią, to zgadzam się. Albo robili to, żeby oni przeżyli. Prawda? Rodzice. Ale niech mi tu nie pisze kretyństwa, że zdychała z głodu, co jest nieprawdą i że, że ona nic nie wiedziała. Guzik prawda. Dobrze widziała, że tatuś chodzi z pejczą. Jak miała te 10 lat, to już widziała, no nie miała pół roku. Dobrze wiedziała, że ten Adam mnie sprał, to też wiedziały, to było nieważne, bo prał nie tylko mnie…, Ale dobrze wiedziała, za co siedział, że ta matka go szukała, bo oddał dziecko. Bandyta 12-to letni. Bandyta. To tak jak ci z Huty, nie? Co mordują. To niech tylko nie pisze, jaką jest bohaterką. A wszystkie piszą. Ta, ta też. „Oczyma dziecka”, czytała pani?

Nie.

To pani Millerowa, siostra tego Adama, co mnie sprał. Strasz… Takie bohaterki! Tak się, Boże, co one przeżyły. Jak Spielberg tu przyjechał, to… bo ona też była u Schindlera, no, Karakulska, siostra Horowitza. Też była u Schindlera. Wprawdzie ja ją kiedyś zahaczyłam, to coś niejasno nam mówiła, ale podobno była. Jak Schindler przyj…Spielberg jak przyjechał i kręcił tu film, to pierwsze przyleciały. Jestem na planie! Jestem na planie! Pierwsze się tam zgłosiły. Zresztą były na jego koszt w Izraelu. Zaproszone. Straszne bohaterki.

(…)

A jak to było po wojnie, jak pani…, Bo pani mieszkała u tych znajomych rodziców. Kiedy się pani poczuła jakoś tak lepiej? Jak pani się zakochała w swoim mężu, czy jak pani miała swoich, tak naprawdę swoich?

Jak poznałam… Jak potem sprzedałam jeszcze jeden dom i jeszcze jeden, trochę się ubrałam. Już miałam takie towarzystwo ze szkoły, ze studiów. Tak, że wtedy chodziliśmy się bawić, jak to młodzież. Chodziliśmy na zabawy, właśnie do tego Feniksu, na fajfy. Poza tym studenckie były w Bratniaku… Bardzo mi pomógł, nazywał się Chlebowski. On był w Bratniaku, wie pani, na Katowickiej, tym z UJ-otu. On był jakimś przewodniczą… Partyjny nie z tej ziemi. Jakoś, nie wiem, czy mu się podobałam, czy nie. Strasznie mi pomógł. Bardzo mi pomógł. No, oczywiście nie Żyd. Bardzo mi pomógł, bo załatwił mieszkanie na Czapskich. Taką… na mansardzie taki, taki pokoik, ale ja byłam przeszczęśliwa… Załatwił mi stołówkę na UJ-cie. Też na placu, na tym, no, jak się ta ulica teraz nazywa, nie na placu Sikorskiego… Jabłonkowskich. Tam jest, nie wiem, czy jeszcze jest ten dom akademicki, czy nie. Bo on tam mieszkał w tym domu. Bardzo on mi pomógł, mimo, że był partyjny, ja byłam Żydówką. Nic go to nie… Nic mu nie przeszkadzało. Bo jak partyjny, to był, prawda, demokratą, to znosił Żydów. No i on mi bardzo wtedy pomógł. Bardzo. I starał się i nawet jak… jakieś takie mi dał, jeszcze swoich kolegów lekcje, bo mi tam, na tej chemii, jakaś matematyka, cośtam miałam kłopoty. Tak, że on mi załatwił, oni mnie uczyli i starali się, żebym jakoś zdawała wszystko. Tak, że naprawdę on mi bardzo pomógł. Nie wiem, co się potem z nim stało. Jestem mu bardzo wdzięczna do dnia dzisiejszego. Nie wiem, czy żyje, czy nie. Kiedyś się pytałam tam, czy go znają, ale jakoś nikt mi nie umiał nic powiedzieć. Mimo, że się wyniósł, wyprowadził z Bratniacka.

Kiedy pani wpadła na męża, tego jedynego i wspaniałego.

Na męża wpadłam, mówiłam, jak byliśmy u koleżanki, zresztą ona żyje…

A kiedy to było?

No, jeżeli w 47-mym roku brałam ślub, to to musiało być w 46-tym. Rok jakiś wcześniej. Mąż, jak też ich nie wpuścili, ponieważ w Bochni mieszkali, też mieli piękny dom, ale po wojnie był upaństwowiony. Tak zwany był upaństwowiony, ponieważ tam na dole była drukarnia i to najpierw Niemcy zabrali, a potem nasi zabrali, Polacy. Zresztą z Drukarni Narodowej z tego, z Piłsudskiego. Piłsudskiego jak oni wrócili ze Związku Radzieckiego, to pojechali do Bochni, gdzie był dom i paręnaście pokoi. I teść starał się, żeby w ogóle był jeden pokój, bo nie mieli gdzie mieszkać. Tak samo bez pieniędzy, tak sobie wyobrażam, że, że może coś tam miał teść, ale w każdym razie mąż, szwagier, nic nie miał. No i nie chcieli go wpuścić, wyrzucili go, a potem, nie wiem, ponieważ znał, ponieważ teść przed wojną był bardzo zamożny i bardzo dużo dawali na bocheńs… na Bochnię. Nawet na kościół, na budowę kościoła, to zawsze do niego przychodzili, bo mu się świetnie powodziło. I na kościół na… także ich w Bochni znali i nawet burmistrz, który tam był coś pamiętał. Bo jego ojciec pracował w tej drukarni. I postarał się ten burmistrz, że dostali przydział na jeden pokój, ileś, 15 metrów, bez używalności kuchni, łazienki, ubikacji…, Więc się pytał teść, bo mi to opowiadał, to gdzie mamy chodzić? – Do ogrodu. Bo ogród tam jest duży, że do ogrodu. No, ale tam byli jakiś czas, to w ogóle nie było warunków, ale teść był bardzo taki zaradny i sobie tu otworzył jakąś małą drukarnię ze swoim pracownikiem byłym. To zaczął zarabiać, już wzięli i sobie tutaj najęli mieszkanie.

A jak im się udało… Oni wyjechali na Wschód jakoś?

Oni wyjechali. Najpierw ich Niemcy wyrzucili z tego domu, bo to bardzo piękny dom. Wyrzucili ich z tego domu. Mieli samochód, to im zabrali ten samochód. Tak, że oni z jakimiś walizkami, znam to, bo mi to opowiadał teść jeszcze, poszli w stronę Lwowa. Ale w międzyczasie ich Niemcy gdzieś tam do śniegu, czy tego…, Bo jeszcze byli na terenie bocheńskim i w Tarnowie było getto. Jeszcze gdzieś tam, wie pani, ich zmuszali do pracy przymusowej, a potem im się udało jakoś przejść do tego Lwowa i przeje… Matka z tym młodszym bratem, chciała… po rzeczy się wróciła. Nie mieli zimowych rzeczy, bo to było…, bo we wrześniu był upał. I chciała pojechać właśnie do Bochni po rzeczy dla dzieci. I jechała łódką po Sa… przez San i coś tam, nie wiem, czy nie było promu. No i łódka się przewróciła i ona się utopiła, a tego brata wyrato… odratowali. Brat został z nimi. Potem ich wywieźli, wie pani, na Ural. Nie powiem pani dokładnie, bo nie pamiętam jak się ta miejscowość nazywała. No i mąż tam pracował. Ojciec był jakimś zaufanym, tam, polskiej dyplomacji, nie wiem, ojciec. A mąż pracował, ponieważ miał prawo jazdy, to się zgłosił, że on jest kierowcą. Pracował jako kierow… A, że była pieczątka okrągła, to mąż mówi, że jak okrągła, to dla nich była świętość. A miał prawo jazdy już sprzed wojny. To znaczy, to nie wiem, z którego roku, bo jeździł, ojciec mówił, że jeździł samochodem, płacił za niego kary, on jeździł. Nawet mam takie zdjęcie, mu podkładał ojciec poduszkę, bo nie sięgał do kierownicy, że jeździł. No i tam zgłosił, że jest, nie wiem, czy pokazywał, czy „o, prawo jazdy, toś ty szofier”. Szofer. No i był już jako kierowca. Bardzo dobrze mu się powodziło, bo woził jakiegoś naczelnika i miał jedzenie, miał jedzenie. A najbardziej mnie śmieszyło jak mówił, że jak dostał mleko, bo tam było coś ze 40 stopni mrozu, że mleko przywoził w kieszeni. Ja mówię „co, mleko?!” No, bo najpierw się rzucało mleko żeby zamarzło, potem wkładałem do kieszeni i wiozłem w kieszeni, a w domu się powrotem rozpuszczało. I pamiętam raz, też dowcip, że dostawali z przydziału jakąś kawę. Biała była, bo coś trzeba… niepalona. No i ojciec mówi „to, po co nam ta kawa, sprzedamy, kupimy sobie coś”. Sprzedali jakiejś Rosjance. Za dwa dni ta Rosjanka z pyskiem przyszła. Chciała ich bić, że ją oszukali. To się pyta, dlaczego. Mówi „Cholera jasna, no, bo gotuję 3 dni i to nie chce zmięknąć!” To też teść opowiadał jako dowcip, że gotowała 3 dni i nie chciało zmięknąć, i że ją oszukali.

Myślała, że to…

Kupiła jako kaszę, ja wiem, co?

Aha, kaszę…

Mówili, że to jest kawa, ale … Ale komu strzeliło do głowy, że ona to będzie gotować?!

I jeszcze 3 dni.

Jak, jak z pyskiem przyszła.

A, to piękne.

No, i takie historie są…

A w 47-mym się Państwo pobrali

Tak, 2-go października była rocznica. Która? 57-ma.

No, tak długo wytrzymałam. To się i sama sobie dziwię, że ja tyle wytrzymałam. Mąż, zresztą, jest bardzo jeszcze… Zeszłego roku pracował, trochę miał wykładów tam, na AGH. No i jeszcze pracował i jak może, to robi wszystko żeby, żeby tylko nie w domu. On pracował, zaraz, po emeryturze chyba jeszcze z 8 lat. Bo był świetnym fachowcem, znał języki, była budowa… Oni byli… budowali fabryki kwasu siarkowego. I, ten, w Rosji, a potem budowali w Czechosłowacji. No, ale się to, rozleciał ten Chemadex, mąż wrócił powrotem do kraju. A ponieważ już miał ponad tych 60parę lat, no to go zwolnili, jak, wie pani, pani tego nie pamięta jak to było, no bo wszystkich zwalniali, którzy już na emeryturę. A ja się strasznie bałam, bo sobie nie wyobrażałam męża, że on będzie w domu. A on był taki czynny, taki pracoholik, że sobie nie mogłam, wiedziałam, że to dla niego będzie wielka tragedia. No, ale jakoś dostał trochę… Ale proszę mi wierzyć, że jeszcze dzisiej dzwonią, bo koledzy, którzy zostali w tym… To znaczy, tego Chemadexu już nie ma, ale oni prywatnie pracują, jakieś tam plany, wykresy. I bez przerwy dzwonią i pytają męża jak się to robi. Kiedyś dzwonili z Katowic i mu proponują, czy by nie robił dla nich, jakichśtam tych, no wykresów. Do Katowic żeby przyjechał, że pogadają. I nawet kiedyś chciał jechać, ale ja mu już nie dałam jechać, bo zaczęło lać. Bo się już wybierał do tych Katowic, ale było paskudnie i ja się bałam żeby jechał samochodem. No i ciągle ma, mówię pani, że ciągle dzwonią jeszcze. Adam, jak się to robi. Adam powiedz, jak się to robi, jak się to robi, jak się to robi. Ja do ciebie przyjdę z deską, ty mi wykreślisz to wszystko. No i tego, tak, że… W tej chwili, Bogu dzięki, ma robotę z budową tego piętra dla wnuczki. Tak, że o 9-tej idzie a wraca o 3-ciej. No i, że, że szuka sobie po prostu roboty, żeby nie siedzieć w domu. Ja sobie nie wyobrażam jakby to… Wszystko robi, żeby nie siedzieć w domu. Tak, że ja nawet, no, namawiałam go na te Katowice. I oni nawet tu chcą przyjechać, żeby im rysował.

To jest duża rzecz, być w tym wieku i jeszcze być cenionym fachowcem.

No, ale rzeczywiście on jest w dobrym stanie. Czyta, tego, wszystkim się interesuje. Tak, że gdyby pani z nim rozmawiała, to na każdy temat. Na każdy temat. Wprawdzie ja się z nim nie zgadzam w wielu wypadkach, ale już spuściłam z tonu. Bo se myśle, Boże, ile już przeminęło, to ja się będę kłócić. Szkoda czasu.

Tyle się wytrzymało, to już się dotrzyma!

No. Szkoda czasu na kłótnie. No, mieliśmy 50-lecie tośmy, w tym Urzędzie Stanu Cywilnego, bardzo ładnie nas tam przyjęli szampanem. No i potem się wpisywało do takiej księgi pamiątkowej. Tam stał pan elegancki i mówi „No, to życzę…” – Ja mówię „No, wobec tego się spotkamy za następne 50 lat.” Znaczy tak ja mówię. Ja mówię: „Proszę tu na mnie czekać, bo ja przyjdę!”. No, strasznie go to ubawiło. Aleśmy nikomu nie powiedzieli i samiśmy poszli. Jakoś nie miałam ochoty. Potem dzieci miały pretensje i znajomi, że się nie poda… A wszyscy byli w gronie znajomych, tego, a ja nie lubię takich sytuacji, to wolę być sama. Tak, żeśmy to bardzo ładnie. I dyplom jest od Kwaśniewskiego. Dyplom, tak.

To imponujące, wytrzymać pół wieku.

Więcej. Przecież…

No, teraz, to już więcej.

50-ile? 6, no nie?

TAPE 3 SIDE B

Schindler.

O Schindlerze. Ponieważ ja bardzo pozytywnie się na jego temat wypowiadam, bo uważam, że wart jest tego, ale ma dużo przeciwników, którzy uważają, że ja nie powinnam tak mówić jako Żydówka. Ale uważam, że on tyle dobrego zrobił. Naprawdę, on nas tak, powiem, kochał i wszystko robił żeby nam osłodzić te chwile. Przede wszystkim nikogo nie zastrzelił, nikogo nie bił, nikogo nie kopał i nikomu „Ferfluchte Jude” też nie powiedział. Ja mam dla niego…, bo on już niestety nie żyje. Ponieważ, nie wiem, bo ja gdzieś o tym mówiłam i to było nagrane. Ja nawet o tym nie wiedziałam, dopiero potem się dowiedziałam, że w radiu. I dostałam takie, no, od pani… nie wiem, czy pani wie, co to jest takie… Fundacja Kolbewerke we Freiburgu. Wie pani, co to jest? Tam, bo teściowa pewno może korzystała, nie?

Znaczy nie, ja słyszałam jedną historię, którą zapamiętam do końca życia…

I tam była, już też nie żyje, przewodniczącą pani Erb. I tutej miała w Krakowie, już też nie żyje, pan Sowa, który był jej taką prawą ręką na Polskę. I dostałam od niej taką wiadomość, czy ona to słuchała, czy ja bym była skłonna się z nią spotkać i porozmawiać. Że ona taki wywiad chciała przeprowadzić, bo ją bardzo interesuje właśnie Schindler. Powiedziałam ‘proszę bardzo”, przyszli tutaj, nie nagrywała nic, tylko pisała. I ukazała się ta gazeta, taka. To się nazywa „Kurze Zeitung”w Niemczech, we Freiburgu, ja to mam, ale w języku niemieckim. Z moimi zdjęciami. I potem oni mnie obwozili, tutej poszliśmy na, do tej starej synagogi, na cmentarz… i z mężem. No i od tego czasu się taka przyjaźń wywią… Ja sądzę, że dlatego ponieważ ja bardzo pozytywnie o nim mówiłam jako o Niemcu. To po prostu, że dlatego chcieli to uwiecznić, żeby rozpowszechnić w Niemczech, prawda, że ja jako Żydówka i więzień obozu koncentracyjnego tak się wysławiam, wypowiadam o Niemcu. Więc tak sądzę, że to było głównie po to. No, ale się tak zaprzyjaźniliśmy, że ona zawsze jak była w Krakowie, to do mnie wstępowała. Zapraszała. I w tym towarzystwie Kolbewerke był też pan, nazywał się Konradi, który przyjechał pewnego pięknego dnia do Krakowa i do mnie zadzwonił. I mówi, że są, tam moje nazwisko jest w tym Kolbewerke, ten ze mną wywiad, no i , że czy on, jako Niemiec, mógłby się ze mną spotkać. Ja mówię „proszę bardzo”. No i czy ja potrafię się z Niemcem w ogóle spotkać, czy nie mam jakiegoś urazu. I ja mówię „proszę uprzejmie”. Umówiliśmy się w Jamie Michalina. I pytam się jak go poznam, no bo ja go nie znałam. A on mówi, ja dojdę, bo ja mam zdjęcie pani, które u nas jest i ja panią znajdę. Proszę siedzieć w pierwszej sali. Rzeczywiście, przyszedł pan, bardzo zresztą przystojny, elegancki. No i niesie, widzę, tak się domyśliłam… Było pełno róż, taki bukiet. Nie wiem ile tam było, ze 20 albo 30 róż. Podszedł do mnie. Pytał się, oczywiście. Od razu, bezbłędnie podszedł, widocznie ze zdjęcia poznał. Klęknął. Dosłownie ze łzami mi te róże podał. I czy ja jestem w stanie jemu podać rękę. Czy on się może ze mną przywitać. No i ja mówię „Wprawdzie dotychczas tego nie robiłam. Jako Żydówka i pan jest Niemcem, ale wyjątkowo.” No, też miałam nawet łzy w oczach i się z nim przywitałam. I od tego czasu, wie pani, to był tak cudowny… On zmarł jakieś 2 czy 3 lata temu. Wspaniały człowiek, naprawdę. Ja, on mnie prosił tam, żebym napisała do Kolbewerke i ja mu napisałam, że jest pierwszym Niemcem, gdzie ja potrafiłam przełamać tą barierę i podać mu rękę.

A bardzo to było dawno, jak pani mu tą rękę podała?

No, dawno było. Jakieś 7 lat temu, albo 8 lat temu. Tak. On już nie żyje, czego bardzo żałuję, bo przyjeżdżał co roku do Krakowa, bo on z racji tej swojej funkcji, odwiedzał. Tu, wie pani, Kolbewerke jest fundacją, która pomaga chorym, starym… I on po prostu miał taką funkcję, że on sprawdzał jak oni użytkują te pieniądze. No i tutaj, ja nawet nie wiem, o kogo chodzi, podawał mi tam nazwiska, ale ja nie znałam ich. Nie Żydzi akurat. Nie, wszyscy, którzy byli w tej fundacji, którzy byli w obozie. No i zawsze już potem przyjeżdżał, co roku jak najlepszy przyjaciel. I stale, stale się pytał, czy ja jestem w stanie z nim… Bez przerwy. No i potem mnie zaprosił do Niemiec do… Ufundował mi takie wczasy we Fuldzie. To właściwie nie było w samym Fuldzie, to było w okolicach i tam był piękny ośrodek. No i od tego czasu, byłam tu jego najlepszą przyjaciółką na terenie… Ale też sądzę, że dlat… Ale on mówi, że… Ja potem, jak to napisałam, tam do Kolbewerke, oni mają to pismo i żona prosiła, że sobie to skserowała, bo synowie gdzieś pracują i to wisi u nich, że ja tak o ojcu. Bo ja tam pisałam, że on jest wspaniałym człowiekiem, że na pewno, gdyby tacy ludzie byli w czasie wojny, to by nie było wojny. On był młody też, ale pamięta wojnę, no był taki, no troszkę młodszy ode mnie, więc pamiętał wszystko. No, ale był cudowny. Naprawdę, że zapominałam, że on jest Niemcem. Zapominałam. Był moim najlepszym przyjacielem. I proszę sobie wyobrazić, że on, jak mi zaczął posyłać paczki… Ja mówię, że ja naprawdę nie potrzebuję… Włącznie z futrem. Futra. Nosi zresztą moja synowa bardzo ładne futro. Takie karakuły. I może jeszcze coś i może jeszcze coś… Co przyjeżdżał, to mi takie paki, a jak nie przyjeżdżał, to mi posyłał. Mówię, że nie potrze… Nie, bo on w życiu się nie wywią… nie potrafi zrehabilitować. Z tym, że ojciec jego też nie był w wojsku. Ale on nie jest w stanie się zrehabilitować nawet w jednej tysięcznej części, za to, co ja przeżyłam. I tak do końca z nim byłam, a potem on zmarł, niestety. Ja… żona napisała, kiedy będzie pogrzeb, żebym przyjechała. Ale gdzie będę jechała do Freiburga. I ja tu wpłaciłam… On zmarł na raka. Ja tu wpłaciłam na to konto tych nieuleczalnie chorych, na hospicjum z tymi nowotworami i posłałam to zamiast kwiatów. Że ja tu za niego na jego nazwisko wpłaciłam. Dostałam od niej bardzo pie… Zresztą pisała dopiero parę tygodni temu nawet. Jeszcze jej nie odpisałam. No i bardzo dzwoni, ze synowie są tak dumni z ojca, no i że to wisi, ten mój list w tym Kolbewerke. Oprócz tego ona kazała przetłumaczyć, bo ja po Polsku pisałam, ze kazała przetłumaczyć i ze to wisi u niej, ze mi dziękuje za to, że ja o jej mężu…, Bo naprawdę pisałam, bo to był wspaniały człowiek. Pod każdym względem.

Czyli to wszystko ma sens.

Ale ja w ogóle nie pamiętałam o tym, ze on jest Niemcem. Myśmy tu… jeździliśmy do Zakopanego, bo jak on tu przyjeżdżał, to prawie… bardzo dużo czasu z nami spędzał. No i myśmy mu tez dużo pokazywali. Jeździliśmy do Zakopanego, do… tam do nie wiem, pani na pewno nie zna jak się do Myślenic jedzie. Tam są… „Pod grzybkiem”, taka jest knajpa. To już nie jest to, co było, bo dawniej prowadziły takie siostry. Wyjechały. To było cos wspaniałego. A teraz jest gorsze, ale jest. Ale dla nich to to jest zawsze troszkę atrakcji. Na Kopiec Kościuszki, na te cmentarze żydowskie, wie pani, na Kazimierz. Bo on wprawdzie tu miał znajomych, ale powiedział, ze to, co myśmy jemu pokazali, to to nikt na przykład z turysta nie jeździ na Kopiec, prawda? Tam do tej kawiarni. Tylko tu się pokazuje Sukiennice, Wawel, no to wszyscy znają. A myśmy o, do Wieliczki żeśmy jechali z nim do kopalni. Czekaliśmy, bo ja nie chciałam zjechać. No tak, ze naprawdę bardzo przeżyłam jego śmierć. Cudowne były te spotkania. On był… on był jedwabnym człowiekiem. Wspaniały człowiek. Nie znam tej żony, nie wiem, jaka jest, ale pisze do mnie bardzo serdecznie. Nie mam z nią takiego kontaktu. Ona zresztą tu nie przyjeżdża, nie zna słowa po Polsku. On troszkę… on rozumiał. Nie umiał mówić, ale rozumiał. No, więc to był drugi, po Schindlerze, Niemiec, któremu ja podałam rękę.

A pani mówiła, ze pani znała Schindlera, że Schindler panią pogłaskał…

Tak. Głaskał mnie, ja to wszystko mówiłam właśnie do tej pani Erb. Ze zamiast kopniaka… Tylko słyszałam w Płaszowie tylko „ferfluchte Jude” albo kopniaka. A mowie, a on mnie pogłaskał, zresztą posyłał nam bulki, po bulki posyłał, pozwalał nam wyjść, kto miał pieniądze. Tam był, Kolo tego był taki kiosk spożywczy. I nikt nie stal na warcie. Nikt nie uciekł. W ogóle nas nie pilnowali. W ogóle. Zresztą tam pracowali Polacy tez. Był taki majster, nie pamiętam jak on się nazywał, ja go tak szukałam po wojnie, bo on mi tak pomagał. Bardzo. I szukałam go, nie mogę go… nie znalazłam. Ogłaszałam w gazetach, bo pamiętałam jego imię i nazwisko, już mi dzisiaj wyleciało z pamięci. Jednak mam ta sklerozę.

Absolutnie nie.

Jednak cos mam z ta głową.

Tu musze pani zaprzeczyć. Po prostu.

Tak, ze naprawdę szukałam, to jedna znalazłam taka Władzię. Też nawet mam z nią zdjęcie. Tez nie wiem, co się z nią stało, bo wie pani, jak mi się już zaczęło tak troszkę lepiej powodzić, no to chciałam tym ludziom się zrewanżować. Pomagać. Tej Władzi właśnie. Taka była biedna. Jeszcze taka, mieszka, niestety tez nie żyje, ale jej córki żyją, na Sebastiana, która mi do getta przynosiła pierogi z borów… z jagodami, ze ja lubię. Przychodziła… To była służąca, ale mojej cioci, tej Heli. I ona mnie… Ona tak strasznie płakała pod tym gettem, pod tym „Tosiu, jesteś głodna”, jak płakała strasznie. A biedna była. Co mogła, to mi przynosiła. Tak, ze ja po wojnie z ta kuzynka z Wrocławia, myśmy jej, co miesiąc posyłały takie właśnie, no tam może niedużo, ale zawsze była wdzięczna. Tak jak np. dzisiaj 100 czy 200 złotych, bo sama nie miałam przecież, ale jak tylko dostałam, to jej zawsze pomagałam. Ona zmarła. Jak była chora, to jej załatwiałam lekarstwa, bo jej się naprawdę należało. Tak jak mowie, jak Polacy pomagali, to ona bardzo nam pomagała tez. Nawet głupimi pierogami czy kawałkiem ciasta, które upiekła i przyniosła. Ale ona zmarła. Jedna córka pracowała na poczcie, dzwoniłam kiedyś, to mówiłam nawet jej nazwisko po mężu, to odeszła, nie wiedza gdzie nawet. Nie mam kontaktu. Tak, że byli ludzie porządni i mnie bardzo pomagali. Bardzo. Tak, ze mogę i o Polakach i o Niemcu powiedzieć. On, co prawda już się zjawił po… I nie zapomnę tego nigdy jak on, ile razy przy… czy ja z nim zechce rozmawiać. Za każdym razem. Ze, aha, jeszcze jak mnie zapraszał do Niemiec, na te wczasy 3-tygodniowe, cudowne zresztą… to się pytał, czy ja zniosę język niemiecki, czy ja jestem w stanie, czy będę w stanie słuchać tego języka. Ale tak mi się zakos nim jakoś, wie pani, jak z najlepszym przyjacielem.

I jakoś pani zniosła…

Zatarło się to jakoś. Zatarła się u mnie ta bariera nienawiści, jeżeli chodzi o niego. Zupełnie. Uważałam go za swojego naprawdę przyjaciela. Już pomijając to, ze był bardzo przystojny, o czym nie mowie. Tak, ze bardzo.

(…)

TAPE 4 SIDE A

Wiec pierwsze moje pytanie będzie o tradycje. Ciąg pytań. Na przykład o rodzicach. Czy oni brali ślub, dlatego, ze zostali wyswatani, czy się jakoś w sobie zakochali?

Zakochali się i brali ślub żydowski pod baldachimem, bo były zdjęcia nawet u nas w domu. No i nie, nie było, czy tam gdzieś nie było swatki, tego to ja nie wiem. Ale w każdym razie się mówiło, ze z miłości. Wielkiej. Zresztą bardzo dobre małżeństwo było, z tego co ja pamiętam.

A pani pamięta mniej więcej, kiedy oni brali ślub? W którym roku to mogło być?

W którym roku, to nie, nie mogę powiedzieć. Tyle tylko pamiętam, że, tak jak mówiłam, że rodzice mieli 39 lat jak wojna wybuchła. Ale zaraz, to można policzyć. Bo brat miał, już był po maturze, czyli miał 18, bo przed wojna się kończyło wcześniej. Czyli miał 18 lat. Policzmy, ze się pobrali jak mieli po 20 lat, tak? Jeżeli mieli 39 jak wojna wybuchła, brat miał 18, czyli 20 lat mieli jak się pobrali. Tak wychodzi z mojego wyliczenia.

Dwudziesty rok pewnie.

No mniej więcej.

A teraz jak się obchodziło święta u pani w domu.

To już mówiłyśmy o tym.

Ale tak mało i ja pani przerywałam. Wtedy jak to było w Szabas.

W Szabas, już mówiłyśmy o tym, że mama świeciła, bo pani pytała o to, świeciła świece zawsze. W piątek wieczór. Świeciło się świece, mama robiła te ruchy takie, to pamiętam, nad tymi świecami. No i w sobotę, no to była tak zwana służąca, która robiła cięższe roboty. To się… na przykład w sobotę wiedziałam, ze nie wolno jeździć, ze nie wolno nam pewnych rzeczy wykonywać, ale dzieci już wszystko robiły, bo już dzieci były bardziej zasymilowane. No, a rodzice, no ojciec często chodził nawet do pracy w sobotę. Ale rodzi… do synagogi, chodziło się do tego Templu. Rodzice chodzili do tego Templu, była postępowa ta synagoga. No to w każde święta chodzili na pewno. W każde święta.

Ulubione szabasowe potrawy, które były u państwa zawsze. Pamiętam niedzielny obiad u mojej babci i zawsze było to samo…

Zawsze było prawie to samo, a przede wszystkim robiło się wszystko, co dzieci lubiły.

A co dzieci najbardziej lubiły jeść?

Dzieci najbardziej lubiły… Na pewno w sobotę był rosół z makaronem. Na pewno. Na pewno była ryba w piątek wieczór. Zresztą myśmy bardzo lubili. I bardzo lubił mój ojciec i ja, bo brat tego nie znosił… była galareta, bardzo taka pyszna. No i były te takie chałki specjalne. Było ciasto. To ciasto było zawsze, ale na sobotę zwłaszcza było bardzo dużo ciasta. Tak, ze na przykład w niedziele, czy w poniedziałek, była taka pani. Bardzo elegancka, której się widocznie źle jakoś powodziło i przychodziła zawsze w poniedziałek rano i dawało się jej zapakowane ciasto. To była tez Żydówka. O ile ja pamiętam, to bardzo elegancko ubrana. I zawsze jej, to znaczy nie mama, tylko ta nasza służąca, zawsze jej cala paczkę tego ciasta się dawało. Potem pamiętam święta Pesach, ze się chodziło na Kazimierzu, to nawet ja chodziłam, bo lubiłam tam chodzić. Pakowało się tak zwany humes, to znaczy z chleba, bo pani wie, że w Pesach nie wolno jeść pieczywa, tylko macę. I na Kazimierzu była taka, nie wiem, co to było, czy to była piekarnia, czy co. Chodziło się, taka duża łyżka drewniana była, pakowało się tak zwany ten humes, to znaczy okruszki chleba takie cos zapakowane. Ja z tym chodziłam, żeby to spalić. To to pamiętam. Jak to była tradycja, na jakiej podstawie oparta, tego nie pamiętam. Nie pamiętam właśnie. Poza tym, tak, chodziło się w piątek wieczór, dawało się to piekarz… była taka piekarnia, która zresztą jest na Placu Nowym, to znaczy w tej chwili tez jest jakaś taka piekarnia, czy sklep spożywczy. Cos tam jest, bo kiedyś byłam, nawet oglądałam. I nosiło się ten garnek, tak zwany ciulent. Zapakowany. Nosiła to nasza służąca. Taki duży garnek był, zdajcie kamienny. I w sobotę rano przynosiła. Ja to bardzo lubiłam. Zresztą teraz się dowiedziałam, ze na Szerokiej jest jakaś taka knajpa i właśnie mnie zapraszali żeby, bo mówiłam ze to strasznie lubię. To był, to był groch, taki okrągły nazwany arbese przez Żydów, była kasza, był tłuszcz jakiś… I to takie zapieczone było bardzo fajne. W tej chwili właśnie słyszę, że na Kazimierzu, na Szerokiej, tak, słyszała pani? Tylko nie wiem jak się ta knajpa nazywa. Bo jak ta moja koleżanka była teraz z Izraela, to właśnie mnie zapraszali, ale jakoś nie doszło do tego spotkania i bardzo żałuję. Ale przy pierwszej okazji tam sobie pójdę i zjem. Zawsze była ryba po żydowsku na sobotę, zawsze. Zawsze ojciec miał kieliszek taki, nie wiem, co to było, jakiejś wódki. Śliwowica, o. To ja, ja oczywiście, ze nie dostawałam tego, ale było zawsze piwo, które ojciec bardzo lubił i piwo, to sobie popijałam. Bo tez lubiłam piwo mimo, ze było gorzkie. No i na, na dole u nas w domu, to był taki Żyd, zresztą ortodoksyjny, z broda, bardzo sympatyczny, który miał tak zwany szynk w takim lokalu. No i on robił bardzo dobre… miał tą galaretę, która ja bardzo lubiłam i miał pieczone takie, do galarety były takie okrągłe, posypane cukrem takie, nie wiem, co to było, takie… nie ciastko, nie chleb… jakieś takie specjalne…, Bo on miał tłumy, w sobotę właśnie przychodzili na tą rybę i na galaretę. To to pamiętam.

Pani ulubione święto. Które było pani ulubione?

Moje ulubione, to właściwie nie miałam jakiegoś… Szałasy, Kucki. Bo wtedy stała taka kucka u nas na podwórku i myśmy, dzieci, nie tylko ja, ale z całej kamienicy… robiliśmy te łańcuchy kolorowe i prześcigaliśmy się czyja będzie najładniejsza. Ojciec jadł tam w pierwszy dzień, w pierwszy czy drugi, a potem to tak zwane wolne święto, no to się tam nie jadło, ale kucka stała do końca świąt, czyli 8 dni. 8 albo 7, tego to ja już nie pamiętam. W każdym razie bardzo lubiłam te święta, bo się tam wieszało różne takie, takie rzeczy. Ja przygotowywałam, robiłam, byłam bardzo ważna. Jak mój łańcuch wypadł ładniej jak mojej koleżanki z przeciwka, to byłam bardzo dumna. I ojciec tez był dumny. Pokazywał, co moja córka nam zrobiła. To było moje takie najbardziej ulubione święto.

Bo to się wydaje, ze to Purim był ulubiony.

A Purim tez było ulubione, bo się dostawało prezenty. Pieniążki się dostawało, prezenty się dostawało. Tak, ze to Purim tez było takim wesołym świętem. Się przebieraliśmy, pamiętam, ze się przebierało. Ale zawsze cos dostawałam. Mimo, ze nie potrzebowałam, to mnie zawsze to cieszyło. Jak dziecko się cieszyło wszystkim co tam, co było.

A mi się strasznie podobało jak czytałam o tym, ze się szło do synagogi i na każde imię Haman się tupało…

To tego ja nie pamiętam.

Strasznie bym chciała być na takim nabożeństwie…

Nie pamiętam. Natomiast chodziłam do Templu. Jeżeli chodziło o święto, to ja, święto zmarłych, to nie wolno było dzieciom wchodzić do synagogi. Tylko tym, którzy się modlili za zmarłych. A kto miał rodziców, to mu nie wolno było wchodzić. Ale tak czasem, jak ojciec w sobotę chodził z mamą, to tam siedziałam, bo ten Tempel był piękny. Tam było bardzo pięknie, z tym, ze mężczyźni byli na dole, kobiety były na górze i do mamy chodziłam po takich schodach. Bardzo mnie to wszystko cieszyło. Tak, ze tam była taka bariera, to się zaglądało na dół, co ci mężczyźni robią, jak się modlą. No to wtedy chętnie chodziłam. Tak, ze to też pamiętam.

A pani brat z pewnością miał bar micwe…

Chodzi o bar michę, tak. Brat jak skończył 13 lat. Była wielka uroczystość, jak to u Żydów, nawet zasymilowanych, to był obowiązek. Dostał te tak zwane, te modli… te tak zwane, to się nazywało tfilin, czy coś takiego. Okręcało się, tylko nie wiem ile razy, nie znam tej tradycji. I na czoło się przywiązywało taki kwadrat, nie wiem, co on oznaczał. No w każdym razie było bardzo dużo gości i duża uroczystość. A ja byłam wściekła, bo mój brat dostał kupę prezentów a mnie nic nie dali. I zaczęłam ryczeć, że dlaczego ja nic nie dostałam. Wobec tego ojciec na drugi dzień poszedł i kupił hulajnogę, bo chciał, bo cały czas wyłam i ryczałam, tupałam nogami, ze mój brat dostał tyle. Cały pokój miał prezentów, a dla mnie nic i nie chciał mi nic dać. I nawet się z nim pogniewałam i nie składałam mu życzeń, bo byłam taka zła, bo nic ze swoich prezentów mi nie dal. No wiec to tez pamiętam, ze była bardzo duża uroczystość.

To pewnie było spotkanie rodzinne przy tej okazji…

No tak, nie tylko, ale przez 3 dni była wielka uroczystość i przychodzili goście. Jadło się, piło się no i brat był bardzo ważny, co mnie denerwowało okropnie, bo na mnie nikt nie zwracał uwagi. I ja byłam wściekła cały czas i byłam szczęśliwa, ze się to już skończyło.

Jeszcze przy jakichś okazjach jeszcze były jakieś rodzinne zjazdy?

Zawsze rodzinne były urodziny dzieci. Zawsze. Wszystkie ciocie, wszyscy wujkowie, dzieci wujków, dzieci cioć. Tak, ze z rodziny ojca i z rodziny mamy. No i jeszcze jak babcia żyła, ta w Podgórzu, to zawsze przychodziła. A jak już nie mogła przychodzić, to się szło do niej. Tam zawsze były ciasteczka, wszystko było. Tak, ze, jeżeli chodzi o urodziny dzieci, ojca czy mamy, to się bardzo hucznie obchodziło. Bardzo. Zresztą myśmy już wtedy mieli, byliśmy jedni z pierwszych, to znaczy ojciec, mieliśmy patefon i były piękne płyty. Już były Ordonki płyty… Tak, ze przychodzili bardzo chętnie do nas. Ojciec nastawiał, kręciłam ta korba i nastawiało się te płyty. Tak, ze bardzo uroczyście tutej obchodziło się te wszystkie urodziny.

A jakieś wspomnienia związane z bratem… O bracie jest strasznie mało:, że był mądry, ze był starszy…

Starszy był o 3 lata, przepraszam, o 4 lata. Jak byliśmy dziećmi, tośmy się raz kochali a raz kłócili. Brat był bardzo zdolnym uczniem, o co ja tez byłam zawsze wściekła. Byłam, może zdolna jeszcze wtedy. Był wspaniałym fizykiem i matematykiem, bo pamiętam, ze go w szkole wołali nawet „Fosgen”. Bo on się bardzo interesował i w związku z tym cały czas się mówiło, ze jak on zda maturę, to wyjedzie. Już miał załatwione, tak jak mówiłam, do, no, na uczelnie do Londynu i miał zostać inżynierem budowy okrętów. A ja byłam trochę w cieniu brata, bo ja byłam niby zdolna, ale nie tak bardzo. Zawsze się mówiło o nim więcej jak o mnie i to mnie bardzo zawsze denerwowało, mimo, ze ja się tez dobrze uczyłam w szkole i miałam duże zdolności do języków. Tak, ze mój brat był nad wszystkim.

A właśnie, szkoła. Nauczyciele ukochani albo znienawidzeni…

Znienawidzonych nie miałam. W szkole były bardzo dobre stosunki, bardzo dobre warunki. To była piękna szkoła, jak już wspomniałam, imienia doktora Hilfsteina, na Podbrzeziu. Nie pamiętam, który to był numer, ale szkoła istnieje, tam jest jakaś rzemieślnicza szkoła. Była piękna, były schody marmurowe, już się budowało, ale niestety, to znaczy skończyli, wykończyli ten budynek, ale wojna wybuchła. Naprzeciwko był basen, taki do środka. W każdym razie szkoła była na bardzo wysokim poziomie. Najbardziej pamiętam, nazywał się Hamer, miał sklepik na dole i brało się u niego. Ponieważ ja w domu ze złości nie jadłam, to byłam głodna, bo jeszcze śniadanie przyniosłam, ze ja nie zjadłam, ale u Hamera sobie kupowałam za 10 groszy bułkę ze śledziem i mi bardzo smakowało, bo miał wszystko. Miał. Był bardzo ważny, zawsze mówił:”Ja i pan dyrektor zarządziliśmy, że będzie tak i tak…” I to utkwiło mi w pamięci. Ja i pan dyrektor. Tak, ze w szkole miałam wspaniale stosunki, nie było żadnych… Nie wolno nam było należeć do żadnych organizacji w ogóle. Było tylko lokalne harcerstwo takie. Była bardzo sympatyczna druhna, ja należałam oczywiście do tego harcerstwa. Mieliśmy zbiórki raz w tygodniu na naszym podwórku, bo szkoła miała ogromne podwórko. Tak ze cudowna sala gimnastyczna. No naprawdę szkoła była komfortowa.

A jakie to było harcerstwo.

To było… Nazywało się Hacofer. Nazywało się Hacofer, o ile pamiętam.

Nie Ha Szomer ha Cair?

Nie, Hacofer, nie wiem, dlaczego. Nie wiem, co to znaczy. I było, to znaczy, takie lokalne. Nam nie wolno było się gdzieś udzielać poza szkołą, w jakichkolwiek organizacjach, czy tych. To było takie lokalne, raczej dziecinne. Wycieczki były, pogadanki były. No i w szkole była, bardzo piękna zresztą, sala muzyczna, gdzie pan profesor… pamiętam jak się… bardzo znany, Feldhorn, on napisał jakąś książkę. Znanym był w każdym razie polonista, a mieliśmy raz w tygodniu takie muzyczne audycje, była specjalna sala i bardzo piękne zresztą. Pamiętam „Prząśniczki”. To po prostu takie wynosiliśmy wychowanie muzyczne, bardzo zresztą o dużym zakresie. I on się tym zajmował. On zginął zresztą. To był przyjaciel ojca. Zginął niestety. W Warszawie, w getcie warszawskim.

A czy miała pani jakieś hobby? Cos pani zbierała?

Zbierałam. Zbierałam aniołki. Taki miało się, taki, taki, to nie był album, ale zeszyt. I robiło się takie trójkąty i tam kupowaliśmy takie aniołki, diabełki, srebra z pomadek się tam palcem wyprostowywało i chowało się w tych kartkach i potem w szkole smy się zamieniali, jak ja miałam więcej. A poza tym na przykład była, to pamiętam, ze kupowało się taka pastę Erdal do czyszczenia butów i tam zawsze był jakiś taki znaczek. Wiec pilnowałam już nasza służącą, żeby tylko ten Erdal kupowała, bo tam zawsze się znalazła jakaś taka blaszka z czymś. To się tez chowało. To tez zbierałam. No i poza tym to nic takiego, nie miałam jeszcze takiego hobby. Także usiłowałam pisać jakieś wierszyki. Raz wygrałam, raz wygrałam porcelanę z Ćmielowa, bo… już nie pamiętam tego wierszyka, ale… nie, nie przypomnę sobie, ale wiem, ze wygrałam i ze wielka radość była, bo wygrałam talerzyk z filiżanką z Ćmielowa. To było bar… No, napisałam cos o Ćmielowie i wygrałam. I w ogóle lubiłam pisać. Taka jeszcze w szkole, była taka… na lekcji polskiego każdy miał napisać jakąś książeczkę. Niestety się nie uchowała. Ojciec ją dal oprawić. No, napisałam taką książeczkę „Siostra Maria”. O takiej pielęgniarce, nie wiem skąd mi się to wzięło za moich czasów, bo nigdy nie widziałam żadnej pielęgniarki, ani o szpitalu nic nie wiedziałam. No i napisałam właśnie jak ona się poświęcała dla chorych dzieci. No i też bardzo się ta książka podobała. Zresztą wszystkieśmy pisały. Bardzo się podobała i ojciec ja dał oprawić. W domu była aż do wojny i nawet nie pamiętam, w której to klasie było, ale niestety się nie uchowała. Nie daliśmy, nie wiem, widocznie ojciec nie dał do tego schowania, no i nie było, nikt mi nie oddał.

A jak się uchowały zdjęcia? Te zdjęcia rodzinne?

Zdjęcia się uchowały, bo ojciec je oddał, nie wszystkie, bo to wcale nie jest dużo, pani twierdzi, ze bardzo dużo, bo ojciec oddał cały album do przechowania i była taka pani Władzia, która gdzieś pracowała… Nie wiem skąd ojciec ją znał. Czy pracowała w Dzienniku, czy nie, tego nie wiem. Ale przychodziła do nas i ona, ja ją po wojnie szukałam i ją spotkałam i ona mi… To znaczy przyszła tutej do nas. Bardzo była biedna. Bardzo. Wyszła za mąż, ale strasznie źle jej się powodziło. I ona jedna mi oddała wszystko. To znaczy zdjęcia, które dla nie niej miały wartości. Ale mi oddała puderniczkę mamy srebrną, którą mam do dnia dzisiejszego i oddała 1 pierścionek, który ojciec jej dał do przechowania. Nic takiego wartościowego, ale pamiątkowe. Tak, że ona jedna, jedyna, najbiedniejsza z tych wszystkich, naprawdę i ona jedna, jedyna mi wszystko oddała. To znaczy wszystko, co miała, a miała niewiele, bo nie wiem nawet, kiedy ojciec jej to dał. W każdym razie… w tej chwili nie mam z nią kontaktu i nie wiem, co się z nią dzieje, ale był okres, że przychodziła do mnie często.

A na przykład poglądy. Jakie rodzice mieli poglądy polityczne, jakie się gazety prenumerowało…

To znaczy ojciec, no ten „ Dziennik Nowy”, w którym pracował jako krytyk. Na Orzeszkowej to było. No, a jeżeli chodzi o poglądy… Szkoda, że, bo taka moja sąsiadka… Ojciec był raczej socjalistą. Mama nie brała udziału w ogóle w życiu politycznym, ale ojciec był raczej socjalistą, co mu zarzucała rodzina. Ja tylko tyle pamiętam. I jeszcze tu była sąsiadka, bodajże na drugim piętrze, która miała taką… Przegląd takich krakowskich, po prostu ludzi znanych i tam był ojciec. I ona mi chciała to sprzedać, ale tyle chciała za tą książkę, że ja, dzisiej bardzo żałuję, ale ona właśnie wiedziała o tym i dlatego mi zaproponowała. Ale chciała bardzo dużo i ja nie miałam tyle pieniędzy i zrezygnowałam. Z czego ona potem sprzedała gdzieś w antykwariacie i bardzo żałuję. No, ale co miałam zrobić. Nie miałam wtedy. Też, jeżeli coś miałam, to sprzedawałam, bośmy przecież nic nie mieli, no i wszystko było dla dziecka. Tak, że … Ale ojciec był socjalistą.

A tata, pani mówiła był dziennikarzem- krytykiem. To był krytykiem literackim?

Był, pracował, ale nie w tym. Ojciec pisał, tak jak mówię.

Ale o książkach?

Nie, nie. W gazecie. Nie, te słowniki dwa, które są, jeden mam, a jednego nie mam. No i esperantystą był. Ojciec czytał bardzo dużo, uczył się języków. No, jak mówiłam, nawet w getcie się jeszcze uczył hiszpańskiego. Nawet pamiętam jak się ta pani nazywała Gusta Borghen, która przychodziła do ojca, uczyła go. Ja tam podsłuchiwałam trochę, ale nic z tego nie wynikło. Tak, że ojciec w dzienni… Właściwie na utrzymanie, to znaczy żeby utrzymać dom, to zarabiał. U nas w domu były te czynsze i przychody. A oprócz tego miał niewielki udział, bo 7 % w „Łuszczarni i Młynach Krakowskich” wiec z tego żył. Bo jeżeli chodziło o to pisanie, nie wiem ile za słownik dostawał, bo ja się wtedy nie interesowałam. Nie wiem, czy te zeszyty, te esperanto, czy za to coś dostawał, czy to było tylko honorowe. Tego też nie wiem. To znaczy, no, tyle, że, że nas Kaden zapraszał, to już pani mówiłam, do Rabki. Ze względu na to właśnie, że ojciec wydał ten zeszyt o Kadenie, o Rabce jako uzdrowisku.. No i tyle, żeśmy mieli za darmo przez całe lato z rodziną, ze służącą, z kucharką, mieliśmy do dyspozycji całe piętro tam.

Całą willę Pogoń

Willa Pogoń, to już mówiłam.

Czyli książek pewno państwo mieli pełno w domu…

Książek mieliśmy pełno w domu. Pamiętam, że razu pewnego wyszukałam książkę o jakichśtam seksualnych poglądach. Ojciec mnie zauważył i ja byłam na tyle nieroztropna, że zwołałam oczywiście pół klasy do czytania tego, co nas bardzo interesowało. Jak ojciec zauważył, że ja to wzięłam, nie wiem, zostawiłam chyba na stoliku niechcący, no to oczywiście od razu tak schował, że drugi raz tego nie znalazłam. Niestety.

Mojemu tacie zaklejali strony. I on wiedział, które strony rozkleić

To, to pamiętam. Ale biblioteka była ogromna tak, że…Ale to jakoś mnie… Nie interesowały mnie wtedy te książki raczej. Nie zaglądałam za bardzo. A były encyklopedie Gutenberga , to pamiętam, były różne encyklopedie w różnych językach. No, ale ja jakoś nie zaglądałam. Jedyne, co mnie interesowało, to był tam taki atlas geograficzny, gdzie były wszystkie stolice państw. To do tego często zaglądałam. To, nie pamiętam, czy mnie to interesowało, czy po prostu było kolorowe i dlatego się tym interesowałam.

A jeszcze może sobie opowiemy o pierwszej miłości…

A…to. To chyba nie jest takie ważne. Jest tu zdjęcie mojej pierwszej miłości. To był kolega z klasy. Nie wiem, czy pani robiła to zdjęcie czy nie.

Nie, ale mogę je zrobić.

No i rzeczywiście piękny chłopak. To nie tylko ja się kochałam, ale cała klasa się w nim kochała. Piękny chłopak, on był wiedeńczykiem i przyszedł do nas dość późno, do którejśtam klasy dopiero. Bo się sprowadził, nie wiem, dlaczego, do Krakowa. No i on zresztą był tutaj 2 lata temu. Ja nic o nim nie wiedziałam, bo oni jak wojna wybuchła, bo jego ojciec miał ten paszport wiedeński, austriacki, i wszyscy wyjechali. I nie wiedziałam aż był zjazd naszej szkoły w Izraelu. On ze Stanów przyjechał. I wtedy koleżanki wzięły adres i powiedziały mu, że ja żyję i on do mnie napisał. Pisał, że będzie w Krakowie, czy ja się zechcę z nim spotkać. No, więc oczywiście spotkaliśmy się. Mieszkał zresztą w hotelu na Kazimierzu, na Szerokiej. Myśmy tam z mężem pojechali. No, ale z tego przepięknego chłopca przystojnego już zostały tylko ślady. Znaczy był dalej wysoki, ale jak popatrzyłam z perspektywy czasu na tego Roberta przepięknego, no to już nie był taki piękny. No i właściwie tośmy jakoś, no wspominaliśmy dawne czasy i o dziwo ja bardziej pamiętałam gdzie on mieszkał. Bo on mieszkał na ulicy Sarego w takim pięknym domu, nazywał się Dom Wola, gdzie już przed wojną były domofony, była winda. I ja tam często chodziłam, bo lubiłam jeździć tą windą, zresztą jego rodzice mnie bardzo lubili. I on o dziwo zapomniał, prosił mnie, żebym ja go zaprowadziła, czy ja pamiętam gdzie on mieszkał. No i myśmy podjechali, zresztą z mężem i okazało się, że jeszcze żył jakiś pan, który go pamiętał, tam gdzieś na parterze. No i w ogóle jakoś stracił kontakt i pytał się gdzie nasza szkoła, bo jakoś nie bardzo kojarzył. Był tylko 3 dni w Krakowie. No, ale rozstaliśmy się serdecznie, ale już nie tak serdecznie jak przed wojną. Minęło trochę czasu. On opowiadał, że się rozszedł z żoną. Ma dzieci, jedno w Paryżu, jedno w Niemczech. No w każdym razie był drugi raz żonaty, widziałam tą żonę i się zdziwiłam, że się mógł z nią w ogóle ożenić. Brzydka, stara. Oczywiście mu tego nie powiedziałam, ale sobie z pewną satysfakcją pomyślałam, że ma brzydką i starą żonę.

A jeszcze chciałam zapytać o te lata, no, bo pani mówiła, że pani nie trafiła z pracą…, Że pani nie kochała chodzić do pracy…

Ja?

Że nie robiła pani tego, co pani…

Ja tego nie mówiłam, ja bardzo chętnie chodziłam do pracy.

Ale pani powiedziała, że ta chemia była nietrafiona.

A…Moja chemia była nietrafiona, bo gdybym poszła… ja raczej byłam humanistką. No i co mnie skłoniło do tej chemii, to tego nie pamiętam. Ale chyba koleżanka, która poszła. A wtedy szukałam towarzystwa i ona mówi „chodź, chodź, razem pójdziemy”. Tośmy razem poszły. Ale gdybym była poszła gdzieś na polonistykę, na historię, to bym na pewno lepiej zrobiła, bo by mi się bardziej podobało, no i nie byłoby tak trudno. Na tej chemii, to leżałam z matematyki po prostu, bo ja nigdy nie byłam ścisłym umysłem. W przeciwieństwie do mojego brata, który matematykę miał w jednym palcu i fizykę. Tak, że łamałam się na tym po prostu, to mnie zniechęcało. To mnie do pracy zniechęcało. Aczkolwiek skończyłam, tylko nie mam pracy napisanej.

A pani mówiła, że pani raczej tak w biurze pracowała.

A nie, to potem pracowałam, bo tak, jak dziecko było małe, to mąż się sprzeciwiał żebym ja poszła do pracy, bo on nikomu dziecka nie powierzy, nie odda. No, ale jak już był większy, no to ja się uparłam i jednak poszłam do zupełnie nieciekawej pracy, ale taka była. Dlatego poszłam, że było pół etatu, żebym mogła pogodzić dom. Jak już syn chodził do szkoły, to ja się starałam, wstawałam o 5-tej rano, żeby posprzątać, jego wyprawić do szkoły na 8-mą, no i szłam na te 4 godziny. Jak przychodziłam, odbierałam go ze szkoły no i musiałam ugotować i oczywiście posprzątać, wyprać, wszystko zrobić. Tak, że dlatego mi odpowiadała ta praca. Była w biurze, zresztą przyjemne stosunki miałam. Bardzo przyjemne. No i tyle było korzyści właśnie, to już potem, że miałam tą kartę do stołówki, już później, jak mąż wyjechał na dłuższą, na dłuższą delegację. Tak, że było mi to bardzo na rękę i tam dużo było korzyści wtedy, bo niczego nie było, a myśmy mieli bufet na dole i była i szynka. To znaczy, nie codziennie. Każdy dostał ten przydział, ale w każdym razie miałam. Miałam szynkę, że było co dziecku dać. I było… był taki kiosk spożywczy i było dużo więcej jak gdziekolwiek można było dostać.

Ja myślałam właśnie o tym, że syn urósł, w 69 roku, to on już miał 20 lat, mąż wtedy zaczął wyjeżdżać…, Co pani ze sobą robiła, jak już nie było żadnego dziecka do prowadzania na te języki… no i zanim się wnuczka urodziła.

Było bardzo dobrze. To sobie chodziłam przede wszystkim na koncerty. Poza tym do kina. Uwielbiałam, na każdy film. To znaczy nie na taki beznadziejny. Jak była Wolność (kino) pod nosem, to chodziłam. Poza tym miałam dużo, dużo znajomych. Spotykałam się. Miałam taką przyjaciółkę, z którą potem się okazało, że jest genialna, tylko idiotka. Ja bardzo ją wspominam, do dnia dzisiejszego. Graliśmy w bridża całymi nocami, prosto z bridża do pracy. Ona też pracowała w tym biurze gdzie ja. Ona mi załatwiła tą pracę, zresztą. No i graliśmy w bridża, chodziliśmy, jeździliśmy do Zakopanego, do Krynicy, na fajfy. No, bardzo miałam urozmaico… nie nudziłam się, mnie prawie w domu nie było.

Nie była pani kobietą smutną, tylko korzystającą z życia.

Nie. Ja, to byłam raczej zadowolona i wesoła. Nie, smutna nigdy nie byłam. Nigdy. Nie dopuszczałam do tego, bo dość miałam smutnych lat. Tak, że korzystałam gdzie mogłam.

A jeszcze, to chyba będzie ostatnie pytanie na wywiadowo. Tak bardzo krótko o operacji tej pani ostatniej. Bo pani opowiedziała dokładnie jak tam było i jak pani była zadowolona…, ale jak do tego doszło, że pani miała operację w Niemczech.

Właśnie, czyli ja, która byłam w ogóle zdrowa i nie przypuszczałam, ze mnie w ogóle może coś być. Czułam się silna zawsze. Nigdy mi nic takiego nie dolegało. Miałam tam różne słabości, jak podwyższone ciśnienie, ale takie zupełnie nieznaczne. I od jakiegoś czasu zaczęła mnie pobolewać właśnie ta, nie prawa strona, bo to są bóle, ja nic nie przypuszczałam, bo boli właśnie w pachwinie. W ogóle nie boli bok (nogi), ani ten staw, tylko są albo pachwinowe i tak się… po prostu promieniują do kolana i nawet do kostki. Ponieważ my mamy taką przychodnię dla więźniów na ulicy Dietla, 64… więc pani doktor Ślizacka, zresztą bardzo kochana i dobra, to zgłosiłam się do niej. I u nas był pełny zakres tych przyrządów rehabilitacyjnych. Ona od razu zrobiła z tego bardzo poważną sprawę, „bo sobie pani zdaje sprawę, że nieleczone to doprowadzi właśnie do operacji, do chodzenia o kuli i tak dalej…” No i ja się wtedy strasznie przestraszyłam. Poszłam… przede wszystkim mnie posłała na badania rentgenologiczne i oczywiście od razu wykazało, że są jakieś uszczerbki. To nie wiem fachowo jak się to nazywa. Ale wtedy, ona mówi, że się zamyka jakaś szpara, która powinna być, zostaje zamknięta. I wtedy ta kość o kość ociera i to jest ten ból. I mnie namawiała żebym z laską chodziła. Ale dla mnie wtedy… W ogóle byłam nie… Nie dawałam, to znaczy nie dopuszczałam tej myśli, że ja mogę… Bo jak to, która latam cały dzień, gonię po prostu, to czy ja mogę wyjść z laską. Niech pani bierze laskę nie, dlatego, że pani nie może chodzić, bo to odciąża, odciąża po prostu tę nogę, że się da uratować. No, ale niestety przewidziała to. Przecież chodziłam na różne zabiegi, ona nawet sprowadziła jakiś aparat taki z Niemiec. Bo zresztą ta przychodnia jest utrzymywana przez Kolbewerke, przez Niemców. I poprosiła o taki aparat, który, przypuszczała, że mi pomoże, że to zniweluje ból. Potem mnie posłała jeszcze na tą krioterapię. To mrożenie, które rzeczywiście tam na 5 minut, ale podobno niektórym pomagało bardzo. A u mnie niestety nie. Nie pomogło. No i zaczęła właśnie mówić o operacji. Ja nie chciałam słuchać. W ogóle nie chciałam o tym słyszeć, że ja mogę być operowana. No i pewnego dnia zadzwoniła do mnie, że przyszły takie, do niej do przychodni, przyszło pismo z Niemiec, że Niemcy stworzyli taką fundację lekarzy byłych więźniów operują bezpłatnie. I można się zgłosić tu i tu, był adres. I ona mi dała to, ja to wypełniłam i posłałam. No, bo powiedziałam, że tu się nie dam operować. Tu nie chciałam. Ale jak powiedziała, może się pani zdecyduje do Niemiec. No i rzeczywiście złożyłam. Bardzo długo to trwało. Wreszcie mi przysłali termin, ale gdzieś do jakiejś miejscowości, do Blakenburga /Blakenburg/, gdzie w ogóle nie ma dojazdu. Ani samolot, myśmy się tu pytali, ani pociąg nie dochodzi. Pociągiem gdzieś trzeba wysiadać w Berlinie i z Berlina autobusem. Ale to nie dla mnie przecież taka podróż. Chociaż podróży się nie bałam, tylko po prostu, gdzie ja wysiądę sama w Berlinie i będę szukała autobusu z bagażem. To było w ogóle nie do pomyślenia. No i napisałam do Niemiec, że bardzo proszę, żeby mnie do Berlina, bo są …samolot jest, pociąg jest, autobus jest, wszystko jest, żeby gdzieś do Berlina. No i zgodzili się, ale trwało prawie pół roku. No i potem dostałam termin i poleciałam z wielką radością, samolotem zresztą. Oni twierdzili, że zwrócą za podróż, ale mi zwrócili tylko za taksówkę. Tak, że już potem nie było mowy o zwrocie. No, ale już pomijam to wszystko. Wyznaczyli termin i rzeczywiście dzień wcześniej uloko… przyjechał samochód po mnie na lotnisko i zawiózł mnie nie do kliniki, tylko gdzieś do takiego obok domu noclegowego. Zresztą bardzo piękny apartament był. No i na drugi dzień przyszłam, porobili wszystkie badania. Operacja była dosłownie za 3 dni. Bo oni się spie…Oni już mieli przygotowane, żebym po prostu nie leżała. Ta opieka. No, u nas, to jeszcze długo, długo, długo bym czekała na takie warunki. I potem była taka krótka rehabili… Od początku mi przydzielono pana, który, zresztą Polaka, ale który już 20 lat jest w Niemczech. Był rehabilitantem. On dostał mnie w opiekę. I tak po 3-ch dniach, jak wstałam, to on już był przy mnie. No, nie cały dzień, ale przychodził tam na godzinę, dwie, uczył mnie chodzić. No i tam lepiej chodziłam jak teraz tu. No w ogóle, no on uważał, że jest cudownie. Operacja się wspaniale udała. W ogóle mnie przede wszystkim nic nie bolało po operacji. Warunki były cudowne i byłam bardzo zadowolona. Wspominam nawet z wielką przyjemnością ten pobyt w tym szpitalu.

A jeszcze mam takie pytanie. Bo to mamy dokładnie nagrane jak pani opowiadała jak było w szpitalu. Jeszcze mam jedno pytanie: o inne wywiady. Bo pani mówiła, że o Schindlerze pani udzieliła wywiadu.

Tak, o Schindlerze. Pierwszy wywiad, to był a panią z Kolbewerke, z panią Erb, która już nie żyje. Niestety. Z panem Sową tutej z Krakowa. Inżynier Sowa, który też już nie żyje. On się bardzo tym interesował. To był pierwszy wywiad. Potem mi pani Erb posłała tutaj całą ekipę.

Tak, to ten pierwszy wywiad, to był z Kolbewerke i o Schindlerze, prawda?

Tak. „Lista Schindlera”. Pod tą nazwą „lista Schindlera” wyszła gazetka taka „Kurze Zeitung” się to nazywa. W Niemczech.

Niemczech to będzie, który rok mniej więcej?

Ojej.

No tak pi razy oko…

Z 6 lat temu. Może więcej, nie wiem nawet ile pan Sowa już nie żyje. To tak szybko leci, że człowiek traci rachubę. Potem przyjechała do mnie pani z muzeum z Oświęcimia. Też mam duży wywiad, który jest w muzeum w Oświęcimiu. A jeżeli chodzi o ten, o wywiad dla Spielberga, to jest w Muzeum Holocaustu w Jerozolimie mój wywiad i w muzeum w Nowym Yorku.

Mniej więcej, kiedy pani dała ten wywiad do Oświęcimia i dla Spielberga?

Do Oświęcimia mogę zobaczyć, bo przecież go mam wydrukowany. Z Oświęcimia, to też mogło być jakieś 3 lata temu.

A Spielberg?

A kiedy on kręcił? Kiedy był ten film „Lista Schindlera”?

Jak Listę kręcił.

Tak. A poza tym bardzo dużo, ponieważ ja trochę działałam w Towarzystwie Opieki nad Majdankiem, to tam bez przerwy przychodzili ludzie i prosili o wywiad. Ponieważ jak byłam stażem najdłuższym więźniem, więc zawsze pani prezes, pani Ribertauer, mnie wytypowała. I tam miałam bardzo dużo wywiadów.

 

                                        Templates

 

 

Zdjęcie mamy [1]

To nie wiem, kto to robił. To jest towarzystwo jakieś, po prostu znajomi. Pewnie może gdzieś byli razem, tego to nie pamiętam. Możliwe, że to…, Bo to wygląda jakby gdzieś w ogrodzie, nie? To wygląda… na świeżym… To możliwe, że u tych znajomych gdzieś o ogrodzie było robione. Tak, jedyne (zdjęcie mamy), nie mam więcej. A to będą ci znajomi starsi, a to pewnie są dzieci tych… Synowie tych, tych państwa, tych znajomych rodziców. Nie wiem, ( co to za państwo).

TAPE 4 SIDE B

I teraz tutaj mamy zdjęcie taty [2]

Tak, to jest u nas w domu. Na wersalce.

To na pewno jest 38-my, 7-my, cos takiego. Tuż przed wojną. To było tak przypadkowo ktoś robił. Nie wiem. Pewnie ojciec kupił może nowy aparat. To był Roller Flex pamiętam jak go Niemcy zabierali. To tak jak mówiłam ojciec musiał mieć wszystko, co najnowsze. No potem dobrze, że mój mąż skreślił te wszystkie długi. Aleśmy żyli przyzwoicie. No, więc to będzie tuż przed wojną. Możliwe, że brat robił i wykorzystywał… Że mógł po prostu, bo pamiętam ten aparat doskonale. Roller Flex, to był taki dość duży, on już był nowoczesny. Był w skórzanej oprawie i dość duży był. Jeden z takich znanych, najnowszych aparatów. I całkiem możliwe, że brat to robił wykorzystując nowo przyniesiony aparat.

 

Zdjęcie brata w czapce gimnazjalnej [3]

To jest brat w gimnazjum. [ Tu jest data 1932] No to na pewno. No, to jest czapka gimnazjalna, to wiemy, że to jest ze szkoły. 32-gi ,tak?

 

Pani Tosia z kokardą [4]

Z kokardką, to jest u nas na podwórku na Miodowej. Na podwórku. A tu nie ma daty? [ to jest „Kraków 39 tutaj pisze]. To tak widocznie wyglądałam przed wojną. Do wojny chodziłam z kokardką. Tak się chodziło. Tak, że to na pewno jest starsze zdjęcie. Okazja była, bo, chyba też żadnej, tylko pamiętam te bu… Sandałki, które dostałam. Bardzo ładne kupione w sklepie… „Delka” się nazywał. Sklep w Podgórzu ogromny. I pamiętam, że byłam zachwycona. To były na paskach, takie pierwsze, modne takie sandałki.

 

Brat, matura [5]

[roku nie ma]. To to będzie też 38-my albo 9-ty. On zdał maturę w maju 39 i wybuchła wojna. To będzie z 39-go roku. Może z matury to było.

 

Mała pani Tosia w sukience w kratkę [6]

To jest moje z jakiejś legitymacji szkolnej. Co tu jest popisane? Jest rok. Tysiąc dziewięćset…, Co tu jest? [Tu jest 34]. No. [Czyli pani miała 9 lat na tym zdjęciu]. 34? Z 25- go… Widzi pani, już liczyć nie umiem. To na pewno 9? Na pewno byłam starsza, bo to nie wygląda na 9-letnie dziecko. Nie? [Tu jest rok 34-ty, a dedykacja jest: Kraków 04.39 Stefci na pamiątkę, podpisane Tośka Nussbaum] To, w którym roku jej to dałam? O, to tak mi właśnie wygląda z 39-go roku raczej. Bo to jest na pewno więcej jak 9 lat. Niemożliwe.

 

Zdjęcie przyjaciółki, Heli Erlich [7]

To jest… Ja tu byłam, nie wiem, wycięłam sobie widocznie. To jest taka bardzo dobra przyjaciółka Hela Erlich. To jest robione w Lasku Wolskim. W Lasku Wolskim jak jechaliśmy… Jest tu rok? [39] Też? To może to było na początku 39-go, w lecie. Tak [na wycieczce], bo myśmy często z rodzicami, rodzice się przyjaźnili, jechaliśmy dorożką do takiego, do Bizantsa, do Lasku Wolskiego i to jest chyba tam. [a ona była z pani klasy i też była 25-ty rocznik?] Tak. Niestety zginęła w Kazimierzy Wielkiej. Ja ją jeszcze spotkałam podczas wojny. Cała rodzina zginęła. Oni wyjechali. Bo Żydzi musieli tam opuścić Kraków. Do 20-tu kilometrów, czy ile, wolno było zamieszkać. I oni pojechali do Kazimierzy Wielkiej i tam zginęli. Nie przeżył nikt. No, to był… Szybko. To był rok 40-ty. Bo tam było „Judenfrei” tak zwane. Czystka od Żydów. Niemcy wkraczali i ile było Żydów, to się… To, to wszystko wystrzelali. Tak się, Judenfrei, się to nazywało.

 

Zdjęcie pani Tosi z koleżanką [8]

To jestem ja. We własnej osobie. [z lewej]. A to jest Lusia Helzel, która jest i żyje w Izraelu. Koleżanka, która… Ojciec jej był przyjacielem mojego ojca. Mieli w Rynku Głównym, koło Kościoła Mariackiego duży sklep z radiami. Radia i te, patefony. I stąd mój ojciec zawsze miał pierwsze… Tam teraz jest księgarnia… Nie wiem, co tam teraz jest. To był duży sklep. I on, pamiętam tylko, że tuż przed wojną przyniósł ojcu z magicznym okiem już radio, czego… Jeszcze to była nowość. Tak, że on zawsze dostarczał ojcu te wszystkie patefony, płyty… To był Rynek. Lusia Helzel, z domu oczywiście. Ona była w obozach. Po wojnie mieszkałyśmy razem na Czapskich. To znaczy ja dostałam na Czapskich mieszkanie z „Bratniaka”, tego z UJ-u. No i ona ze mną mieszkała jakieś 2 lata i wyje… Wyszła za mąż i jest w Izraelu. Jest, żyje. W jakich obozach, tego nie wiem. Ale zaraz po wojnie ją spotkałam.

 

Pani Tosia, getto [9]

[A to pani zdjęcie było robione w getcie?] W getcie. Do legitymacji. Takiej Arbeitskarte. Do Arbeitskarte. Gdzieś nawet miałam, to wie pani nie oddali mi, bo przedtem na Wielopolu był taki związek, który dostawał z Niemiec te żydowskie… Nie tylko żydowskie, ale Niemcy posyłali wszystkie… Mieli jakieś dokumenty, zdjęcia, fotografie. No i mnie tam wzywali, bo przyszło tam jakieś, ale mi nic nie oddali.

 

Przyjaciółka z obozu [10]

Tak. Zmarła. Ona dużo ode mnie starsza, bo ona już była mężatką, miała dziecko. Helenka Groner. Właścicielka, to znaczy nie ona, rodzice. Właściciele Hotelu Polonia w Krakowie. Mieszkali na Szpitalnej. Ona wyszła za mąż za Czecha. Ona straciła w obozie syna, którego nawet zdjęcie mam, bo mi dała. Syna, męża pierwszego, Groner się nazywał. I straciła męża i ona poznała jakiegoś Czecha, też Żyda, i wyszła za niego za mąż. Świetnie ji się powodziło, mieszkała w Ostrawie. Też miała tam restaurację. Ona znała, znała tego męża, to znaczy … Po nim… Jak ona się nazywała… Helenka… Nie, nie pamiętam jak po tym drugim mężu. W każdym razie ze mną była Gronerowa. A jak się rodzice nazywali, tego też nie wiem, ci, co mieli Polonię. Dużo (starsza). No, jeżeli ona miałaby syna już w moim wieku. No to on zginął jak był dzieckiem, to znaczy mógł mieć tyle lat, co ja w czasie wojny. On zginął w Płaszowie. Mąż też zginął w Płaszowie, ten Groner. Nie wiem, kim był… Oni mieli… Już wiem, ten jej mąż miał duży sklep na Szpitalnej z jakimiś koronkami i takimi „ręczna robota”, gdzieś tam na Szpitalnej. To mi pokazywała nawet, w którym miejscu. Duża była różnica ( wieku między nami). Bardzo duża. Ona ze mną była od Oświęcimia. Od Oświęcimia. Mieszkałyśmy gdzieś obok i potem jak był ten Marsz Śmierci, tośmy razem poszły, razem już byłyśmy do końca. Wyszłyśmy razem na wolność. Z tym, że ona miała siostrę i miała gdzie iść. A ja niestety nie miałam gdzie iść, poszłam tam na Długą i spałam w tym, w tej słomie. Siostra żyje chyba do dnia dzisiejszego. Lubelska się nazywa ta siostra. Tak, ale coś ta siostra się nie… Ta siostra właśnie… W jej rodzinie ta siostra wyszła za mąż za pana Lubelskiego i tam rodzice jej siedzieli na pokucie, bo Lubelski nie był Żydem. Zakochała się i wyszła za niego, przeżyła. Przeżyła wojnę i nie pozwala nikomu… Ona właśnie była wściekła jak Helenka wróciła, żeby się nie wydało, że ona jest Żydówką. On ją uratował, ten Lubelski zresztą, ale nikt nie wiedział, jej się tak wydaje, że nikt nie wiedział, że ona jest Żydówką. No i właśnie była bardzo zła, nie chciała jej przyjąć, że się wszyscy dowiedzą, że jej siostra jest Żydówką. Strasznie się tego bała. A w tej chwili nie mam z nią kontaktu. No, ale wiem, że żyje. Mieszka na Zwierzynieckiej.

 

Pani Tosia 1945 [11]

[Pani zdjęcie z 45-go roku]. Tak. Tak, to jest z jakiejś legitymacji, prawda? Tutaj jest jakaś pieczątka. Właśnie. Chyba z jakiejś szkolnej legitymacji, albo ze studenckiej. [Z czasów, kiedy pani mieszkała u państwa Korczaków najprawdopodobniej]. Tak.

 

 

 

Pani Korczakowa [12]

U której ja mieszkałam. Ona zmarła. Gina. Widocznie Eugenia, Gina Korczak. Tu jest jakiś rok. [45]. Zaraz po… Jak wróciłam. Tak, ona wtedy dokładnie, bo ona zmarła jakiś miesiąc temu, miała 90-… Ona jest dokładnie 1912 albo 13-ty rok. Tak pamiętam.

 

Mąż z matką i bratem [13]

[Matka Adama, Adam Ludwik, nie ma daty]. Nie ma? No toż ile ten Ludwik tu ma, taki malutki. Ileż mąż mógł mieć tutej, no 6, 5 lat? Ludwik ma ze 2-3. To, jeżeli mąż jest z 21-go, to 9 lat miał, to było… No nie wiem, czy tu nie wygląda nawet na 9. Powinien być 26, 7-my rok, nie? Brat (Ludwik) jest z tego, co ja, 25-ty. Miał 4 lata tutaj? Nawet nie wygląda na 4 lata, to jest małe dziecko. Matka Adama była Rozalia.

 

Mąż z bratem [14]

Nie ma od fotografa? Ale tu już jest duży, no, tutaj już ma z 9 (Ludwik). [Mąż tu już może mieć ze 12]. Na pewno.

 

Mąż w samochodzie [15]

To tu jest całkiem mały, bo nie widać tej poduszki włożonej pod siedzenie (dziecka, żeby sięgało do kierownicy). No, bo to jest Steier, samochód. Mały, to ileż tu mógł mieć, 9? A tak, bo mu się podkładało… Ojciec płacił kary, no, ale jechał dalej.

 

Pani Tosia z mężem 1947 [16]

Tak, tu już jest po ślubie. To tak. [To jest podróż poślubna?] A może, w Zakopanem. Bośmy kochali obydwoje Zakopane. No tak, bo w 47-mym wyszłam za mąż. [taki elegancki mąż, garnitur ma i chusteczkę w butonierce. To święto jakieś?]  To chyba po ślubie. Święto, to nie.

[A miodowy miesiąc, to może w Zakopanym?] Na pewno w Zakopanym. Na 100 % w Zakopanym (był).

 

Syn Jerzy jako dziecko. [17]

[Ja pamiętam, że pani je wyjęła z portfela, więc musi być ulubione…] Ja właśnie go zaraz włożę. Bo miałam inne i jak jechałam po koleżankę do Warszawy i ona z taką walizką, bo z Izraela i z torbą… I ja mówię, „uważaj, bo tutej kupa złodziei, uważaj, uważaj”. No i przyjechałam do Krakowa, to się okazało, że ja nie mam portfela, że mi ukradli. Ale niczego mi nie było żal, bo tam miałam tylko 100 złotych, niedużo, tylko miałam piękne zdjęcie jego. Takie z poprzednich lat. I, że mi ukradli to zdjęcie. Pamiętam tą bluzkę… Jak walczyłam o to żeby…, golf…, zawsze miałam ambicje, żeby on był ładnie ubrany. Jak ja powiedziałam, długo, długo, jeszcze na studiach był, jak ja kupiłam, to wszystko mu się podobało. Nigdy nie miał zastrzeżeń. Miał o mnie wielce wysokie mniemanie. Że ja wszystko potrafię, że ja zrobię wszystko, że dla mnie nie ma rzeczy trudnych. Tak, że takie sobie wyrobił zdanie. Nie wiem, czy tak trafnie wszystko było, ale on miał o mnie wysokie mniemanie w każdym razie. [okazja] Tak, pamiętam bardzo dobrze. To zdjęcie jest robione nad morzem, w Oliwie. A dlaczego pamiętam? Bo, bo mam drugie takie zdjęcie z tą dziewczynką, z którą on się przyjaźnił. Zresztą w tej chwili, jak opowiadałam pani asystentka Horowitza. I on był… On tu chodził jeszcze do podstawówki, a ona już była w liceum. Była strasznie zakochana para przez długie lata. No i ojciec zawsze… Jej ojciec był profesorem na Politechnice, ale nie tu, tylko we Wrocławiu. No i zawsze mówił „ ja nie wiem, czy Zośka taka głupia, czy Jurek taki mądry.” On nie mógł zrozumieć, że oni mają tyle wspólnego i to trwało długo. I potem nie wiem, co się stało, że on zmienił zdanie, czy ona zmieniła. Ale ona stale do mnie pisze i stale do mnie dzwoni. I powiedziała, że mi w życiu nie zapomni…ona pamięta o każdych moich urodzinach. No i właśnie teraz jak była, wyszła za mąż. Zresztą już po raz 3-ci. Ale chyba ten mąż jest dobry. I jest w tej chwili fotografikiem, chociaż jest z wykształcenia architektem. Skończyła tu u Zinna. Bo jak miała tu wystawę, to Zinn zresztą był na tej wystawie. Na Kanoniczej to było. No i tak bardzo długo się lubili, mieli wspólne zainteresowania. Narty, pływanie. Ona nawet na koniu, Jurek nie, ale ona konno jeździła, w balecie była. Ona bardzo dużo rzeczy robiła. Tak jak mój mąż mówił, że za dużo mu każę robić… I jest architektem, ale niestety nie wykonuje swojego zawodu. W Stanach jest, w Nowym Jorku. No i w tej chwili się zahaczyła o pana Horowitza i też twierdziła, że on jej bardzo pomógł. Ona z domu Zosia Żeleńska. Hrabianka herbowa. Jak rodzice zmarli, to ją ciotka zaprosiła do Kanady i tam już została i nie wiem skąd się wzięła w Nowym Jorku. Tego już nie wiem, ale w każdym razie ma tu mieszkanie. Nie sprzedała, bo mówiła, że może kiedyś, na stare lata… Męża też ma Polaka. [I robiła pani zdjęcia}. Te zdjęcia, tak [zdjęcie 21]. [Ile lat ma tu profesor – długie dywagacje o 7-mio i 8-mio klasowej szkole i ile się miało kończąc] No to Zosia mogła mieć ile, 15, bośmy kupowali książki i ona szła do liceum, a Jurek był 3 lata wstecz, to mógł być, ja wiem, w 5-tej klasie.

Syn Jerzy zostaje profesorem [18]

Dyplom taki, to ten dyplom lepszy mamy w 1-wszej klasie szkoły podstawowej. Mam go gdzieś, taki dyplomie, parę słów napisane, takie byle co. To znaczy on ma, ja mam ksero, bo on ma to w coś oprawione. Rok 2000

Mąż Adam, recent [20]

To jest mąż sprzed 2-ch lat. 2 lata temu. Trzyma książkę mojej koleżanki. To była książka, zaraz, chyba „Wspomnienia o Gottliebie”. O tym malarzu. Ona miała dużo materiałów i się pasjonowała Gottliebem. A podobno, nie wiem, bo Gottlieb chyba leży tutej u nas na żydowskim cmentarzu.

Wnuczka w sukni ślubnej [19]

Back to top

 

Julian Gringras

Julian Gringras

Warsaw

Poland

Interviewer: Anka Grupińska

Date of interview: June – July 2005

Editing: Anka Grupińska, October 2012

 

Pan Julian Gringras mieszka w warszawskim blokowisku. Między tysiącami ludzi, w małym mieszkanku, sam. Ma 94 lata. Od kilku lat nie widzi. Nie może już czytać książek, patrzeć na obrazy. Słucha kaset. Ulissesa nagranego przez Związek Niewidomych i… ku mojemu zaskoczeniu „Najtrudniej jest spotkać Lilit”, mojego reportażu o izraelskich chasydkach. Lubi rozmawiać o historii. Przypomina powiedzenia z greki lub łaciny. Recytuje ulubione haiku i cummingsa.

 

Prosi, żeby nie publikować tekstu przed śmiercią, bo się boi, że mu „drzwi zapaskudzą”, albo że „przyjdą sznury dziennikarzy” i będą go za komunistyczną przeszłość rozliczać. Zastanawia się, i sam siebie uspokaja, że chyba nie był złym człowiekiem, choć mógł być serdeczniejszy dla innych. Czeka na moje wizyty. Zachęca do ciasteczek z makiem. Sam je wypieka, jak mówi: „na ślepo”. Wychodzę z ciasteczkami w foliowym worku – trzy dla mojego synka, jedno dla mnie.

 

Pan Julian zmarł 27 lipca 2007roku.

 

 

Mój dziadek [ojciec ojca] miał na imię najprawdopodobniej Mendel. On wyemigrował [do Szwajcarii] dużo wcześniej przed ojcem, ile lat nie wiem. I mieszkał w Szwajcarii, i być może był zegarmistrzem, tak mi się obiło o uszy. A mieszkał w miejscowości Szotfon, we francuskiej części chyba, mieszkał tam ze 30 lat swojego życia, zachowując wszystkie atrybuty Żyda religijnego. Czy on był bardzo religijny, czy średnio religijny? Nie wiem, ale był na pewno takim normalnym, bogobojnym Żydem. Nie wiem absolutnie, czy i co było z [jego] żoną, bo prawdopodobnie dzieci [dziadka] zostały w Polsce i rozpierzchły się po świecie, ponieważ bracia ojca znaleźli się w różnych miejscach Europy.

 

Nigdy nie wiedziałem, dlaczego dziadek wyjechał. Nigdy nie pytałem, nawet kiedy się z nim spotkałem po jego powrocie ze Szwajcarii do Kielc, w latach trzydziestych [na początku lat 30.]. W Kielcach mieszkał parę lat tylko i zmarł tragicznie. Mieszkał z takim kuzynkiem moim ze strony mamy (nazwisko Czarny, a jakie on miał imię, nie pamiętam, chociaż się z nim widywałem, gdzieś mi się schowało to imię) w jednym pokoiku. Był piecyk węglowy i ten piecyk był widocznie źle domknięty, czy coś się tam stało, i dziadek zaczadził się.

Najstarszy brat ojca, zdaje się, też się nazywał Artur [też, bo brat pana Gringrasa nazywał się Artur], mieszkał we Francji i spotkała go chyba jeszcze Ania [córka pana Gringrasa] w Paryżu, kiedy on miał już 87 lat [około 1965]. Drugi brat mieszkał w Wielkiej Brytanii, nazywał się Leopold, i dożył co najmniej 90-ciu lat [zmarł w latach 60. albo 70.]. Widziałem go na zdjęciu rodziny izraelskiej, tej która wyemigrowała z Polski. A najmłodszy, jeden był tylko młodszy od ojca, ten jest na zdjęciu szachowym, mieszkał też w Szwajcarii. To był Mauric. Mauric był młodszy od ojca o jakieś 10 lat może. Całkowicie łysy jak kolano, podobny do Mussoliniego.

 

Dziadkowie, czyli rodzice mamy? Nigdy nie widziałem ani babci ani dziadka ze strony matki. A i babci ze strony ojca nie znałem. Skąd pochodzili [ci ze strony matki] – też nie wiem. Prawdopodobnie z jakichś miasteczek podkieleckich, może z Buska, albo Chmielnika czy Pińczowa.

 

Ojciec miał na imię Koppel według akt, potem przekształcono na Józef, ale tak był Koppel, tak jak bohater jednej z powieści Singera. Mama miała na imię Fajgla, nie pamiętam dokładnie imienia, bo do mamy się mówiło mama. Jak matka za mąż za ojca wyszła, kiedy się poznali – też nie wiem. Wiem tylko, że wtedy, kiedy wyjechała z Pińczowa, emigrowała z ojcem do Szwajcarii. I od tego czasu coś nie coś więcej wiem, ale co, gdzie, jaka rodzina tam była w tym Pińczowie? Nie wiem.

 

Rodzice mówili [między sobą] przeważnie po żydowsku, ale ze względu na zakład fotograficzny język polski musiał być jako narzędzie opanowany. Moja mama według mnie mówiła bardzo poprawnie po polsku, w przeciwieństwie do ojca, który fatalnie mówił po polsku. Ale ona nie czytała, na to nie miałaby czasu prawdopodobnie przy takiej ilości dzieci i tych robotach dodatkowych w zakładzie [fotograficznym]. Czy ona coś konkretnego lubiła? Matka bardzo lubiła i hodowała kwiaty. Oleandry, fikus. Palma jakaś tam była niewysoka, ale fikus był duży. Te kwiaty stały w salonie. No i, lubiła ubrać się, w taką suknię satynową, lubiała ładnie się ubrać w dzień świąteczny. Lubiła [też] robić jedzenie: robiła konfitury, ciasta piekła, chałki piekła. Starała się o to, żeby było czysto i zawsze się powoływała, że ta doktorowa, z którą mieszkała w Szwajcarii [sąsiadka], też myła schody.

 

A co szczególnego było [w mamy charakterze]? To był jej stosunek do siostry Chitler. (Imienia nie pamiętam). Ona była żoną takiego Chitlera, o którym były złe słowa [źle mówiono o nim]. Siostra była bardzo uboga, miała trzech synów. Ten chłopak najstarszy się nazywał Mauric i on pracował potem w zakładzie fotograficznym „Moderne”. [Zakład, którego właścicielem był ojciec pana Gringrasa]. Uczył się sztuki fotograficznej i chyba coś osiągnął, ale zginął w czasie okupacji. Natomiast dwaj inni, ten najmłodszy się nazywał Motek, potem trafili do tej fabryczki Orion. [Ojciec pana Gringrasa był właścicielem fabryczki]. Oni mieszkali w takim drewnianym domu piętrowym, na Kapitulnej, blisko kościoła. To było takie podwórko, na którym stał domek piętrowy, oczywiście w tym domku mieszkało kilka rodzin, i oni mieszkali na pierwszym pięterku, ściany były belkowane nie tynkowane, pamiętam, czyli to była taka wiejska chałupa.

 

[Siostra Chitler] taka drobna, znacznie drobniejsza [od mamy], o pięknych czarnych oczach, bardzo cichutka, przychodziła mniej więcej co miesiąc do swojej siostry zamożniejszej i dostawała coś do jedzenia lepszego dla swojej rodziny, może coś z odzieży. W każdym razie siadywała koło kredensu taka bidulka cichutka, nawet ja tylko tak koło niej przechodziłem, mijałem ją też, prawie [jej] nie widząc. Ale ona tak zawsze się lekko uśmiechała, cichutko się uśmiechała.

 

Mama miała brata prawdopodobnie w Kielcach, z którym się prawie nie kontaktowaliśmy, on był chyba właścicielem sklepu i warsztatu szewskiego. Mama miała jeszcze inne rodzeństwo, ale też nie mieliśmy kontaktu z nimi. To rodzeństwo mieszkało, zdaje się, w Sosnowcu. Wiem, że oni się odezwali w latach osiemdziesiątych z Izraela.

 

Jak doszło do powstania zakładu „Moderne”? Długa droga. Najpierw gdzieś głucha prowincja, Pińczów, albo coś takiego, potem emigracja ojca z żoną i dwojgiem dzieci [z Simonem i Arturem]. Ojciec wtedy mógł mieć, tak ja szacuję, 25 – 28 lat. Wyjechał do Szwajcarii i jechał przez Węgry. Na Węgrzech zatrzymał się [na jakiś czas], pracował prawdopodobnie kilka miesięcy, zupełnie przypadkowo, u jakiegoś fotografa, chociaż on fotografii nie znał – tak ja zakładam, bo trudno mi przypuszczać, że on już w Pińczowie znał fotografię. Ten okres budapesztański pominę, ponieważ nic zupełnie o nim nie wiem, natomiast wiem, że ojciec znalazł się w latach mniej więcej 1900, może to było w 1903 a może w 1904, w Szwajcarii. Do Szwajcarii dostał się prawdopodobnie dzięki temu, że jego ojciec, który jest uwidoczniony na tak zwanej fotografii szachistów, tam mieszkał.

 

Więc ojciec w Szwajcarii nauczył się sztuki fotograficznej. Przez sześć lat mniej więcej mieszkał [tam] z żoną i z dziećmi. W Zurychu mieszkał. A potem przyszli na świat dwaj następni synowie Maurycy i Leopold, i siostra Roza –Eugenia, tak mi mówią moje wspomnienia. Cała ta rodzina mieszkała w kamienicy, chyba trzypiętrowej, w Zurychu. Zdjęcie tej kamienicy z 1970 istnieje również w naszych zbiorach fotograficznych [nie odnaleziono].

Po sześciu latach pobytu w Szwajcarii przyjechali do Kielc, mieli jakieś prawdopodobnie zaoszczędzone pieniądze. Żeby być rzemieślnikiem, trzeba było wykupić jakiś patent, tak sobie przypominam. Przypuszczam, że gdzieś w 1908 roku, może w 1909 albo 1910 powstał zakład fotograficzny „Moderne”, który zaczął szybko się rozwijać.

 

Zakład był przy głównej ulicy, przy Kolejowej. W tym samym budynku mieszkaliśmy. Wejście do zakładu mieściło się vis a vis naszego mieszkania, które było ulokowane w oficynie na wysokim parterze. W podwórku zbudowano atelier fotograficzne, które było takiej bardzo lekkiej budowy. Okna matowe, dach szklany, matowe szybki przesłaniane od wewnątrz firaneczkami granatowymi, które się przesuwało przy pomocy kija z dołu i ustawiało tak, żeby światło odpowiednio dobierać do zdjęcia. Z jednej strony cała ściana była szklana. Szybki były takiego formatu, bo ja wiem, 30 na 40 centymetrów mniej więcej, spore szybki, dosyć trwałe. Chociaż w okresie, kiedy grad ciężki spadł, grad wielkości kurzego jaja, to je pobił zdrowo.

 

Było zdjęcie jednej takiej kuli gradowej wielkości jaja kurzego. Ja miałem wtedy chyba 8 lat, wybiegłem na ulicę, miałem bardzo ładną bluzeczkę, może to był dzień świąteczny, może jakaś sobota, w każdym razie miałem tę odświętną bluzeczkę, i ja zbierałem ten grad w podołek, i dumny przybiegłem do domu, co się spotkało z rozpaczliwym krzykiem mamy: jakeś ty się pobrudził, coś ty zrobił, ja tak się napracowałam! Ja pozbierałem ten grad, a tu mnie spotkał taki afront!

 

Zakład miał przybudówkę murowaną, jednopiętrową. Wchodziło się po schodach drewnianych, stromych dosyć, na pierwsze pięterko i tam było laboratorium, tam był aparat do powiększeń, tam było wywoływanie zdjęć, powiększanie, przycinanie, itd. Tam zwykle ktoś pracował dodatkowo: jedna, dwie, trzy osoby pracowały. Na ile ja pamiętam, głównym pracownikiem był mój kuzyn, czyli syn siostry mojej matki, Mauric Chitler. Potem był jego braciszek, który mieszka jeszcze, jeżeli żyje, to mieszka na Florydzie w Miami, i był trzeci, Motek albo Mietek, jak go potem nazywaliśmy, który mieszkał w Niemczech. Była też kasjerka, jako że przed wejściem do atelier był maleńki pokoik, w którym się mieściła kasa i przyjmowanie zamówień. Przychodzili klienci, siadali na paru krzesełkach, zamówienie składali, a potem przechodzili do tego atelier i tam robiono zdjęcia. Zdjęcia robił zwykle ojciec, do ostatnich jego lat, do lat trzydziestych, a potem Artur i młodsi bracia robili zdjęcia. I w tym atelier były oczywiście rekwizyty, kolumny nie kolumny. Scenografia w zależności od życzeń klienta. Do tych rekwizytów należał też konik na biegunach, jest takie zdjęcie moje, ja dwuletni brzdąc z pieskiem Milką, trzymam się tego konia.

 

Klientela była taka mało miejska, chłopska po prostu, czasem ludzie bardziej zamożni czy jakiś lekarz, czy jakiś adwokat też tam robił sobie zdjęcie. [Raz kiedyś, pamiętam,] trafił do nas późniejszy arcymistrz szachowy Stanów Zjednoczonych. Jak to mogło być? Otóż niejaki Szmulek Rzeszewski albo Rzeszowski, chłopak lat może 10, ubrany normalnie po żydowsku, to znaczy kapota, czapka żydowska, taki kaszkiet, on przyjechał z jakiejś maleńkiej miejscowości, gdzie się objawił jako cudowne dziecko grające w szachy wspaniale. I jechał przez Kielce, przez Hamburg, jechał do Ameryki, gdzie jacyś krewniacy go widocznie ściągnęli. Potem, wiele lat później, dowiedziałem się, że to był właśnie Rzeszewski, który był przez parę lat dobrych arcymistrzem Stanów Zjednoczonych. I tam, [w zakładzie „Moderne”], zrobiono mu zdjęcie. Mój ojciec, który był wielkim miłośnikiem szachów, z nabożeństwem mówił, że właśnie robił zdjęcie temu Rzeszewskiemu. I ja stałem obok, widziałem, jak robiono to zdjęcie.

 

Urządzenie zakładu zmieniało się. Oświetlenie było z początku naturalne, mianowicie te zasłonki, którymi operował przy pomocy długiego drążka ojciec lub jego pomocnik. Później już zainstalowano lampy elektryczne, tak zwane jupitery czyli reflektory, ale to były już trzydzieste lata, kiedy światło elektryczne zaczęło być bardziej dostępne, chociaż było bardzo drogie. Kilowatogodzina kosztowała około 50 groszy, czyli dwa i pół bochenka chleba. (Ile w Kielcach wydawano [w tamtym czasie]? Trudno mi powiedzieć, ale przypuszczam, że jakieś 200, 300 złotych miesięcznie na utrzymanie na pewno wydawano).

 

Szklane negatywy? Po prostu nie było filmu. Zamiast podkładki papierowej, na którą się nakłada emulsję, używano szkła. To była żelatyna razem z roztworem chlorku srebra czy bromku srebra (dzisiaj są bardziej skomplikowane te związki). Rentgena wtedy jeszcze na filmie też nie było. Nie było techniki Kodaka, w której na papierze można zrobić od razu zdjęcie. Wtedy robiono zdjęcie na negatywie, na którym była klisza szklana powleczona emulsją, a dopiero z tej kliszy robiono odbitkę na papierze czyli pozytyw. Taka była technika powlekania, którą potem w Kielcach urzeczywistnił [upowszechnił] mój ojciec, wtedy kiedy zbudował fabryczkę klisz i papieru fotograficznego, gdzieś w latach trzydziestych. Fabryczka się nazywała „Orion”. Fabryczka produkowała klisze fotograficzne i papier fotograficzny. Nie tylko dla celów własnych, przede wszystkim na sprzedaż.

 

A ta klisza szklana to jest oddzielna historia, w którą włączona jest moja matka również. Bo zakład fotograficzny w Kielcach miał to do siebie, że istniał w różnych okresach czasu [trwał w zmieniających się warunkach]. Więc były czasy w Polsce wielkiej biedy i trzeba było oszczędzać na personelu, i były czasy, kiedy był personel. Otóż [często] pomagała ojcu matka. Niezależnie od tego, że musiała nakarmić dzieci, przynieść z bazaru, co się dało kupić, itd. (W niektórych latach była służąca, to ona pewnie na bazar chodziła).

 

To matka pomagała ojcu w ten sposób, że nocami siadała za pulpitem fotograficznym w pokoju, gdzie ja spałem i moi trzej bracia, znaczy czterech nas spało w dwóch łóżkach. Przy stole były ustawione dwa pulpity, takie pochyłe ze szkiełkiem matowym, na to szkło matowe kładło się kliszę i matka dokonywała przeglądu tej kliszy. W ręku miała pędzelek, pędzelek maczała w takim płynie, nazwijmy to bardzo bladym tuszem, i jasne plamki, które były na kliszy, punktowała, zamazywała. To był retusz. I to robiła matka. Nieprawdopodobne, ale mając tę ilość dzieci na utrzymaniu, jeszcze znajdowała czas na to! Maurycy, zajmował się retuszem dużych powiększeń i te duże powiększenia on retuszował w zakładzie. To podretuszowanie polegało nie na plamkowaniu [to, co matka robiła], ale on już podrysowywał nawet, ponieważ miał te talenty malarskie, to robił taki półportret szkicowany. I to też się sprzedawało jako coś w rodzaju artystycznej fotografii.

 

Nie można było sprzedać takiego zdjęcia z plamkami, bo jednak istniała konkurencja, naprzeciwko był zakład fotograficzny firmy Rembrandt, też żydowski właściciel. Trudno mi [coś o nich] powiedzieć. Wiem, że nigdy Rembrandt nas nie odwiedził i my ich nie odwiedzali[śmy], to był wróg numer jeden prawdopodobnie. Nie wiem, jak się nazywał właściciel tego zakładu. My wiemy, że to był Rembrandt. Tak jak na ojca mówiono Moderny, nie mówiono nigdy Gringras, panie Gringras, tylko panie Moderny.

 

W trzydziestych latach w filii zakładu fotograficznego „Moderne”, zaczęto produkować zdjęcia zmarłych, utrwalane, czyli wypalane, na porcelanie. To były owalne, niewielkie stosunkowo zdjęcia nagrobne, porcelanki. U Żydów tego nie praktykowaliśmy, to było tylko dla chrześcijan. (W Kielcach 2/3, przypuszczam, to byli katolicy). Normalny handel.

 

Zakład fotograficzny musiał się reklamować. Więc tę reklamę zorganizowano w ten sposób, że przy bramie od ulicy porobiono takie futryny, i w tych futrynach poumieszczano zdjęcia mniejsze, większe portrety w ramach złoconych, różne zdjęcia, i to była reklama firmy „Moderne”. W późniejszym czasie znalazły się tam również te wypalane na nagrobki porcelanki.

 

Ojciec miał zdolności techniczne, umiał na przykład przerobić aparat, który stał na statywie, aparat dosyć dużego formatu, do którego się wkładało kliszę i robiło zdjęcia, korzystając z oświetlenia naturalnego. Otóż w późniejszych latach ojciec ten aparat przerobił, żeby zaoszczędzić na wydatkach na klisze. (Wtedy klisze były sprowadzane z zagranicy: albo niemieckie Agfa, albo były belgijskie Gevaert). Ojciec dorobił taką wkładkę, która mieściła w sobie kliszę i umożliwiała podział kliszy na cztery części, z tym, że ekspozycja jednej klatki nie powodowała naświetlenia pozostałych trzech.

 

Ojciec nie chodził do polskiej szkoły, przypuszczam, że chodził do chederu, bo wtedy w tych małych miasteczkach nie było rodziny żydowskiej, której dziecko nie chodziłoby do chederu, prawda? Otóż ojciec się nauczył na tyle języka niemieckiego, że zaabonował w Wiedniu pismo fachowe fotograficzne, które przychodziło regularnie do nas do domu. Ja pamiętam nawet kolory tego pisma – taka blada sepia, cienkie było, nie miało zdjęć jakichś [szczególnych]. Każde najgłupsze dzisiejsze pismo ma piękne odbitki, prawda?, a to były takie bardzo blade odbitki. „Fotografischesrundschau” chyba się nazywało. Ojciec otrzymywał to pismo regularnie, on nie tylko je otrzymywał, ale i wykorzystał je. Opanował tak zwaną technikę, która się nazywa Bromoeldruck.

 

Dlaczego ja mówię o tym tak dokładnie? Bo znowu to się wiąże z moimi dziecinnymi wspomnieniami. Ja leżąc w łóżku, miałem wtedy 9 czy 10 lat, zanim zasypiałem, obserwowałem ojca, który siedział przy stole, miał przed sobą dwie takie większe, grubsze, szklane płytki. Na jednej płytce była farba roztarta, na drugiej była naga, ślepa fotografia. Fotografia wyglądała na zwykły czysty arkusz papieru, a to była już fotografia, już zdjęcie było na niej zafiksowane. W ręku [ojciec] miał sprężynkę, taki drut zakończony kółeczkiem i w tym kółeczku umieszczony był pędzel ze sztywnym włosiem, nie twardym, delikatnym, ale sztywnym. On maczał ten pędzelek w farbie, obstukiwał [go] i potem sprężynowo uderzał, delikatnie, w tę przyszłą fotografię. I po jakichś 10 minutach widać było zarys, na przykład, głowy. Potem on wybijał dalej, dalej, potem niektóre miejsca akcentował mocniej, czerń czy brąz mocniej, (albo brąz albo czerń była), wybijał [tym pędzlem] w biel i powstawała piękna fotografia o takiej charakterystyce ziarnistej [Broemeldruck].

 

Tę technikę potem przechwycił brat Artur [starszy brat], który był właściwie takim duchowym spadkobiercą ojca o ile chodzi o fotografię. Artur ożenił się i przeniósł do Częstochowy, gdzieś na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych. Zbudował sobie [tam] atelier fotograficzne „Sztuka”, jeszcze przed wojną. Dobrze mu się powodziło, docierał nawet na Jasną Górę i robił zdjęcia jakichś pielgrzymek nie-pielgrzymek. Potem zajął się nawet tym bromoeldruckiem, ale już po wojnie, kiedy wyemigrował do Izraela, gdzie miał również zakład fotograficzny. Tam zajął się jeszcze inną techniką, która się nazywała gummidruck i ta technika jest do dzisiaj przez niektórych fotografów stosowana.

 

Ojciec mój w związku z tym zakładem bywał dosyć często we Wiedniu. Jak wrócił [wracał] z Wiednia, pamiętam, przyniósł [przywoził] mi ciastka, takie ciastka, które do dzisiaj pamiętam. Wspaniałe! Ojciec lubił szachy. Mauric [brat ojca] lubił szachy i dziadek lubił szachy. Przy czym w pewnym momencie szachy u ojca zamieniły się w nałóg. I to w taki nałóg, który pociągał za sobą koszta. Mianowicie w Kielcach były dwie cukiernie. Jedna się nazywała „Smolińskiego”, a druga „Royal”. Prawdopodobnie w tym Royalu przesiadywał przez pewien czas ojciec z Mauricem i grali zawodowo w szachy, próbowali wygrać i zarobić. To spotykało się z ogromną niechęcią matki, gdyż te wygrane nie przynosiły prawdopodobnie żadnego profitu. Przypuszczam, że tylko straty. Ja nauczyłem się szachów też w Kielcach, chyba wszyscy [mężczyźni w rodzinie] umieli grać po trochu w szachy. Grali z sobą nie tylko Żydzi w tej cukierni, ale grali różni ludzie, Polacy rdzenni, katolicy. Tutaj religia, profesja nie miały żadnej roli, jako że szachy same dla siebie stanowiły coś takiego, co byśmy nazwali ekumenicznym przesłaniem. Ludzie się spotykali, bo lubili szachy, no i grali.

Ja byłem najmłodszy z pięciu synów, przede mną była jedna starsza siostra i [miałem jeszcze] trzy młodsze siostry. Nas było dziewięcioro. Bracia byli starsi ode mnie, różnica mogła być znaczna. Najstarszy jest Simon, nazywany przez nas często Zygmuntem, mógł być starszy jakieś 11 – 12 lat. Artur o 6,7, może 8 [lat]. Dwaj bracia: Simon i Artur urodzili się na kielecczyźnie. To mogło być Busko, Pińczów, Chmielnik. Być może, że w Pińczowie, bo ostatnio mi powiedział Chaskiel Majtek [mąż siostry pana Gringrasa, Ziuki], że moja rodzina [ze strony ojca] wywodzi się z Pińczowa, a ja sądziłem, że z Chmielnika.

 

Simon, Zygmunt albo Symche – w aktach polskich i francuskich. Simon wyjechał do Palestyny, przypuszczam, w 1921, 1922. Było wiadomo, że bardzo wielu chłopców pochodzenia żydowskiego starało się od wojska wymigać, stosowali różne techniki. Pamiętam, że nawet była technika głodzenia się i picia czarnej kawy. Simon był prawdopodobnie syjonistą, a być może uciekał przed wojskiem. Potem był w kibucu jakimś, zachorował na malarię, a potem się odnalazł we Francji. Pracował w kinie, ale pod koniec pobytu we Francji był właścicielem kina. On miał pewne zainteresowania z dziedziny malarstwa, pamiętam jego rysunek: jakiś człowiek w szatach proroka siedzi na ogromnym kamieniu, zachód słońca, a z tyłu jest pustynia.

 

Brata z Francji [Zygmunt] wydano i [on] trafił do Oświęcimia. Nie wiem, podobno wydała go jego konkubina, Francuzka, takie były słuchy. Spotkał go ten mój kuzyn [Czarny] w obozie w Oświęcimiu. Czarny przeszedł przez kilka obozów i świetnie sobie radził, natomiast brat bardzo szybko się poddał i zamienił się w tak zwanego muzułmanina [wł. muzułmana, czyli osobę całkowicie pozbawioną woli życia]. I [Zygmunt] zginął. W Paryżu są uwidocznione na jakimś kamieniu [pomniku] nazwiska kilkuset Żydów wywiezionych do obozów i jest wymieniony Symche Gringras.

 

Chłopak w okularach albo w binoklach [na zdjęciach] to Artur albo Adolf, ale po dojściu Hitlera do władzy to już przeszedł na Artura, a jak on miał na imię żydowskie – nie wiem. Przypuszczam, że Artur, który zbliżał się do wieku poborowego nieco później [niż Simon], też usiłował uniknąć wojska. Pił tę kawę czarną, pamiętam. W każdym razie do wojska go nie wzięli. Artur był po gimnazjum, on nie miał matury. (Poza mną chyba Leopold miał maturę).

 

Trzeci chłopak to jest Maurycy. Mauric, nie Moric. Ten się urodził w Szwajcarii. Maurycy urodził się w 1905, 1906, był starszy ode mnie jakieś 5 lat. Mój brat Maurycy posiwiał w wieku mniej więcej 16, 17 lat. Gwałtownie posiwiał. (Ja posiwiałem dużo później, w normalnym wieku, trzydziestu paru lat. Ale to już był okres, kiedy byłem w Związku Radzieckim). To był ogromny nerwus, utalentowany, dobrze grał na pianinie i malował. Miał takie artystyczne zacięcie.

 

Potem jest Leopold, też w Szwajcarii się urodził. Leopold był ode mnie starszy może o 4 lata. Roza to Eugenia, bo ona się urodziła w Szwajcarii. Myśmy na nią wołali Roza, Róźka, też starsza ode mnie. Może o 2, 3 lata. Ona była niewiele młodsza od Leopolda, o rok może. Tam [u nas] się często dzieci rodziły, jak z tego wynika. Dziewięcioro dzieci jednak!

 

Potem byłem ja, urodzony w 1911 w Kielcach. Julian. Pewnie miałem jakieś żydowskie imię. Nie pamiętam, kiedy zmieniłem je sobie. Mnie od dziecka wołali Julek. Nie wołało się w domu inaczej niż: Maurycy, chodź no, nie mówiło się Moritz. Po żydowsku Leopold to chyba było Lipe, Lipek, mówiono na niego Lipek. Ja nie pamiętam [swojego żydowskiego imienia].

 

Ziuka to jest Edzia, po żydowsku Estera, to jest ta siostra młodsza [od pana Gringrasa]. Edzia też miała zeza. Ona [po wojnie] mieszkała w Izraelu póki nie zmarła, w wieku 85 lat. W Izraelu to ona już miała też takie piłsudczykowskie imię – Ziuka. [Ziuk to zdrobnienie od imienia Józef; Ziukiem nazywano marszałka Józefa Piłsudskiego]. Ziuka zmarła kilka lat temu, jakieś trzy, cztery lata temu. To była z czterech sióstr jedyna, która się uchowała, bo te [trzy] zginęły z rąk niemieckich. Ziuki mąż to jest Chaskiel Majtek, który mieszka w Izraelu, w Holonie, on do mnie dzwoni czasem.

 

Następnie była Bala albo Bela. Chyba Bala myśmy wołali, a jak zapisana – nie wiem. I najmłodsza była Mania. Te dziewczyny pracowały w zakładzie fotograficznym, częściowo również się uczyły retuszu i potem pracowały w firmie „Orion”. One chyba nie uczyły się w żadnej szkole. Umiały czytać i pisać, i rachować umiały biegle oczywiście, i mówiły poprawnie po polsku, ale do jakiej szkoły chodziły – nie wiem. (Były takie szkoły: cztery klasy albo sześć klas).

 

Ja Balę pamiętam dobrze. Bardzo ją lubiłem, bardzo żywa, inteligentna dziewczynka, ruchliwa, przystojna bardzo, według mnie. Ładne oczy, dołeczki miała w buzi. Mania nie miała, ani Ziuka [dołeczków]. Mania była ostatnia w kolejce, dziewiąte dziecko. Ale kiedy ona już dorastała, to ja siedziałem w Warszawie, ja się z nimi nie spotykałem prawie, tylko w czasie wakacji, i to bardzo rzadko. Czy Bala i Mania miały swoich adoratorów, tego nie wiem.

 

Otóż nasze mieszkanie mieściło się na parterze wysokim. To były trzy pokoje z kuchnią bez łazienki, była, zdaje się, toaleta, woda była zimna. W tym mieszkaniu przyszły na świat wszystkie pozostałe dzieci, to znaczy te dziewczynki. I ja się tam urodziłem. To mieszkanie, ta oficyna, istnieje, ponieważ widział ją Jakub [wnuk] parę lat temu.

 

Pod nim [mieszkaniem] mieściła się piekarnia w późniejszych latach, co powodowało oczywiście wielkie kłopoty, zwłaszcza latem: to robactwo, które się tam lęgło! No, ale piekarz, to były zalety: można było oddawać czulent w sobotę. Przez wiele lat korzystaliśmy z tej piekarni dla odpieku czulentu. W czulencie były kartofle, fasola, kawałki mięsa, kiszka prawdopodobnie, i wszystko to miało kolor taki brązowy, jakby było polane sosem. Bardzo ciężko strawne. I po iluś tam latach zarzuciliśmy to, już się nie pojawiało na stole. Nie przepadałem [za tym]. Ojciec może lubił, ale znikło to. I mace się w tej piekarni piekło.

 

Kuchnia była miejscem, w którym nie tylko przygotowywano posiłki, ale raz w miesiącu, może raz na dwa miesiące, urządzano wielkie pranie, Była balia, ja pamiętam już wyżymaczkę – to było wielkim postępem technicznym: wyżymaczka przykręcona w jakiś sposób do tej bali. Przychodziła praczka, wynajmowano ją na trzy dni. Więc tam [w kuchni] wtedy się musiało zmieścić: gotowanie i pranie, a w kącie tej kuchni stało żelazne łóżko, takie bardzo prymitywne, na którym spała służąca. Służąca była Polką z reguły. Dziewczyna jakaś przychodziła ze wsi na krócej, na dłużej, w zależności od tego, jaka była sytuacja [w domu]. Były takie trudniejsze okresy, kiedyśmy sami na przykład robili kiszoną kapustę. Tę kapustę ja udeptywałem jako dziecko. Wstawiano mnie do tej beczki i ja tuptałem nóżkami, miałem chyba ze cztery lata. Przez całą zimę korzystaliśmy z takiej beczki, którą ustawiano gdzieś w piwnicy.

 

Więc dosyć obszerne dwa [pokoje], trzeci był znacznie mniejszy – to była sypialnia rodziców. My mieściliśmy się w pierwszym pokoju: nasza sypialnia, jadalnia i pracowania fotograficzna. Czterech chłopców spało w dwóch łóżkach. Stół wieczorem późnym służył za podstawę dla dwóch pulpitów, przy których pracowała matka, retuszując klisze. Stół oświetlony był lampą jeszcze nie elektryczną, ale lampą naftową z koszulką gazową, to było dużo jaśniejsze światło. Ten pierwszy pokój był taki uniwersalny. W pierwszym pokoju również była kanapa pokryta ceratą, z takim oparciem wysokim. Łóżka były metalowe. Spałem w jednym z Arturem. Gdzie dziewczynki spały, nie wiem. Gdzie one się rodziły, ja nie wiem! Jak matka była w ciąży, też nie wiedziałem, nigdy się o tym nie mówiło, nie zwracałem na to uwagi.

 

Na podłodze [w tym mieszkaniu] były deski malowane na czerwony kolor. Posadzka się zjawiła, jak żeśmy się przeprowadzili do nowego mieszkania (posadzka to są drewniane kawałeczki, które się stykuje ze sobą), parkiet się na to dzisiaj mówi. W tym uniwersalnym pokoju był masywny stół, był kredens, pamiętam, bo do kredensu się dobierałem, jak już byłem starszy. Kredens był z takiego gruszkowego drzewa, ciepły kolor sepii, były takie charakterystyczne, prawdopodobnie dla mebli żydowskich, kolumienki, szybki oczywiście były barwione, jak witraż troszeczkę. Nad tymi szybkami i z boku winogrona wyrzeźbione w drzewie, to pamiętam. Najładniejszy w tym w domu był ten kredens. A może ten kredens był w tym drugim mieszkaniu?! W drugim pokoju na oknie i na podłodze stały kwiaty, bo mama bardzo kwiaty lubiła. Zapamiętałem też pianino, bo kiedy dowiedziałem się, że nie zdałem do gimnazjum, siedziałem przy tym pianinie, na takim taborecie kręconym, i tak oparłem się o to pianino, i chyba płakałem wtedy, pamiętam.

Ja nie wiem, skąd się u nas to granie wzięło. Ja przypuszczam, że ojciec, tak mi się coś wydaje, był takim klezmerem, grywał na weselach. On umiał coś nie coś zagrać na skrzypcach, ale to było takie granie wiejskie, ja bym powiedział, takie klezmerowskie, niższego gatunku. Otóż nie umiem powiedzieć, czy to było powszechne, ale spotkałem tę rzecz [muzykowanie] w co najmniej trzech domach [przed wojną w Kielcach]. W naszym domu było kilka instrumentów: pianino, skrzypce, wiolonczela, była tez okaryna. Pianino było w domu mojej żony (na tym pianinie nikt się nie uczył grać, na skrzypcach jeden brat się uczył), i ten fotograf, konkurent [ojca], Rembrandt, miał syna Wilka [zdrobnienie od Wilhelma], który bardzo dobrze grał na skrzypcach.

 

Ja grałem na skrzypkach, a nie na skrzypcach, bo byłem mały. Skrzypki są wykonane nie przez lutnika zawodowego, to taka masówka, którą można było w sklepie kupić, bardzo tanie. Uczyłem się gry na skrzypcach bardzo krótko, natomiast starannie i systematycznie uczył się zarówno Leopold jak i Maurycy. Przypuszczam, że pięć, sześć lat co najmniej się uczyli. Ale żadna dziewczyna nie grała. Prawdopodobnie nie miały skłonności, nie były zainteresowane. Leopold grywał już rzeczy poważne, grywał na przykład koncert Mendelsohna. W Szwecji, w której zamieszkał po wojnie, należał do takiego kwartetu, w którym grał jeszcze mając lat siedemdziesiąt.

 

Ja uczyłem się u takiego nauczyciela muzyki, Niemca, który z rodziną swoją na stałe zamieszkał w Kielcach. On nazywał się Rommel. U niego uczył się też Leopold. To była charakterystyczna postać, wysoki, przystrzyżony na jeża, dosyć surowy, [tak go pamiętam], ponieważ dostałem od niego parę razy smyczkiem po łapach, z takim dodatkiem: du verfluchte Kerl, ty przeklęty chłopcze, jak fałszowałem. Chodziłem z przymusu na te lekcje i czekając na swoją kolejkę, ponieważ on miał kilku wychowanków, siedziałem w takim ogrodzie u niego, ogród był starannie utrzymany, i tam się podjadało agrest. To był [nauczyciel mieszkał] spory kawałek od centrum miasta, chodziłem tam przez jakieś pół roku, może rok nawet. Miałem chyba z dziesięć, osiem lat wtedy. W czasie okupacji na burmistrza Kielc wybrano podobno jego syna. Ale on nigdy nie wykazywał jakichś takich tendencji antyżydowskich czy antypolskich.

 

Okno [naszego pokoju] wychodziło na podwórko. Były dwa podwórka, jedno, na którym wysoka, tajemnicza wierzba rosła i była pompa na korbę, i było drugie podwórko – miejsce naszych zabaw. Oba były połączone, jedno przylegało do rzeczki Silnica, ale ta rzeczka wyglądała raczej jak ściek. Na podwórku był szereg komórek, w których mieszkańcy przechowywali drewno na zimę, jakieś graty niepotrzebne, tam była też duża, tajemnicza szopa. Do dziś tajemnicza, bo w środku tej szopy nigdy nie byłem.

 

Na podwórku bawiłem się z siostrami, z Adasiem Bryczkowskim, który mieszkał na pierwszym piętrze, Rzędowscy bawili się z nami. Bawiliśmy się w krytko, gonitko, graliśmy w palanta. Tam była studnia z korbką i dzieci się na tej korbce bujały. Kiedyś spadłem i zrobiłem sobie dziurkę w czole, to ją zakleiłem znaczkiem pocztowym, pamiętam. Miałem 10 lat, kiedy dostałem rower – ciężki, niemiecki rower. Taki był duży, że nie mogłem dosiąść siodełka. Być może na tym samym podwórku bawił się kilka lat później Gustaw Herling Grudziński [1919-2000, pisarz i publicysta, po II wojnie światowej na emigracji we Włoszech, współpracownik Jerzego Giedroycia, współzałożyciel Instytutu Literackiego i miesięcznika „Kultura”] i jego starszy brat Morek, czyli Maurycy. Gustaw był 9-10 lat młodszy ode mnie, to ja nie mogę wiedzieć [czy się bawili tam]. Ale oni mieszkali w tym samym domu, od frontu, na drugim piętrze. W tym domu mieszkali sami Żydzi, poza naszą rodziną wszyscy zasymilowani. Jedyna polska rodzina – Kozikowie mieli sklep kolonialny od frontu domu. Była tam też fryzjernia Lubczyńskich. Wszystkie te zakłady wychodziły na ul. Sienkiewicza.

 

Ja całe dzieciństwo spędziłem na podwórku wśród dzieci, które mówiły wyłącznie po polsku. Podwórko było polskie, mimo, że rodziny były żydowskie. Ja kontakt z językiem żydowskim miałem w domu, bo ojciec mówił biegle, to był jego ojczysty język, jidysz, i matki też. Natomiast bracia i siostry już używali pół na pół. To wynikało również z sytuacji ekonomicznej, ponieważ zakład fotograficzny wymagał kontaktu z klientelą na ogół polską, to pracujący w zakładzie musieli operować językiem polskim. Ponieważ ojciec słabo mówił po polsku, to bracia, którzy bardzo wcześnie zaczęli pracować w zakładzie fotograficznym – ci mówili biegle po polsku. Również siostra ta, która zmarła kilka lat temu w Izraelu [Ziuka] też pracowała w zakładzie fotograficznym i do ostatka doskonale mówiła i pisała po polsku.

 

Do chederów czy do jesziwy nie chodziliśmy, bo rodzice już nie uznawali tych szkół religijnych. Ja nie chodziłem do szkoły powszechnej w ogóle, tak mi się wydaje. (Sam się zdumiewałem, gdzie się nauczyłem czytać i pisać). Chodziłem do tak zwanego gimnazjum żydowskiego przez dwa lata, gdzieś jak miałem lat 11, 12. Było takie małe gimnazjum żydowskie z językiem wykładowym polskim, ale w tym gimnazjum uczono również hebrajskiego. Była specjalnie lekcja hebrajskiego, uczono nas Biblii. O tym żydowskim gimnazjum niewiele mogę powiedzieć, praktycznie nic. Ono było położone dosyć daleko od centrum miasta, tak na peryferiach, i jak się poszło rano, a potem wracało, to się o nim zapominało po prostu. Nie było kontaktu z tym gimnazjum. Był tam hebrajski, ale ja nie przywiązywałem wagi, nie uczyłem się [hebrajskiego]. Jedna nauczycielka, którą zapamiętałem. Nauczycielka chyba historii, tylko ją tak przypominam, jak przez mgłę. Nazwisk nie znam. Skąd się to gimnazjum wzięło u mnie – nie wiem, dlaczego przerwałem – też nie wiem. Pamiętam natomiast czapkę, ponieważ zrobiono mi zdjęcie, nawet ładne było zdjęcie. Czapka była: otoczka niebieska, denko było białe, okrągła, biały filc u góry, kolory ładnie dobrane. Nie było mundurków.

 

Potem była przerwa [nie chodziłem do szkoły], i szykowałem się do gimnazjum państwowego. [Żydowskie gimnazjum, niepaństwowe nie posiadało uprawnień prowadzenia egzaminów maturalnych.] Na ogół sterowali mną rodzice, nawet nie wiem, dlaczego zdawałem do gimnazjum państwowego, skoro moi bracia nie chodzili do tego gimnazjum. Prawdopodobnie chodzili do gimnazjum żydowskiego, tak mi się wydaje.

 

Gimnazja [w Kielcach] były dwa gimnazja męskie, koedukacyjnych nie było w Kielcach. Moje, im. Mikołaja Reya, dzisiaj ono jest nazwane gimnazjum im. Żeromskiego. To budynek był taki jak gdyby poklasztorny, bo przylegał do niego budynek, w którym się mieściło seminarium duchowne. Jak się nazywała ta ulica? Jedności Narodowej, coś takiego, nie pamiętam. Gimnazjum było bardzo stare, tynki bardzo zniszczone. To drugie, gimnazjum Śniadeckich, było raczej bogatsze, uczęszczały tam dzieci z rodzin średniozamożnych. I było też żeńskie gimnazjum, do którego chodziła moja fiance czyli narzeczona, gimnazjum Zimnowodziny [żeńska szkoła Stefanii Wolmnanowej-Zimnowodziny mieściła się na rodu Placu Wolności i ul. Słowackiego]. Ta Zimnowodzina była dyrektorką. Pod koniec lat trzydziestych albo później powstało jeszcze jedno gimnazjum, tzw. Biskupie. To znaczy widocznie było pod opieką Kościoła. Tak mi się wydaje, ponieważ w Kielcach było biskupstwo.

 

Ja dostałem się do tego polskiego [gimnazjum Reya] w drodze egzaminu, w 1926, tak mi się wydaje. Zdawałem matematykę, język polski, łacina się zaczynała dopiero w gimnazjum, miałem ją cztery lata tylko. Przy czym zdawało nas dwóch, mój przyszły szwagier [Mosze Baum] i ja. On zdał lepiej niż ja, jego przyjęli od razu, a ja musiałem powtarzać egzamin pół roku później. Cztery lata gimnazjum od piątej do ósmej, cztery klasy. W 1927 [zaczynałem], mniej więcej coś takiego. W 1930 była matura.

 

Znalazłem się w klasie, która liczyła sobie około 50 elewów. Wychowawcą klasy był Konradi, nauczyciel łaciny. 50 uczniów, w tym trzech pochodzenia żydowskiego, o takich nazwiskach, które pozwalały skonstruować maleńki wycinek krajobrazu. Mianowicie był Baum – było drzewo, był Gringras czyli była zielona trawa, i było jabłko, ten się nazywał Jabłko, ten trzeci, nie Appel, tylko Jabłko. W klasie żeśmy zajmowali czołowe miejsca. Tak się składało, że jeśli chodzi o poziom, to myśmy w klasie, ta trójka, stanowiła czołówkę. Było paru bardzo zdolnych Polaków, ale niewielu. Niektórzy byli jednostronnie [zdolni], na przykład dobrze literaturę opanowali. Do Bauma przychodzili do domu koledzy, on pomagał w matematyce, polskim itd., on był bardzo uczynny. Do mnie nie przychodzili.

 

W klasie ta trójka nie trzymała się odrębnie. Rozpływaliśmy się wśród pozostałych. Nie było takiego wyizolowania w klasie. Nie było jakichś wyzwisk, przezwisk itd. Szybko malała ilość uczniów. Następna klasa już nie liczyła 50, a jakieś 40, a do matury to nas doszło gdzieś około 30. Wykruszali się, nie przechodzili z klasy do klasy, albo warunki ekonomiczne były takie, że nie wytrzymywali. Tam byli chłopcy ze wsi. Był taki Bezak. Widać było, że z ubogiej bardzo rodziny. W moim gimnazjum nie było za dużo zamożnych dzieci. Koledzy z gimnazjum? Mam takie zdjęcia zrobione pod Kielcami, to była Dąbrówka, leśniczówka. Mieszkał tam jeden z tych kolegów, on się nazywał Marian Pilichowski, jest na zdjęciu. Myśmy robili takie spacerki 7 kilometrowe z Kielc do tej Dąbrówki, tam myśmy posiedzieli, pogadali. Na tym się to kończyło. Dla tego chłopca [Pilichowskiego] skończyło się, bo w rok czy dwa później on umarł. Prawdopodobnie cały czas był chory na płuca, mimo że syn leśniczego. Bardzo porządny, miły chłopak.

 

Mundurek szkolny był: stójka przy marynarce i kepi na głowie, z denkiem, jak kepi policjanta francuskiego. To był obowiązkowy mundur gimnazjalny. Ci chłopcy na zdjęciu są w mundurkach. To było już po maturze, ale to byli chłopcy ubodzy i ten strój gimnazjalny był zarazem ich strojem wyjściowym. Jeszcze go nie zdążyli przerobić na ubranie cywilne. Jeżeli chodzi o dziewczęta, to nie mieliśmy z polskimi żadnego kontaktu z wyjątkiem działalności politycznej, później, w Warszawie. Natomiast dziewczęta polskie, na które myśmy oczywiście też rzucali oczkiem chodziły do gimnazjum świętej Kingi. Nosiły takie czapeczki granatowe, ale to były dziewczęta, do których nam nie wolno się było zbliżyć, bo to groziło jakimiś konsekwencjami. Wiedzieliśmy, że to się może skończyć jakąś bijatyką. W gimnazjum ulubionym moim sportem były łyżwy, ja dobrze jeździłem, byłem dobrym gimnastykiem. To chociaż [mimo, że] tam [na ślizgawce] dziewczynki polskie się pojawiały, to nigdyśmy nie próbowali, jak to mówią, zagadać, poderwać, nigdy!

 

Nauczycieli słabo pamiętam. Jest zdjęcie uczniów w klasie. Tam widać piec kaflowy, ławki z takimi pulpitami otwieranymi i między nami, w środku, siedzi Irena Breneisen, nauczycielka niemieckiego. Ja wszystkie te zdjęcia klasowe [robiłem], ustawiałem grupę, aparat stał na statywie. Włączałem tak zwany autoknips, czyli samowyzwalacz i biegłem na swoje miejsce. Bardzo często na tych zdjęciach tak się wpatruję w aparat, sprawdzam, czy on działa. Ta mina moja jest trochę odmienna od miny pozostałych kolegów na zdjęciu. Te zdjęcia klasowe nie były robione Leicą. Wtedy jeszcze to był zwykły mieszkowy aparacik mały. Dzisiaj się takich nie robi, nie produkuje się w ogóle. Taki aparat wyrzucał podstawkę, obiektyw był z przodu w takim mieszku, woreczku z fałdami jak zwężająca się harmonijka; prawdopodobnie miałem taki aparacik. Leicę miałem w późniejszym czasie, jak byłem na Politechnice. Potem robiłem odbitki, sam. Wywoływałem je, bo ten aparacik był na kliszę szklaną, mniej więcej format 6 cm na 9 cm, nie na film. I ja robiłem powiększenia w laboratorium zakładu fotograficznego mojego ojca. Ja se sam to odbijałem, powiększałem i robiłem takich 50, czy ileś tych odbitek. Dla wszystkich kolegów z klasy. Można powiedzieć, że już w bardzo wczesnym wieku zabawiałem się w korupcję, jako że rozdawałem zdjęcia. Od kolegów nic nie dostawałem, ale można by dzisiaj było przeprowadzić dowód, gdybym trafił na komisję śledczą, że przekupiłem profesora, żebym miał lepsze stopnie. [Aluzja do sejmowych komisji śledczych w Polsce, które tropią korupcję.]

Przypuszczam, że rodzina mamy była przeciętnie religijna. Mama obserwowała szabas, regularnie zapalała świece. Dom [nasz] był koszerny, ale pod koniec [w drugiej połowie lat 30.] rodzice z całą pewnością przestrzegali koszer, ale my [dzieci] nie: mleko, mięso [mieszaliśmy]. Nie demonstrowaliśmy jedzenia szynki, ale na mieście, czy tam w szkole, to jadłem kanapkę z szynką. Ja byłem, jak to mówią, bezwyznaniowy od chyba dwunastego, trzynastego roku życia. Bardzo wcześnie zerwałem z religią. Przestałem chodzić do bóżnicy z ojcem. Mnie nie zmuszano do chodzenia [do bóżnicy]. Nie miałem bar micwy. Być może ten wpływ Szwajcarii odezwał się bardzo silnie. To mogło zaważyć. Wszystko to razem składało się na taką atmosferę: to nie była asymilacja, ale tendencja taka była, prawdopodobnie.

 

Bóżnica była w sąsiedztwie naszego mieszkania. W drugiej posesji [na sąsiedniej posesji], to był parterowy budynek, dosyć długi, maleńka posesja, bóżnica się tam mieściła, a w dni powszednie cheder [tam był]. Ojciec najpierw w każdą sobotę, a potem w większe święta tylko chodził do tej bożnicy. W latach 20. to było bardziej takie XIX wieczne [bardziej przestrzegał zasad], a potem coraz rzadziej chodził. Ojciec nosił kapelusz, ale wtedy każdy nosił kapelusz albo kaszkiet. Nawet melonik miał w którychś latach.

 

Była synagoga na ulicy Starowarszawskiej [synagoga przy Nowowarszawskiej wystawiona w 1903 dzięki wsparciu Mojżesza Pfeffera], jest jeszcze chyba ta synagoga w Kielcach. Synagoga [w przeciwieństwie do bóżnicy] to jest okazały budynek z wszystkimi ozdobami, ma taką platforemkę, podest, nie wiem, jak to się nazywa [bima]. To jest budynek piętrowy, obszerny, w którym się może pomieścić, powiedzmy, ze dwieście ludzi. Natomiast bóżnica jest mała [ed.note. właściwie jest to rozróżnienie między sztibl a bóżnicą czyli synagogą]. Tamta była wielkości mieszkania.

Obserwowano [u nas] pewien rytuał. Święta Wielkanocne były przestrzegane bardzo starannie, dlatego że było smaczne jedzenie. Biszkopt z mąki macowej! Ja umiem zrobić go do dzisiaj. Robi się go tak samo jak z mąki zwykłej. A mąkę najlepiej zrobić samemu – zemleć macę. To jest tak zwane paschalne ciasto, do niego się pijało wino rodzynkowe, które się robiło w domu. Kupowano rodzynki, te rodzynki zakwaszało się, po prostu się zalewało ciepłą wodą, nie wiem, czy się dodawało cukier, czy nie, i po kilku dniach powstawał napój, który my nazywaliśmy winem rodzynkowym; miał może ślad alkoholu, ale zupełnie mizerny. Na tym stole wszystko tradycyjnie: jajka, woda solona, jakieś mięso. Maca była okrągła. Nigdy nie było za moich czasów macy kwadratowej, fabrycznej, tylko maca ręcznie pieczona, okrągła, świetnie wypiekana, nierównomiernie, o nieporównywalnym smaku. Lepsza niż maca węgierska, którą sprowadzano do Polski po wojnie.

Jak mówimy o świętach, to przypominają mi się przedwojenne smaki. Na górnych półkach w tym kredensie z winogronami stały jakieś łakocie, które robiła matka: czasem scukrzone konfitury z wiśni czy ze śliwek; truskawki – nie, truskawki się pojawiły bardzo późno, w 20. latach myśmy nie jadali truskawek. Natomiast były wspaniałe wiśnie, były jagody, były nie lubiane bardzo [przeze mnie] borówki czerwone. Owoce leśne i owoce ogrodowe też były tanie, się kupowało te pierwsze gruszki, to były takie małe czerwone, twarde gruszki, bardzo słodkie, nazywały się witarnie. Kiedy matka przynosiła kosz z bazaru załadowany prowiantami różnymi [różnym prowiantem], co się dało kupić, a więc: mleko, ser, jabłka, warzywa (sama targała to) – między innymi były tam gruszki. I przed domem myśmy dopadali do tego kosza, nikt nie pamiętał o tym, że trzeba matce pomóc, tylko rączki się zanurzało do tego kosza, i tam wyciągaliśmy te witarnie, matka zgrzana, czerwona na twarzy, stała i uśmiechała się. Wypieki na jej twarzy i kolor tych witarni, to było prawie to samo, to zapamiętałem.

 

Borówki były bardzo łatwo dostępne [tanie], zastępowały marmoladę, której się nie kupowało, bo była za droga i tymi borówkami się smarowało chleb, no to było śniadanie. Borówki zbierane były w lasach podkieleckich, jakaś kobieta ze wsi do domu je przynosiła. Podobnie [popularne] jak ogórki kiszone, które się jadło w charakterystyczny sposób, mianowicie ogórki były krojone nie na plasterki tylko na cztery części, cztery ćwiartki takie. I brało się też kawałek chleba z masłem na śniadanie, kawałek sera, wspaniałego sera białego, ser w formie serca. Chleb kupowany był różny. Przypominam sobie taką scenkę, chyba w roku 20., najstarszy brat przyniósł skądś wojskowy chleb, który się nazywało komiśniak. To był chleb z formy, bo chleby nie były wtedy robione z formy, były okrągłe. I siadało się do stołu, ojciec który doskonale umiał kroić chleb, kroił takie równe kromki, no i te kromki matka rozdawała. Masło było osełkowe, też było tanie, jajka były tanie, nabiał był bardzo tani wtedy.

 

Mówiłem już, że najpierw się uczyłem w gimnazjum żydowskim, w którym nie było matury, a potem się przeniosłem do Reya, w którym była matura. Ja i ten mój [przyszły] szwagier [Mosze Baum] się wybieraliśmy na Politechnikę. Dlaczego? Nie wiem, co mną kierowało. Na pierwszy rok [Politechniki] zdawało 180 chłopców, z tego około 10% to byli Żydzi. Czyli istniało coś takiego jak numerus clausus, nie nullus, ale clausus. Zdawał jeszcze jeden z Kielc, Gliksman. Żeśmy się przyjaźnili, ale luźno. To była taka mieszczańska rodzina, nieliczna, ale bardzo uboga. To znaczy ani krawcy, ani szewcy, to byli handlowcy [handlarze]. To, co pamiętam [na ich temat], to strasznie przetarty dywan w pokoju środkowym, prawie bez mebli. Gliksman zawsze był ubogi, biedny, bardzo zepsute zęby miał, nie mieli pieniędzy na dentystę. Zawsze chodził w tym swoim mundurku szkolnym, a na Politechnice też nosił jakąś taką stójkę i gumowy kołnierzyk miał. To był biały, sztywny kołnierz, zapinany i potem był gors, tak się nosiło: koszula z gorsem. Ale myśmy się śmiali, że Gliksman ma jeszcze mankiety sztywne połączone sznurkami z kołnierzem, tylko gors, sznurki i mankiety, tak żeśmy się śmiali. Prawdopodobnie miał jedną koszulę.

Przyjechałem do Warszawy [1931 lub 1932] i wynajęliśmy mieszkanko [razem z kolegą Baumem], pokój u madame Fürst, Fürst przed ü. Pani Fürst chyba była Żydówką. Miała lat wtedy mniej więcej 60. Była śmieszną osobą, z Niemiec się wywodziła, mówiła biegle po niemiecku, dobrze po polsku, miała czasem takie niezbyt wytworne anegdotki, trochę grubiańskie. Piętro to było piąte, mały pokoik. To było przy pryncypalnej ulicy Marszałkowskiej. Oczywiście oficyna, nie front, tylko oficyna, bez windy, ale mieliśmy stamtąd świetny widok. Z naszego okna było widać Cedergren, czyli dawną centralę telegraficzną na ulicy Zielnej, to dzisiaj jest Fundacja Nissenbaumów. I myśmy przez okno flirtowali z tymi telefonistkami na odległość dobrych 100 metrów.

 

Dostawałem 50 zł z domu i mama przysyłała raz w miesiącu takie solidne paczki żywnościowe, no i to wystarczało, bo mieszkanie kosztowało chyba ze 20 złotych. Te 50 złotych miały mi służyć do opłaty mieszkania i utrzymania się bez korepetycji. W latach 1932, 1933. Ja też ubierałem się w domu, szyto mi w Kielcach. Uszycie ubrania nie było specjalnie drogie. Czy buty na przykład – to było kupione w Kielcach.

 

Jeść to myśmy u madamme Fürst nie jedli, jadło się na mieście za 50 groszy. Przeważnie w jadłodajniach. Na przykład blisko naszego domu, który miał numer 100 chyba, pod 120 czy 127 była taka restauracja, dzisiaj byśmy powiedzieli snackbar, w której można było dostać rybkę po żydowsku, kiełbaskę z kapustą znakomicie przyprawioną. Brało się bułkę, kapustę z tą kiełbaską, i to był obiad. To było drogie. Tam się nie jadało codziennie, oczywiście. Natomiast za 50 groszy, czasem za 70, można było zjeść obiad na rogu Śniadeckich i dzisiejszego Placu Konstytucji: pieczeń, z kartoflami, z buraczkami, sztukę mięsa. Pan Rajmer się nazywał [właściciel], o ile sobie przypominam. Był taki barek na pięterku, w którym się dostawało jarskie jedzenie, na przykład zapiekankę z kartofli, grzybów i jajek za 50 groszy, duża porcja. Naprzeciwko Rajmera był jeden z najbardziej ekskluzywnych sklepów: „Bracia Pakulscy”. „Bracia Pakulscy” sprzedawali od najlepszej herbaty i kawy, poprzez bażanty, kurczaki… Oczywiście był cukier, itd. W tym sklepie można było dostawać najlepsze ryby, kawior można było kupić. I była taka jadłodajnia, w której raz byłem, „Pod Srebrną Różą”. Tam za dwa złote można było bardzo dobrze zjeść. No i była też taka garkuchnia na Marjańskiej ulicy, to już wejście do żydowskiej dzielnicy, za jedną złotówkę dostawało się obiad z pięciu dań. To był super luksus, bo się dostawało zakąskę, to była oczywiście wątróbka z cebulką, albo śledzik jakiś, na drugie rosół z makaronem, na trzecie kawałek jakiejś pieczeni, albo kura. No, kura oczywiście z dodatkami wszelkimi do tego. Potem był jakiś deser: kawałek ciasta i jeszcze był kompot. To były domowe obiady. 20 osób [tam przychodziło]. Wchodziło się, zjadało, płaciło i wychodziło.

 

Zmienialiśmy pokoje od czasu do czasu, bliżej Politechniki, bo [dużo] kosztował przejazd tramwajem. (Ja myślę, że dlatego mi się tak często śni teraz ten odcinek Marszałkowskiej w zmienionej scenerii, bo musiałem dosyć często maszerować per pedes stamtąd po Plac Politechniki). Przenieśliśmy się na Puławską. To [ci] państwo się nazywali Łęgowie, to była rodzina żydowska też, Łęga. Życia towarzyskiego za bardzo nie miałem na studiach. Te sprawy związane z polityką absorbowały bardzo. Do organizacji socjalistycznej OMS Życie trafiłem na Politechnice. Do Życia należeli i Żydzi i Polacy, Polacy najczęściej pochodzenia, jak się to mówiło, proletariackiego. Ja też należałem później do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej.

 

Dla [od] organizacji Życie mieliśmy z Baumem zadanie: trzeba było zrobić powielacz do drukowania gazetki. Musieliśmy zrobić stelaż metalowy, któreśmy wykombinowali z elementów jakiejś maszyny, potem trzeba było dorobić do tego wałki, jakieś kółka napędowe, jakieś linki. Te wałki były powlekane taką grubą twardą jak gdyby żelatyną i ich zadaniem było nabieranie farby roztartej na płytce. Oczywiście był druk [czcionki], druk ułożony był w kasetkę. To była praktycznie ręczna robota, ale kilkaset egzemplarzy dziennie można było zrobić. I myśmy taką maszynkę wykombinowali, korzystając z możliwości, jakie dawały warsztaty na ulicy Gęsiej, Pawiej. (Bo tam mieściły się wszelakiego rodzaju żydowskie warsztaty, takie manufakturki, które robiły i torebki, i ślusarkę, i zamki do drzwi, i klucze dorabiały, no i szprychy, rowery naprawiały itd., i piekarnie też tam były). Więc myśmy taką maszynkę zbudowali i ustawiono ją na czwartym piętrze domu, w mieszkaniu żydowskim i tę maszynkę przez parę miesięcy obsługiwała taka dziewczyna, 18-latka, poetka, która mówiła tylko po żydowsku. Nie wiem, jak się nazywała. Unikało się podawania imion, nazwisk ze względu na to, że w policji można było wyśpiewać. Ta dziewczyna obsługiwała to aż do wpadunku, kiedy policja mieszkano zajęła, razem z tą maszynką, z tą panienkę, która potem dostała sześć lat. I siedziała.

 

Pamiętam, na Ciepłej była jakaś fabryka. Mieliśmy zorganizować masówkę. To polegało na tym, że kiedy robotnicy wychodzili ze zmiany, trzeba było stanąć na jakimś krzesełku składanym, czy na jakiejś ławeczce i zacząć wykrzykiwać: towarzysze!! I potem mówca wychodził i zaczynał przemawiać, że tu żyjemy w Polsce faszystowskiej, że tam hitlerowcy itd., no przemówienie takie krótkie, zwięzłe przemówienie, że rząd faszystowski. To trwało pięć minut, dziesięć minut, i potem się rozbiegano. Moja rzecz była prawdopodobnie, tak sobie przypominam, zwoływać tych ludzi. Ale były jeszcze inne [działania]. Na przykład takie przerzucenie do Czechosłowacji, gdzie partia komunistyczna była legalna, i trzeba było przerzucić szefów, a właściwie szefa czyli sekretarza KZMP, którym był wtedy Zambrowski. [Roman Zambrowski, właśc. Rubin Nusbaum, 1909-1977, działacz komunistyczny, członek KPP, w latach 1930-1938 w kierownictwie KZMP, w czasie wojny organizator Związku Patriotów Polskich w ZSRR; do 1968 roku we władzach komunistycznych w Polsce, oskarżony o syjonizm, został usunięty z partii.] To ten Zambrowski, którego syn Antoni przeszedł do Solidarności. No i wtedy myśmy pomagali dojechać do Zakopanego, znaleźć przewodnika, etc., żeby ułatwić mu przejście na drugą stronę. On się przedostawał pieszym oczywiście traktem. I ten przewodnik, który też był na ogół z lewicy, przeprowadził go na drugą stronę. Czyli były takie różne roboty zleceniowe.

 

Aresztowano mnie przed wojną. Zostałem zawieszony w prawach studenta. Byłem na 3 roku, oskarżony o udział w organizacji komunistycznej. Skonfiskowano u mnie dwie książki rosyjskie. To były wiersze Siergieja Jesienina. [Siergiej Jesienin, 1895-1925, poeta rosyjski, autor zbiorów: „Radunica”, „Spowiedź chuligana”, „Moskwa pijacka”, „Motywy perskie”; współtwórca skandalizującej grupy poetyckiej imażystów.] (Ja bardzo lubiłem Jesienina i jeszcze dzisiaj pamiętam połowę pięknego wiersza „Pismo kżeńszczynie” [ros. list do kobiety], piękny wiersz). A skąd u studenta Politechniki język rosyjski? Otóż, książki techniczne w Polsce wydawane były tłumaczeniem z niemieckiego i były bardzo drogie. Natomiast Rosjanie nie przestrzegali praw autorskich i wydawali te książki po rosyjsku, na lichym papierze i eksportowali do Polski. One były dostępne dla mojej kieszeni. Ja dwa miesiące siedziałem: w więzieniu na Daniłowiczowskiej, a potem w Pułtusku. To było w 1933 albo w 1934 roku. Groził mi proces. Miałem dobrego adwokata, Cyranka. I rodzice i bracia wyłożyli na to swoich kilkaset złotych, chyba 600. (Nigdy mi żadnych pretensji z tego tytułu nie robili). W końcu mnie uniewinniono, czy raczej sprawę umorzono.

Felę [przyszła żona] poznałem, jak ona miała 17 lat, a ja miałem 23, już w czasach Politechniki. Chodziłem do tego mojego przyjaciela [do jego domu w Kielcach], do Mańka, [Mosze Baum, brat Feli]. No i z tą rodziną jakoś się zaprzyjaźniłem. (Oni do mnie mieli inny [lepszy] stosunek niż moi bliscy do mojej przyszłej). Fela chodziła jeszcze do gimnazjum. Ona była z 1917 roku, 20 września 1917. Do Zimnowodziny [gimnazjum żeńskie w Kielcach] chodziła. Ona skończyła szkołę, ale nie zdawała matury. Tak mi się zdaje. Ojciec Feli był krawcem, a zarazem współwłaścicielem sklepu z materiałami krawieckimi. Sklep był od frontu, a warsztat od tyłu. To liczna była rodzina. Kilku braci miało wspólny sklep na ulicy Kolejowej, późniejszej Sienkiewicza. Oni przyjmowali zamówienia, brali miarę i szyli na miejscu, w tym sklepie. Jej rodzina mieszkała na ulicy Czystej, późniejszej Fosza, w domu, który być może jeszcze istnieje. Kilku braci ojca Feli mieszkało w tym domu, w którym miał miejsce pogrom w Kielcach w 1946 roku, tam właśnie na Plantach. Ale im się nic nie stało, ponieważ w 1946 już na świecie dawno ich [tej rodziny] nie było. Z wyjątkiem Icka vel Jacka Baum, który wylądował z żoną w Nowym Jorku, i zdaje się, był taksówkarzem, a reszta rodziny – nie wiem, nie wiem… Przepadła.

 

Mama Feli – nie wiem, jak się nazywała [Balbina], a ojciec – Szymon. Oni byli prawdopodobnie młodsi od moich rodziców o kilka lat, ale ja nie wiem, kiedy moi rodzice się urodzili. Nie wiem, skąd pochodzili [rodzice Feli]. Rodzina żony była wierząca, ale tak umiarkowanie. Ojciec na pewno był w mycce i prawdopodobnie chodził co sobotę [do synagogi], świece zapalali co sobotę, ale nie było jakiegoś szczególnego podkreślania żydowskości, nie.

 

Wiem, że jeden z tej rodziny zajmował się handlem nabiałem, miał taki sklepik na ulicy Kolejowej, nazwali go Pachciarek. Od słowa pachciarz. A pachciarz to był właśnie taki człowiek, który się zajmował handlem nabiałem u Żydów. Nabiał skupowano, mimo, że nie koszerny, u chłopów. Bo nie było innego wyjścia, tu już nic nie pomogły żadne zakazy, można było dzielić mleczne od mięsnego, koszer i tak dalej, ale kupić trzeba było masło, śmietanę, jajka. I one nie były potem jakoś koszerowane.

 

Zakład [fotograficzny ojca] był głównym źródłem dochodu i początkiem powstawania fabryki fotograficznej Orion i naszego przeniesienia się z ulicy Kolejowej na ulicę Czystą, później nazwaną ulicą marszałka Fosza. Przypuszczam, że ojciec zaciągnął pożyczkę na ten dom. Mój szwagier [Chaskiel Majtek], z którym rozmawiałem bardzo niedawno jeszcze [przez telefon], wspomniał, że ojciec był na progu bankructwa, że był strasznie zadłużony tuż przed wojną. To mógł być rok gdzieś 1930, 1932, 1931 [kiedy zbudowano fabryczkę]. To była taka parcela niewielka. Na tej parceli zbudowano kamieniczkę wysokości dwóch pięter, w której by się mieściły trzy mieszkania: parter, pierwsze piętro i drugie piętro, i zbudowano dla dozorcy jeszcze taką przybudówkę niewielką, murowaną, i komórki były oczywiście. Bez komórek się nie obędzie, solidne takie szopy, gdzie składano materiał surowy, na przykład belę papieru fotograficznego, jakieś pakiety szkła, itd.

 

Na drugim piętrze mieściliśmy się my – mieszkanie trzypokojowe, tam już była łazienka bardzo skromniutka, ale łazienka, był balkonik niewielki. Ja już tam nie mieszkałem, tylko na wakacje przyjeżdżałem do domu, na wakacje z wyłączeniem jednego miesiąca praktyki gdzieś w fabryce. (Ja miewałem praktykę w Andrychowie, w Łodzi w kilku fabrykach, w fabryce pod Kielcami). Z jednego mieszkania na pierwszym piętrze urządzono halę, gdzie produkowano papier fotograficzny, bo szklane klisze produkowano w sposób bardziej prymitywny, dużo ręcznej roboty.

 

Natomiast [żeby produkować] papier fotograficzny, trzeba było zbudować maszynę z kilkoma bębnami, maszynę szerokości, bo ja wiem, metra mniej więcej, i dwóch metrów wysokości, na których przewijał się papier. Ten papier się zanurzało w takie kuwety, w których był roztwór utrzymywany w stałej temperaturze, ten roztwór to była emulsja, ale papier musiał być tak zanurzany, żeby tylko jedna strona była pokryta. Potem szedł do góry, na wałki i zwisał, takie festony [luźno zwisający papier, lekko falujący, długie pół rulony] się układały. I ten papier zwisał, posuwał się do przodu, był nadmuch powietrza ciepłego, filtrowanego, czyszczonego, (ja zaprojektowałem ten filtr z pierścieniami, które były w takim ogromnym, ogromnym, bębnie spryskiwanym wodą). I powietrze przechodziło przez ten bęben spryskiwany wodą. Potem powietrze szło do takich rur, takiego blaszanego rurociągu, który miał z boku otwory, i z tych otworów dmuchało na te festony i papier powietrze już częściowo podgrzane i oczyszczone, papier już suchy się rolował od razu, i w pewnym momencie nożycami odcinany był, ręcznie chyba. Większość sprzętu w tej fabryce była zaprojektowana przeze mnie i przez ojca.

 

W fabryczce pracował również mój brat Leopold jako chemik. Jedyny przyrząd, który myśmy kupili, to był tak zwany densometr, przyrząd do mierzenia gęstości optycznej. Chodziło o to, żeby sprawdzać, jaka jest przepuszczalność światła kliszy. Pamiętam, że Leopold zajął się tą stroną. Natomiast Artur chyba nie pracował w tej fabryce fotograficznej, bo się przeniósł do Częstochowy. Maurycy być może pracował w zakładzie fotograficznym jako retuszer, a poza tym on już miał wtedy takie poważne zamiłowania malarskie. Sporo malował. Zachowało się duże zdjęcie, być może jest u Ani [u córki], na którym jest właściciel fabryki – ojciec mój w towarzystwie całego personelu. Personel liczył sobie wtedy, na tym zdjęciu, ze 30, 40 osób, z tego około 10 osób to była rodzina, to były siostry, kuzyni. Tam jest sporo twarzy.

 

Ja takie rury dla tej fabryczki zaprojektowałem, korzystając z literatury technicznej, jaką miałem na Politechnice, a wykonał je blacharz, który się nazywał Cyna. Niezwykle miły, zdolny człowiek, w tym kaszkiecie żydowskim, on to wykonał te przewody. Ten Cyna głównie zajmował się kryciem dachów. Dachy krył albo papą i smołował, albo krył je blachą, którą trzeba było lutować. Otóż lutowanie blachy wymagało zastosowania spoiwa, którym był stop cyny, (nie cyna czysta, bo cyna czysta była droga), które odpowiednio podgrzane, topiło się i miejsce styku lutowało się tak, żeby oczywiście dach był szczelny, bo inaczej przecież przeciekałaby woda deszczowa. Otóż Cyna się tym zajmował, ale zajmował się też innymi pracami. Było ich sporo, bo z blachy ocynkowanej robiono rynny na przykład. A dlaczego nazwaliśmy go Cyna? Dlatego, że kropelki tej cyny, wtedy kiedy on lutował blachę, pryskały [mu] na twarz i zostawiały takie ślady poczernione, [i jego] twarz była pokryta i ręce były pokryte takimi czarnymi plamkami.

 

Ja się zainteresowałem sprawą zawodów [żydowskich] wtedy dopiero, kiedy zacząłem pisać swój tak zwany pamiętnik, czyli te swoje „Okruchy”. Zastanowiło mnie to, że mówiło się o Żydach „chandełes”. Żyd to jest właściwie handlarz, prawda? A ja tak sobie myślę: przecież Cyna to nie był handlarz, Cyna to był blacharz. Ojciec mojej żony był krawcem, a że miał sklep, do którego przychodzili klienci i mierzyli sobie szyte u niego ubrania?, ale on szył ubrania, jego bracia też byli krawcami, ojciec mój był fotografem, czyli z zawodu był rzemieślnikiem. Albo na przykład mosiężnik. W każdym domu żydowskim był lichtarz przecież, nie? Większy, mniejszy, ale był. Otóż mosiężnik to był człowiek, który się zajmował odlewaniem z mosiądzu lichtarzy, prawdopodobnie odlewał również i inne rzeczy. Złotnicy Żydzi byli, byli zegarmistrze. Kuśnierze byli. Woźnice, którzy zajmowali się przewozem towarów, na przykład wodę woził – woziwoda, byli dorożkarze, byli tragarze. Łaciarz to był szewc, który zajmował się łataniem butów. Niektóre z tych profesji nie należały do honorowanych. Na przykład moja rodzina niechętnie odnosiła się do przyszłej mojej żony, tak przynajmniej twierdziła do końca swojego życia moja żona, dlatego że ojciec jej był krawcem.

 

Byli rzemieślnicy, handlarze i kupcy. Kupcy wielcy, tak jak Szejnfeld, który miał sklep winny, to była lepsza kategoria. Szewc łaciarz to była jedna z najniższych kategorii rzemieślnika Żyda. I taki łaciarz mieszkał w tej kamienicy, której właścicielem lub współwłaścicielem był ojciec mojej żony, Baum. I ten Żyd mieścił się w takiej komórce pod schodami ze swoją liczną rodziną, że to się nie chce wierzyć, że tam rodzina mogła się pomieścić. Prawdopodobnie na noc gdzieś część rodziny wychodziła, bo to niemożliwe było, żeby on tam miał i warsztat, na którym wykonywał swoje skomplikowane operacje, i żeby rodzina tam się mieściła. I w tej rodzinie była taka dziewczynka, która chorowała na heinegomedina [popr. heinemedina – wirusowa choroba zakaźna, najczęściej występująca u dzieci, charakteryzująca się porażeniem mięśni], albo miała z biodrem do czynienia. Ona się nazywała Chajka, tę dziewczynkę doskonale pamiętam. Muszę powiedzieć, że zacząłem dyktować taką mini nowelkę na jej temat.

 

Chajkę spotkałem, kiedy już miałem lat chyba 18 czy 20, biegłem na piętro do mojego przyjaciela, do tego Bauma, albo do Feli, do tej mojej przyszłej żony, i na schodach siedziała ta dziewczynka. Lat może miała osiem do dziesięciu i podśpiewywała sobie, tak nuciła, koło siebie miała stosik kartek czystych i klej, i ona tak podcinała ten papier, że robiła koperty, i ona kleiła te koperty. Ona robiła te koperty na sprzedaż. Takie to było bogactwo żydowskie w Kielcach! I ta Chajka śpiewała ten słynny szlagier amerykański, nazywał się „Jestem w niebie”. Jestem w niebie, w siódmym niebie, tarlalala. Znasz to? A ja tak ją mijałem obojętnie, jak by tam, bo ja wiem, kamień leżał, nic mnie to nie obchodziło. Ona tak kuśtykała i się bawiła na podwórku wśród tych dzieci, które nie zwracały najmniejszej uwagi na jej defekt. Niemożliwe, żeby Chajka przeżyła wojnę. W moim opowiadaniu trafiła do Ameryki, ale [naprawdę to] wojny nie przeżyła, nie. Poszli wszyscy, zginęli, Baumowie zginęli, ten cały dom wyjechał do Brzezinki.

 

Na uczelni [w Warszawie] antysemityzm zaczął się rozwijać stopniowo w okresie sanacji. Zalążki tego antysemityzmu się biorą z okresu wojny polsko-bolszewickiej [1920]. Zarzucano Żydom, że tak gorliwie witali bolszewików w wielu miasteczkach, co było prawdopodobne przy tej biedzie i nędzy żydowskiej. Gdzieś po śmierci Piłsudskiego, tuż po 1936 roku, kiedy szybko i silnie się rozwijał hitleryzm w Niemczech, to w Polsce rozwijał się równolegle antysemityzm. Pamiętam, był taki moment, kiedy nas wyrzucano z Politechniki. Młodzież Wszechpolska. Nas wypchano: i Żydów i tak zwanych komunistów – Polaków, którzy stawali w obronie tych Żydów, wypychano nas poza bramę Politechniki. Ponieważ policja nie ingerowała, jako że policja nie miała wstępu na uczelnię, no to odbywało się to spokojnie, a rektor się tam kręcił i jakoś uspakajał, ale nie ingerował. On się nazywał Warchałowski.

 

Potem były takie w Warszawie przypadki: studenci korporanci mieli laseczki, na laseczce osadzali żyletkę, i uderzali w tył głowy. Pamiętam, że do mnie przyszedł kolega mój, Czerskier, z Politechniki. Tam żeśmy mu coś opatrywali. Taką miał gęstą strasznie czuprynę i rozciętą głowę z tyłu żyletką właśnie. Jeżeli chodzi o przypadki drastycznego antysemityzmu, to ja tak bezpośrednio z nimi się nie spotkałem. Ja nie wiem, skąd ja mogłem zapamiętać takie dwa nazwiska: Jegier i Owsiany? Coś gdzieś zasłyszałem [w dzieciństwie], utrwaliło mi się to, ale to mogło być nieprawdą. W każdym razie ja mam w pamięci, że ci dwaj Żydzi zginęli w pogromie w Kielcach w 1918 roku. Ale ja pewien tej informacji nie jestem. Natomiast [później] miałem taki przypadek, który we mnie wzbudził niechęć do ówczesnej Rzeczpospolitej. Mianowicie nie wzięto mnie do wojska, chociaż byłem w latach. Nie przyjęto mnie pod pozorem, że mam jakieś defekty techniczne. Jednym słowem nie dostałem kategorii A, bo musiałbym trafić, jako student, do podchorążówki, co nie było mile prawdopodobnie widziane przez ówczesne władze wojskowe, żeby jeszcze jeden Żyd do podchorążówki się dostawał. W Kielcach, jeżeli pominąć to, co ja nazwałem pogromem roku 1918, to przez te wszystkie lata ja się nie spotykałem z tym, co bym nazwał jawnym antysemityzmem. Dopiero, kiedy ja już byłem w Warszawie, w tej drugiej połowie trzydziestych lat, kiedy ta historia w Polsce tak zaczęła przybierać na sile, [odczułem antysemityzm].

 

W Kielcach był piękny basen już wtedy, na który chodziliśmy. Na peryferiach Kielc, w takim młodym lasku. Basen, w którym była nawet wieża do skoku. I ja na ten basen z Felą chodziłem, kąpaliśmy się, pływali, skakali do wody, ja nawet tam nos złamałem, pamiętam, przy próbie skoku z trampoliny. Nie czuło się w tym mieście tego, co się czuło w Warszawie. No, w każdym razie nikt nas nie zaczepiał na basenie. A wojna się zbliżała szybkimi krokami.

Miałem mieć egzamin dyplomowy zaraz po wakacjach [1939]. To ja z Warszawy się przeniosłem do Kielc na lato. I jak to w wakacje: jeszcze się człowiek wykąpał w basenie, jechało się za miasto do miejscowości letniskowej Białogon, do Słowika, siedem kilometrów od Kielc, i w tej rzeczce [Biebrza] się kąpało. W mieście był spokój. Nikt nie spodziewał się, nikt nie mówił o wojnie. W Warszawie się tego też nie czuło przed wakacjami. Chociaż wiedzieliśmy, co się dzieje w Niemczech, wiedzieliśmy o Nocy Kryształowej. Czas wtedy spędzałem głównie z Felą. Na motocyklu sobie jeździłem. To był motocykl mojego szwagra, Obarzańskiego, taki masywny motocykl. (Obarzański to był mąż Róźki, Rozy Eugenii, najstarszej siostry). W ostatnim dniu pokoju moja żona [p.Gringras tak nazywa swoją życiową partnerkę, formalnego związku nigdy nie zawarli], która wtedy była dziewczyną około 22 lat, to jeszcze pojechała sobie na rowerze do Słowika, wykąpać się. Rodzina była w Kielcach. Tylko Artur był w Częstochowie, on już wtedy miał dwoje dzieci i żonę Ankę. Maurycy i Leopold mieszkali z żonami, ale w Kielcach. A dziewczyny: najmłodsza Mania i druga Bala czy Bela były w domu, a Edzia [Ziuka] ze swoim narzeczonym czy mężem (nie pamiętam, czy to było po ślubie czy nie), z tym Chasklem Majtkiem. A z Zygmuntem mieliśmy tylko kontakt listowny, on mieszkał w Paryżu, ten najstarszy.

 

Ostatni dzień [przedwojnia] absolutnie się nie różnił od dni poprzednich. Nad ranem: czwarta, piąta rano, obudził mnie huk bomb. Kielce były zbombardowane bardzo wcześnie, bo 1 września. Ja szybko ubrałem się i biegłem, acha, [to znaczy, że] noc prawdopodobnie spędziłem u Baumów, biegłem do rodziców. I pamiętam pustą ulicę, na której tylko szkło ze sklepów [skrzypiało], bo szyby powypadały z okien. I widziałem jednego czy dwa konie dorożkarskie, leżały zabite konie, i cisza taka. Tylko ja tak biegłem po tym szkle. No i dobiegłem do domu, a tam już oczywiście popłoch był, wszyscy zebrani, nawet ci dwaj bracia ze swoimi żonami byli na miejscu, był chłopak jakiś ranny.

 

Jak wyszliśmy [na ulicę], to już, jak to mówią Żydzi, był rejwach. Hałas, krzyki, nie wiadomo, co będzie. Pierwsze bombardowanie Kielc doprowadziło w gruncie rzeczy do pełnego paraliżu miasta. 1 września, przestało działać światło, wodociągi, etc. To trwało jeden dzień. Rodziny wyjeżdżały, przeważnie wynajmowało się dorożkę, albo wóz jakiś, i ładowała się rodzina, i uciekała. Uciekała na Wschód na ogół. Zresztą tylko ci, których Rosjanie wywieźli na Daleki Wschód – przeżyli. Taki paradoks, o którym się nie mówi, że gdyby ich nie wywieźli, to by poginęli do szczętu. Ci, którzy uciekli do Lwowa – przeżyli. Wszyscy ci, których ja spotykałem, wszyscy ci, którzy zginęli w pogromie kieleckim w 1946, to byli ludzie, którzy wrócili ze Związku Radzieckiego. No, paradoks.

 

Wiec co robić? Uciekać z miasta? Każdy na swoją rękę. Ojciec zdobył jakiś wehikuł i z dziewczynkami [w drogę]. Natomiast ja zjawiłem się po moją lepszą połowę u niej w domu i zaczęliśmy się pakować w plecak. Pamiętam dwuzłotówki były srebrne, i nam wpadło do głowy, że tymi dwuzłotówkami łatwiej będzie płacić niż papierowym [pieniądzem]. Ja miałem taki świetny mały, ale bardzo mocny rowerek. Załadowaliśmy plecak na rowerek i wyszliśmy z miasta w stronę Bodzentyna [miasteczko około 20 km na wschód od Kielc]. Był z nami jej najstarszy brat [Feli], Artek, taki wysoki chłopak, i chyba była Andzia [siostra Feli].

W klasztorze żeśmy nocowali i ruszyliśmy dalej, w kierunku Lublina. Kierowaliśmy się na miejscowość Wierzbnik, pamiętam tę nazwę. Spotkaliśmy uciekinierów i ktoś powiedział, [że] Niemcy [są] w odległości kilku kilometrów. No i od razu poderwaliśmy się, uciekaliśmy z taką szybkością, ze 40 kilometrów na dobę. Uciekaliśmy przez 12 może 15 dni. Po drodze widać było na szosach tłumy ludzi. Były naloty na te tłumy, ludzie wtedy uskakiwali w rowy. Były takie pogłoski, jak to po drodze, ludzie przekazywali sobie wiadomości, że nadlatują samoloty angielskie, że wkrótce przegonią Niemców. Wypatrywano ciągle w to niebo, ale nie było widać ani polskich, ani angielskich samolotów. No i jeszcze opowiadano, że administracja państwowa, prezydent Mościcki i premier Sławoj-Składkowski, minister obrony Kasprzycki z żoną – że wszyscy oni uciekli z Warszawy w stronę Zaleszczyk do Rumunii.

My dotarliśmy nad Bug do wioski polskiej na Białorusi Zachodniej. Białorusini przewieźli nas nocą na drugi brzeg [Bugu]. A drugi brzeg to był już brzeg radziecki. No i myśmy się tam zatrzymali. Nocowaliśmy w chałupie razem z żołnierzami radzieckimi. Było ich tam 10 czy 12. Żadnych prób zaczepek: wy z Polszy [ros. z Polski], nie z Polszy – nie było. No i stamtąd ruszyliśmy w głąb ZSRR, ciągle staraliśmy się iść na Wschód, na Wołyń. I tam żeśmy się gdzieś rozstali z Andzią i z bratem, i byłem już tylko z Felą. Poruszaliśmy się jak popadło: wozy, jakieś furmanki, ciężarówki. Dostałem [pan Gringras często opowiadając o sobie i Feli, używa liczby pojedynczej] się do miasta Równe [miasto na Wołyniu, 170 km na północ od Lwowa, obecnie Ukraina], a w Równym spotkałem znajomych z Warszawy, u których myśmy się przez kilka dni zatrzymali. Oni mieli już jakiś pokój.

 

A ja zaczęłem [zacząłem] starać się o pracę, ponieważ było już spokojnie. No, to było więcej [później] niż połowa września. Ja się zgłosiłem do jakichś władz lokalnych. To już były władze radzieckie [po zajęciu terenów Polski wschodniej 17.09.1939]. I wtedy ja miałem, zdaje się, pełny indeks przy sobie, no a ten Rosjanin mówi – wy praktyki nie macie, no więc my możemy tylko zaproponować – mówi – pracę przy budowie drogi, która prowadzi do Kijowa czy do Lwowa – nie pamiętam – i na tym odcinku moglibyście pracować jako fizyczny. No – mówię – jako fizyczny, niech będzie fizyczny. I on wskazał mi miejscowość Warkowicze [miasteczko odległe o około 15 km od Równego]. I ja tam zamieszkałem w tym folwarku z Felą. [W Warkowiczach od października 1939 do czerwca 1940 był jeniecki obóz pracy, jego więźniowie pracowali przy budowie drogi.] Gospodyni, bardzo zresztą miła pani, dziedziczka, Polka, Dawidowska albo Dawidowicz dała nam pokój. [Przed wojną na terenie województw lwowskiego, wołyńskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego istniało 2712 majątków ziemskich o powierzchni ponad 50 hektarów, których właścicielami byli Polacy; okresie okupacji radzieckiej zostały one przejęte przez państwo.] No, domek był niewielki, taki domek typu dworek.

 

No, ja zacząłem pracować. To była droga poszerzana oczywiście dla celów strategicznych, asfaltowa. Ja tam byłem ze dwa miesiące przynajmniej. Najpierw fizyczny, a potem byłem już technikiem tak zwanym. Moja praca polegała na tym, że na noc, kiedy kierowcy tych ciężarówek, to byli jeńcy polscy, szli gdzieś na spoczynek, oni odstawiali samochody do bazy i ja te 20, 30 samochodów musiałem napełnić benzyną przez noc. Ja nie miałem [do tego] żadnych urządzeń poza rurką gumową, to musiałem zasysać benzynę. Bo nauczyłem się bardzo szybko, że benzyny się nie łyka, tylko się zasysa, i rurkę kładło się do baku, i się wlewało tę benzynę. No i czyściłem te samochody, od dołu skrobałem, czyściłem z błota. Jako technik kierowałem taką brygadką dwu, trzy-osobową. Jak już śniegi zaczęły padać, to samochody często grzęzły i trzeba je było wyciągać. W nocy mnie wzywano o pierwszej, drugiej, jechałem z takim samochodem ciężarowym, który miał odpowiedni hak, i paru ludzi z łopatami [zabierałem], podjeżdżaliśmy do takiego samochodu, i trzeba go było wyciągnąć z tej zaspy. Tam potężne śniegi były, przełom roku 1939 – 1940.

 

Nawiązaliśmy pisemny kontakt z Anką, siostrą Feli, która znalazła się w Augustowie [miasto 80 km na północ od Białegostoku]. Ona tam gdzieś uczyła w szkole i namawiała siostrę, żeby ta pojechała do niej. No i Fela się zapakowała i pojechała. Równolegle do granicy rosyjskiej się posunęła, na północ. A ja miałem się zamiar wybrać do Lwowa, bo mnie wzywał do Lwowa ten jej brat Edzio, który się tam zatrzymał i od razu trafił na Politechnikę Lwowską (to była polska politechnika, ale w tym czasie ona już była pod władzą ukraińską, czyli radziecką). Warto może jeszcze wspomnieć o bani. Fela opisała coś takiego fenomenalnego jak bania w liście do mnie. Mam go gdzieś do dzisiaj. Fela poszła z gospodynią, panią Witkowską, wykąpać się. Pani Witkowska mówi, że od roku nie była w bani, więc się wybrały. Bania to była taka chałupa z drewnianych bali. Podłoga była ziemna, taka gliniasta, parę desek tylko leżało. W środku piecyk, dookoła piecyka parę ław, i siedziały tam baby, miały czerpaki, takie miski wielkie, i nabierały wodę, która się gotowała, z takiego sagana dużego, z kociołka. No i tak się myły, a jak już były całkowicie rozparzone, to wyskoczyły gołe na mróz. I ona [Fela] mówi – chociaż bym katarek jakiś [dostała], nic!

 

Ja się z rodzicami spotkałem w Kowlu [miasteczko na Wołyniu, ok. 160 km na północny wschód od Lwowa]. Kowel strasznie wyglądał wtedy. Papiery na ulicach, wiatr, zimno, to już był koniec roku [1939], zbliżał się grudzień. Ten pejzaż Kowla przypomina mi późną, zimną jesień. Pusto na ulicach, sklepy pozamykane, pozabijane deskami, jakieś gazety fruwają, no pustynia taka, przerażający wygląd tego miasta! Do dzisiaj widzę ten Kowel jako coś ponurego, przerażającego. Ja namawiałem ojca, żeby nie wracał do Kielc. Ale jego do powrotu namawiał mąż tej najstarszej mojej siostry, Obarzański. Twierdził, że z Niemcami można się uładzić, można się dogadać, że to nic strasznego, no, bywają takie nieprzyjemne rzeczy, że czasem można w gębę dostać, ale na ogół – mówi – jak mu [Niemcowi] się da gęś pod pachę, taką pieczoną, oczywiście, to można z żandarmem się dogadać. Można żyć, przyjeżdżajcie. – I ojciec, który już miał swoje latka, jakby nie było był po pięćdziesiątce, z matką, z dwiema dziewczynami, bez punktu zaczepienia konkretnego, wolał wrócić. Ponieważ on Niemców znał, znał Austriaków, znał język niemiecki. – Tam jest spokojnie, co będziemy się tu tłukli i po co? I wrócili, chociaż ja ich namawiałem, pamiętam jaki dziś, żeby nie wracali.

 

Rodzice wrócili do Kielc, a ja zostałem we Lwowie. Ten okres lwowski to jest Politechnika. Indeks warszawski był honorowany, trzeba pamiętać, że to był okres, kiedy część profesury warszawskiej była we Lwowie, między innymi Boy-Żeleński [Tadeusz Żeleński, ps. Boy, 1874-1941, krytyk literacki i teatralny, satyryk, publicysta, tłumacz literatury francuskiej] na Uniwersytecie wykładał. Odżywianie było, pamiętam, nienadzwyczajne, bo nawet koninę żeśmy jedli, co wtedy uchodziło za coś niemiłego, bo się w Polsce nie jadało koniny. Jak we Lwowie byłem, przyszło kilka przesyłek od rodziców z odzieżą. Oni prawdopodobnie jeszcze mieszkali w swoich domach, ale w 1942 już nie mieliśmy kontaktu. Kontakt urwał się z wybuchem wojny [niemiecko-radzieckiej, czerwiec 1941]. I potem nie miałem już żadnego kontaktu ani z Kielcami, ani z Warszawą, tylko z Moskwą, z ludźmi, którzy byli w Związku Patriotów Polskich, który również przysyłał paczki, takie niewielkie. Jakieś palto, granatowe dobre palto [przysłali] – tylko niestety zalęgły mi się myszy w rękawie, tak że potem trzeba było je wyrzucać, tak było, no.

 

Nie wiedziałem, co się dzieje, bośmy będąc w Rosji nie wiedzieli przecież. Myśmy nie wiedzieli, że istnieje getto, nie wiedzieliśmy o wywózkach do Oświęcimia, nie wiedzieliśmy o powstaniu w getcie na przykład. Rosjanie nie mieli ani głowy prawdopodobnie, ani chęci wiedzieć, co się dzieje w Warszawie, ponieważ oni mieli swoje własne historie. Takie jak na przykład Babi Jar w Kijowie, gdzie też zginęło te sto tysięcy ludzi. W radiu radzieckim, które było czynne od rana do nocy i na placach poustawiane były głośniki od 1941 roku, to były wiadomości typu wojskowego głównie. Mówił słynny spiker Lewitan: nasze wajska adstuypili w tjażołych bajach [ros. nasze wojska wycofały się po ciężkich bojach]. I to były wszystkie wiadomości, które się z radia dostawało. Co się z rodzicami stało, dowiedziałem się dopiero po powrocie do Polski. W 1946 roku w maju.

 

Przez kilka lat jeszcze [rodzice] żyli w Kielcach pod okupacją niemiecką, do likwidacji getta kieleckiego. Co robiły siostry w tym czasie, nie wiem. Zachowało się jedyne zdjęcie z tego czasu, na którym one również figurują; ojciec, matka, jakaś grupa ludzi, jakieś wesele, to był rok 1941. Getto w Kielcach zorganizowano w 1942 i wywózki się odbyły w 1942. [Od 20 do 24 sierpnia 1942 Niemcy likwidowali getto kieleckie, selekcję prowadzili przy ul. Okrzei.] No i w końcu, oczywiście skończyło się tym, czym się musiało skończyć. Obie dziewczyny trafiły do obozu Brzezinka. Mania zginęła, mając lat chyba 18, 20. O nich nikt nic nie wiedział. Ich szybko bardzo Niemcy zlikwidowali.

 

Po skończeniu studiów [we Lwowie] dostałem pracę w takiej Kawkaz Energomontaż, której się trzymałem całą wojnę. Byłem m.in. majstrem w fabryce wódek Baczewskiego. [Wytwórnia wódek i likierów, założona w 1782 roku w Wybranówce pod Lwowem, prowadzona przez rodzinę Baczewskich, od lat 40-tych XIX wieku wielka, światowej sławy firma, w ZSRR znacjonalizowana.] Tam były zbiorniki do alkoholu, takie kadzie wielkie i trzeba było je spawać, ja nadzorowałem spawaczy. Znalazłem sobie takie mieszkanko maleńkie, pokoik, na peryferiach Lwowa u niejakiej pani Granat, i w tym czasie wróciła do mnie moja ukochana z Augustowa. Mimo że to było po białoruskiej stronie, uczono tam w języku polskim i ona uczyła polskiego. Sołtys płacił jej żywnością. Rzuciła jednak tę pracę i przyjechała do mnie do Lwowa i od tego czasu już nie rozstawaliśmy się. Skąd żeśmy mieli narty, nie pamiętam, ale na tych nartach rozłożyliśmy siennik i na tym się człowiek przekolebał [w nocy], a rano szliśmy do miasta. Szła ona ze mną, bo inaczej nie było co jeść, a szła przez śnieg w bosonóżkach czyli w letnich pantofelkach takich. Człowiek był bardzo odporny wtedy, nerwy wpływają i ta odporność wzrasta diabelnie. Ona nie pracowała wtedy nigdzie. No i tak żeśmy się tam tłukli. Po tej robocie we Lwowie przenieśli mnie do Tarnopola, nie do samego miasta Tarnopol, tylko do wsi Berezowica Wielka, kilka kilometrów od Tarnopola. No i tam pracowałem chyba do wybuchu wojny [1941]. Tam trzeba było montować maleńką kotłownię. Dostałem mieszkanie we wsi bardzo miłe. Duży pokój, pod oknem rosły malwy, drzewa. Jedzenia miałem dosyć. Kąpaliśmy się w rzece, która się nazywa Seret, znana rzeczka. No i tam żeśmy we dwójkę mieszkali.

 

Niemcy już dawno przekroczyli granicę [lipiec 1941], a ja jeszcze ze swoją brygadką wykańczałem pewną robótkę. Dopierośmy się w szóstym czy którymś dniu zorientowali, że trzeba uciekać, bo Niemcy są tuż, tuż. Skombinowaliśmy furmankę solidną, i było jeszcze kilku moich znajomych ze Lwowa, z Tarnopola, ludzi pochodzenia żydowskiego, którzy razem ze mną na tę furmankę się wepchali, i ruszyliśmy w drogę. Ruszyliśmy w kierunku Kijowa z Tarnopola. Szosa była pełna, pracowały na niej Ukrainki, wszystko w białych zapaskach na głowach, łopaty w ręku, prawdopodobnie one umacniały pobocza. No i myśmy tak wędrowali od wsi do wsi: kilometrowe pola kukurydziane i kilometrowe pola grochu. I ostatecznie myśmy się zatrzymali w Połtawie, gdzie była stacja kolejowa i wtedy myśmy już planowali sobie, że spróbujemy ruszyć do Azji. Tę furmankę żeśmy sprzedali iśmy wyczekiwali dowolnego pociągu towarowego, jako że pasażerskich nie było już żadnych. W stronę Azji. I wreszcie my trafili[śmy] na jakąś platformę, korupcja zadziałała prawdopodobnie, jakiś sweterek czy coś zadziałało, dowiedzieliśmy się, że pociąg idzie w stronę Taszkientu. Myśmy jechali parę tygodni tym pociągiem. Na stacjach można było kipiatok [wrzątek] złowić, lokalni mieszkańcy sprzedawali to czy owo, jakąś osełkę sera owczego, wobłę – to jest suszona ryba, twarda jak podeszwa.

 

Po kilku tygodniach dotarliśmy do Taszkientu. Zaczyna się życie w Uzbekistanie a potem w Tadżykistanie. Ja znalazłem kontakt ze swoją organizacją zawodową, z tak zwanym Kawkaz Energomontażem, który miał w Taszkiencie oddzialik składający się z jednego człowieka. Pamiętam, jak on się nazywał – Monakow. On mi dał pracę w Szurabie, to jest miejsce około 1200 m n.p.m., miejscowość bez zieleni, trzy drzewka tam rosły. Tam była kopalnia węgla. Fela w Szurabie nie pracowała. Ona dopiero w Kokandzie [miasto w Fergańskim obwodzie Uzbeckiej SRR, ok. 160 km od Taszkientu], w cukrowni pracowała. Potem nas przeniesiono do Kokandy, montaż kotła parowego robiłem przy pomocy jakichś [około] stu ludzi przynajmniej. Tam zaczęto budować cukrownię, bo tereny, gdzie były cukrownie, głównie Ukraina, zostały zajęte przez Niemców.

 

Z Kokandy przerzucono mnie do Aktiubińska. Aktiubińsk dzisiaj to jest duże miasto, 300 tysięczne, a wtedy to był posiołek, taka osada większa. Dostałem tam pokój zarobaczywiony straszliwie z przepięknym widokiem na kwitnący, ogromny step, a na widnokręgu kolej i przetaczające się cały dzień pociągi z transportami broni. 3 kilometry od tego mieszkania montowaliśmy znowu kotły, tym razem kotły amerykańskie. Otóż Amerykanie zawarli umowę z Rosją o tak zwanych dostawach towarów lendlease. Oprócz broni szły również dostawy przemysłowe typu elektrownie, turbiny. Raz uruchamiałem małą elektrowienkę amerykańską. Pomagał mi w tym oddział jeńców japońskich, świetnie ubrani, sprawni. Porozumiewałem się z nimi na migi, ale oni tak sprawnie wszystko pojmowali! W Aktiubińsku pracowali również więźniowie skazani z wyroków kryminalnych, nie politycznych, tak przynajmniej mówiono. I tam byli dwaj Polacy. Znaczy dwaj Żydzi, więźniowie, piosenkarze żydowscy z Warszawy, Dżigan i Szumacher. Ja się z nimi nie spotkałem, ale oni pracowali na tym terenie i wiem, że żyło im się znakomicie. Oni pracowali w tak zwanym KO [kulturalno-oświatowy], zajmowali się kulturą. Zamykano ich w obozie na noc, ale nie mieli żadnych pasiaków, byli ubrani w takie nędzne szmaty. A w dzień oni dla robotników śpiewali. W kuźni zrobiliśmy koncert jako nagrodę i trzeba by widzieć twarze tych więźniów zapatrzone w śpiewających. Jedną z więźniarek była jakaś artystka z Azji, pięknie śpiewała, i śpiewał Dżigan i Szumacher żydowskie, hebrajskie piosenki, i oni [więźniowie] słuchali tak jakby ich zauroczyło, bo ludzie byli stęsknieni muzyki w ogóle jakiejkolwiek. Dżigan i Szumacher wydostali się do Iranu, a potem w świat razem z wojskami zorganizowanymi przez Andersa.

 

Spotkałem się z Arturem [brat p.Gringrasa] w Azji, w Ferganie [miasto obwodowe w Uzbeckiej SRR, ok. 240 km od Taszkientu]. (Mam kilka zdjęć nawet z Fergany, mały format bardzo, ale wyraźne). Te dzieci: Rysio i Lilka [dzieci Artura] się wychowały pod opieką [naszej] siostry, która potem wyjechała do Izraela. Ziuka albo [czyli] Edzia. Ona była tam ze swoim mężem Chasklem Majtkiem. Żona Artura [Anka] kilka razy przechodziła granicę radziecko-niemiecką, bo do wybuchu wojny [1941] można było tak wędrować. [Legalne przechodzenie granicy niemiecko-radzieckiej wymagało specjalnej, rzadko wydawanej przepustki]. Ale ostatnia jej podróż do Polski skończyła się tym, że nie mogła już wrócić do Lwowa. I została na terenach niemieckich, w Częstochowie, i w rezultacie wylądowała w fabryce amunicji. Ona nie zginęła, ona się odnalazła po wojnie. Potem do Taszkientu mnie zarzuciło, gdzie montowano jakąś fabrykę wywiezioną spod Leningradu ówczesnego czyli dzisiejszego Petersburga. Ale to już na krótko.

No, 8 maja się skończyła wojna. Władze w Lublinie się organizowały. Prawdopodobnie późno dostałem zawiadomienie, żeby wracać do Polski, że się organizuje pociąg. Nie ja jeden wracałem, wracało nas 700 osób z okręgu. Sytuacja była taka, że to byli ludzie przeważnie narodowości żydowskiej, bo ci polscy wracali via Iran. (Kilka tysięcy Żydów też pojechało tamtą trasą). Ja myślę, że jakieś 200 tysięcy ludzi [Żydów] przeżyło dzięki temu, że się dostało [wysłano ich] do tych odległych regionów Rosji. [w Centralnym Komitecie Żydów w Polsce zarejestrowano 136 579 żydowskich repatriantów z ZSRR.]

Pociągiem jechałem ponad miesiąc. Z Kokandy z Uzbekistanu. Ja byłem jednym z dwóch kierowników tego pociągu. Ten drugi był harcerzem kiedyś, żydowskiego pochodzenia, taki zasymilowany. Myśmy kierowali tym zaopatrzeniem, bo trzeba było zdobywać po drodze chleb. Ten właściwy kierownik pociągu to był jakiś kapitan pochodzenia kazachskiego, wiecznie pijany. Na granicy polsko-radzieckiej witano nas nie bardzo serdecznie, ta ludność okoliczna patrzała na nas wrogo, takie się dawały słyszeć zawołania: Żydy wróciły. Ale nie było jakichś prób napadu.

Trafiłem do PUR-u, Państwowy Urząd Repatriacyjny, nie pojechałem do Kielc, tylko mnie skierowano do Łodzi. I w Łodzi, jak to mówią, złapałem jakiś kontakt warszawski, bo w Warszawie w 1946 już się konstytuowały władze Polski Ludowej, PRL. Chodziłem ubrany w taką żółtawego koloru bluzę i spodnie, wyglądałem na pewno jak jakiś uchodźca z Wietnamu, czy gorzej. A apteka to czytałem arteka, bo p wymawiałem jeszcze jako r [rosyjskie r w cyrylicy pisane jest znakiem takim jak p w alfabecie łacińskim]. Potem wezwano mnie do Warszawy, wezwał mnie ktoś z moich kolegów z Politechniki, oni już zajmowali stanowiska we władzach rządowych, albo niżej, ale dostatecznie wysoko, żeby móc wezwać. No i pojechałem do Warszawy, gdzie mnie od razu skierowano do jakiegoś mieszkania na piątym piętrze, na ulicy Stalowej, u jakiejś rodziny. Cały czas z żoną. Dwie nierozłączki wtedy już były. To 63 lata trwało, kawał czasu. I dostałem pracę od razu. W tym czasie się organizowały ministerstwa w Polsce. Skierowano mnie do energetyki. Ponieważ ja w Związku Radzieckim na ogół tak [w energetyce] pracowałem. Szybko mnie awansowano, bo brakowało ludzi, nie było fachowców, praktyków, i zostałem kimś w Centralnym Zarządzie Energetyki. Byłem takim głównym inspektorem. Mnie interesowały nie turbiny a kotły parowe i wszystko, co z tym związane. I wtedy zacząłem jeździć po Polsce, po kilku elektrowniach.

 

Nic jeszcze w pierwszych dniach nie wiedziałem [o rodzinie], nie miałem żadnego kontaktu i do Kielc się nie wybierałem, to było przed pogromem jeszcze. W Kielcach się wtedy dopiero moi bracia znaleźli, ale oni nie wiedzieli o tym, że ja wróciłem. A ja nie wiedziałem, że oni tam są. To dosyć długo trwało, nim nawiązałem kontakt z nimi. Ja wróciłem ze Związku Radzieckiego w 1946 roku, dwa miesiące przed pogromem kieleckim. Dziwne, ale swojego zdania na ten temat specjalnie nie mam. Wiadomość o pogromie dotarła do mnie znacznie później. Moi bracia [którzy w Kielcach akurat byli], się zdołali skryć. Ja się zajmowałem przemysłem, nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał, ja nie wiedziałam nic o pogromie. O procesie dowiedziałem się…, nie pamiętam, kiedy. Z rodziną też nie rozmawiałem. Oni mieszkali we Wrocławiu, myśmy się widywali niezwykle rzadko. A jak się widzieliśmy, to o czym innym rozmawialiśmy. W czasie wyborów w 1947 jeździłem po Polsce jako agitator i nasłuchałem się w pociągu wielu wypowiedzi antysemickich. To by znaczyło, że się tego pogromu nie przestraszyłem. Nie tak dawno słyszałem w radiu wypowiedź badacza historii kieleckiej, który twierdzi, że pogrom 1946 roku nie był dziełem Polaków tylko dziełem Rosjan, że to właściwie ktoś w NKWD działający poprzez SB zorganizował pogrom w Kielcach, i że to nie żadni Polacy byli, tylko właściwie Rosjanie. Takie tezy są. Zrozumiałe, nikt nie ma ochoty nosić na sobie takiego odium, prawda? Nie uważam, żeby to była prowokacja komunistyczna. To bzdury! A co to komu coś miało dać?

 

Ja do Kielc się w ogóle nie wybierałem i nie byłem w Kielcach ani razu. Jak się skontaktowałem z rodziną – nie pamiętam, ale prawdopodobnie oni mnie znaleźli, bo oni już byli [wrócili], cała prawie rodzina, ta która przeżyła na zsyłce w Związku Radzieckim. Przeżył Artur z dwojgiem dzieci i siostrą moją Edzią, czyli Ziuką i Majtek jej mąż. Jak wrócili, spotkali się z żoną Artura, która przeżyła okupację w Częstochowie. Wrócił z Rosji Maurycy z żoną i synkiem. I wrócił Leopold, prawdopodobnie z Rosji, bo na ten temat nic nigdy nie mówiliśmy, z obiema córeczkami i z żoną. I oni wszyscy chyba zamieszkali we Wrocławiu. Tak mi się zdaje. Prawdopodobnie oni mnie znaleźli łatwiej, ponieważ łatwiej im się było dopytać w administracji państwowej, czy jest taki i owaki. No i wtedy się dowiedziałem o rodzicach i o siostrach. Od braci. Chyba jakieś pół roku, rok później myśmy się spotkali, bo ja już byłem bardzo zajęty tą swoją pracą. Nie mogłem sobie pozwolić wziąć urlop i wyjechać. Nie było mowy o żadnych urlopach, bo wszystko in statu nascendi, wszystko się rodziło dopiero.

O rodzicach była tylko wiadomość, że ich wywieziono z Kielc. Nie było wiadomo dokładnie gdzie, wiadomo było, że do obozu koncentracyjnego. Czy to była Brzezinka, czy to było Oświęcim? Przez kilkadziesiąt lat ja byłem przekonany, że ich wywieziono do Oświęcimia. Dopiero ten Czarny, kuzyn, który również był w Oświęcimiu, powiedział mi, że oni byli w Brzezince. Bracia nawet na ten temat nie rozmawiali ze mną, myśmy się nie rozwodzili nad tym. Nie było właściwie możliwości, jakby to powiedzieć, nie było opłakiwania, nie było czegoś takiego. No, zginęli, zginęła taka straszna ilość ludzi, zginęło to miasto z 20 tysiącami ludzi. [Szacuje się, że zginęło ok. 21 tys. Żydów kieleckich.] Nie mówiło się o tym, jaką śmiercią rodzice zginęli, nie dopytywaliśmy się o piece, o krematoria, to wszystko później wychodziło na jaw, później, dużo później.

 

Dopiero teraz, niedawno, dowiedziałem się od swojego szwagra telefonicznie, z Izraela, od Majtka [Chaskiel Majtek mąż Ziuki], że mąż Rozy, ten Obarzański, też zginął w Kielcach w jakiś straszny sposób. Podobno go przywiązano do samochodu i wleczono przez Kielce. Rózia zginęła w kamieniołomach pod Wiśniówką, kilka kilometrów pod Kielcami. Została zabita w Kielcach razem ze swoimi dziećmi: Bobek i Giga. Szczegółów nie znam. [Wg. Żydzi w Kielcach, Emes, 1996: Rozalia Obarzańska została zastrzelona w kamieniołomach na Wiśniówce w 1941 a jej dzieci Szymon i Giga zostały zamordowane w getcie kieleckim.] A mój brat najstarszy, Zygmunt, którego przywieziono z Paryża do Oświęcimia, tak podupadł, że stał się muzułmanem. Ale on nie tam zginął, jego przewieźli potem do innego obozu, być może w ramach porządkowania ludzi, którzy pochodzili z Europy Zachodniej. No i ja nigdy nie dowiedziałem się i nie dowiadywałem się, jak rodzice zginęli, jak siostry zginęły. Przeżył brat mojej żony i mój przyjaciel. Filipowski czyli Baum Marian, Edzio. On się urodził w 1912. Zmarł mając lat 65 mniej więcej. Miałby dzisiaj też [jak p.Gringras] 94 lata. On do 1941 był we Lwowie, a potem, po wybuchu wojny radziecko-niemieckiej, przeniósł się na tereny Polski, tu się ukrywał i zarazem uczył, tak zwane tajne nauczanie [prowadził], jeździł po wsiach [i uczył polskie dzieci]. Filipowski [po wojnie] ożenił się z Lidą. To była Polka.

 

Od początku 1947 roku do końca 1948 pracowałem jako szef misji zakupów inwestycyjnych w Czechosłowacji. Stworzyłem taką maleńką organizację, tam pracowało kilkanaście osób, i myśmy realizowali zakupy samochodów, traktorów, turbin parowych, obrabiarek itd. Umowa polsko-czeska opiewała na jakieś półtora do dwóch miliardów koron ówczesnych. I to wymagało ode mnie często kontaktu z najwyższymi czynnikami [władzami] czeskimi, ponieważ te sprawy były wtedy bardzo limitowane w Czechosłowacji, oni chętniej sprzedawali na zachód niż do Polski.

 

Po powrocie z Czechosłowacji z końcem 1948 roku dostałem służbowe mieszkanie na Ochocie, blisko placu Narutowicza. Dom był czteropiętrowy, dostałem mieszkanie trzypokojowe, 90 metrów. Tam nie było parkietu, tylko była podłoga ubita, takie klepisko myśmy mówili. (Nigdy nie zrobiłem tego parkietu).

 

W 1948 roku pracowałem w PKPG [Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego], najpotężniejsza instytucja w Polsce], w 1949 byłem dyrektorem Centralnego Zarządu Energetyki, a potem przeszedłem do pracy w przemyśle maszynowym. Ja dużo czasu z dziećmi nie spędzałem [Ania urodziła się w 1948 a Roman w 1951]. Tyle, ile czas pozwalał. Ja bardzo często wyjeżdżałem w teren.

 

Ja nigdy nie rozważałem możliwości wyjazdu. Ja miałem swoje określone poglądy, twarde bardzo komunistyczne przekonania. Mnie się marzyła jeszcze przed wojną Polska taka, w której się będzie dobrze, sprawiedliwie żyć. Gdzie Żydzi nie będą dyskryminowani, nie będzie żadnego antysemityzmu. To było takie moje marzenie, prawdopodobnie wyssane z książek Żeromskiego [Stefan Żeromski, 1864-1925, prozaik, dramatopisarz, publicysta, autor powieści współczesnych dotykających problemów społecznych i politycznych], który był moim idolem w owym czasie. Tak przypuszczam. A moi bracia nie byli ani komunistami, ani syjonistami. I oni wyjechali.

Jak oni [Artur z dziećmi] z ZSRR wrócili do Polski, rodzina się zestroiła na nowo. I ta rodzina potem wyemigrowała w latach pięćdziesiątych do Izraela, w 1951 czy 1952. Nie, nie było żadnych kłopotów z wyjazdem wtedy. Jak ktoś uzyskał taką możliwość, nie było trudno [wyjechać]. Potem wyjechał Maurycy ze swoją rodziną, z żoną Lolą [Liba] i z synkiem Henrykiem. A trzeci, Leopold, wyjechał do Szwecji, też z żoną i z dwiema córkami, z których jedna, Inka, wyemigrowała ze Szwecji do Izraela i tam mieszka do dzisiaj. Chyba żyje. Nie jestem pewny, czy oni by wyjechali wszyscy, gdyby nie pogrom kielecki.

 

W Izraelu Artur założył sobie solidny zakład fotograficzny i pracował jako fotograf, pomagał mu drugi brat Maurycy, i jego żona [Anka], bo ona też była z zawodu fotografem. Artur był tu w Polsce przed śmiercią, jak miał lat 84 [połowa lat 80.]. On zdobył wtedy we Wrocławiu taki zestaw zdjęć, które często robili żołnierze niemieccy [w czasie II wojny światowej]: zdjęcia Żydów, chłopów polskich. Artur pozbierał te zdjęcia i chyba przekazał w Jerozolimie do muzeum. On umarł jakieś 12 lat temu. Żyje jego syn Rysio w Izraelu, ma około 70 lat.

 

W Szwecji był Leopold. Pracował w państwowej fabryce materiałów fotograficznych, w laboratorium. Leopold miał swoją rodzinę. Maryla, żona, zmarła mając 90 lat, miał dwie córki, o których wspominałem. Ania i Roman [dzieci pana Gringrasa] byli u niego przez miesiąc w 1963. Nie mieli kłopotów z paszportem, wyjechali sami, bez rodziców. Nie wyjechała przecież cała rodzina tylko wyjechał dwunastoletni i piętnastolatka. Jeden z moich kolegów jechał wtedy do Niemiec i holował ich do Gdańska czy gdzieś, w każdym razie sami przejechali promem do Szwecji, i spędzili piękny miesiąc.

 

Miałem bardzo rzadki kontakt z rodziną w Izraelu. To było spowodowane sytuacją polityczną. Była przecież wtedy pełna izolacja. Od 1956 nie było stosunków dyplomatycznych, także kontakt był nie dozwolony w ogóle. [Kontakty z rodziną w Izraelu nie były całkowicie zakazane, były jednak źle widziane przez władze.] Chyba miałem przykrości, kłopoty w pracy, w 1957 już. Kłopoty polegały na tym, że wezwano mnie do pewnej instytucji [KC: Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej], byłem wtedy v-ce ministrem handlu, i powiedziano, że nie powinienem pracować w [tym] ministerstwie, że trzeba się przenieść do innej pracy, bliżej przemysłu, i chyba wtedy przeszedłem do jakiegoś innego ministerstwa. A w 1968 już nie pracowałem w ministerstwie, bo w 1967 je opuściłem. Przestałem być dyrektorem departamentu. To była degradacja zawodowa. W 1968 ja miałem swoje pięćdziesiąt parę lat. Poszedłem na emeryturę, mając lat 64 [1975]. Pracowałem jeszcze potem na pół etatu. [Mimo wszystko] nic mnie wtedy nie ciągnęło za granicę, zdawałem sobie sprawę, że w tym wieku, nie mam co robić za granicą z moimi umiejętnościami. Ja nie powiem, żebym czuł to jako klęskę życiową, ponieważ wtedy jeszcze ciągle wydawało się, że jest światełko w tunelu. Mnie to śmieszy, kiedy mówią o komunizmie w Rosji i w Polsce. To była [zaledwie] próba przejścia do systemu socjalistycznego, ale same cele były piękne.

 

To był najweselszy barak w obozie socjalistycznym, jak wiadomo. I to był barak, w którym bardzo pięknie funkcjonowały teatry na przykład, lepiej niż dzisiaj, i w którym pisano mnóstwo sztuk bardzo dobrych, w którym napisano multum piosenek, które są grane dzisiaj. A ci wielcy mistrzowie kina? Gdzie nakręcił swoje filmy Wajda? [Andrzej Wajda, ur. 1926, reżyser filmowy i teatralny, jeden z twórców tzw. szkoły polskiej: „Pokolenie”, „Kanał”, „Popiół i diament”. Laureat Oscara za całokształt twórczości.] Gdzie on je nakręcił? w Turcji? W Polsce nakręcił! Że on chce teraz nakręcić Katyń, bo ojciec zginął jego w Katyniu, ja mu to pochwalam. Czy ja uważam, że Katyń to była ładna rzecz? To była straszliwa rzecz. Ale, jak ja słucham kaset [pan Gringras jest niewidomy] o rewolucji francuskiej…

 

W tym mieszkaniu, w którym my teraz jesteśmy mieszkaliśmy [z żoną] od 1979, a przedtem przez 30 lat mieszkałem na ulicy Mochnackiego. Zdaje się, że numer 4. Na trzecim piętrze, skąd trzeba było w dół znosić wózek z dzieckiem, a potem trzeba było schodzić z dzieckiem, i trzeba było znosić samochodzik drewniany, duży dosyć, na którym właśnie mój synek Roman wtedy jeździł. Więc Fela to na ogół praktykowała, bo ja pracowałem, nie byłem obecny w domu, więc ona schodziła z tymi meblami na dół. Żona nie pracowała po wojnie. Ona pracowała przedtem, w Związku Radzieckim. Po wojnie zajmowała się dzieckiem, i mieszkaniem, i jedzeniem, i tak dalej. Tak się złożyło, że mogła nie pracować, nigdy nie proponowałem jej, żeby szukała pracy. Żona była teatromanka i w tym czasie, kiedy miałem jeszcze oczy, tośmy chodzili przynajmniej raz w miesiącu do teatru. Byłem w Teatrze Żydowskim raz czy dwa, ale rzadko. Na ogół chodziłem do Teatru Polskiego, do Teatru Współczesnego. Chętnie pływałem, nie umiem dobrze pływać, ale pływałem sobie zwyczajnie, żabką; lubię z rozbiegu skakać do wody – to najchętniej. Na basen chodziłem z żoną najczęściej.

 

Ze światem żydowskim nie miałem kontaktu, poza oczywiście osobistymi kontaktami i poza kupowaniem macy, ale to był okres grubo późniejszy, to już miałem wtedy 60, 70 lat. Nigdy nie chodziłem do synagogi. Po wojnie czytałem Mendele Mojcher Sforim i jeszcze parę rzeczy czytałem, ale dużo później: poezje żydowskie.

Artur odwiedził Polskę, jak miał już osiemdziesiąt dwa, trzy lata, był u mnie miesiąc. Żyje jeden syn Artura, Ryszard, bo dziewczyna, która była biologiem, zmarła w wieku 50 lat. Nie wyszła za mąż. W Izraelu zmarła na raka, Lilka się nazywała. Ten syn Artura ma lat 70 i pozostaje w pewnym kontakcie z Jakubem [wnuk pana Gringrasa]. Czasem piszą do siebie, emailują, jak to się mówi obecnie. Ten właśnie syn Artura ma już trzech synów, przystojnych chłopców zbliżających się do czterdziestki prawdopodobnie. W Izraelu został tylko wnuk Maurycego, bo syn jego, Heniek, zmarł jakoś wcześnie – nie miał więcej niż 50 lat, może 45, jak umarł. Maurycy zmarł w latach osiemdziesiątych chyba, on zmarł wcześniej niż najstarszy. Ziuka zmarła w Izraelu jakieś 5 lat temu, a Artur 8 może 10 miesięcy później zmarł na serce. O jego żonie nic nie wiem.

 

Jedyny człowiek ze strony matki, z którym się spotykałem [po wojnie] to ten, co mieszkał z dziadkiem ze strony ojca [ojcem ojca] w tym pokoju, gdzie mój dziadek się zatruł i umarł. Czarny, Kazimierz a może Heniek. On spędził sporo czasu w różnych obozach koncentracyjnych, ale po wojnie odnalazł się, odwiedzał mnie od czasu do czasu. Czarny miał sklep w Świdnicy z artykułami technicznymi. On miał trzech synów. Zmarł. Ta żona też. Z nimi się nie kontaktowałem, z tymi synami.

 

Pytanie o moje dzisiejsze życie zadają mi często moi wnukowie. To jest pytanie metafizyczne. To, co się dzieje ze mną związane jest z moim ciałem. A ono się nieustająco zniekształca. Nie wiem, czy to natura każdego starego człowieka, że staje się przesadnie wrażliwym na swoje dolegliwości. Czasami się zdarza, że w ogóle na to nie zwracam uwagi. Ale najczęściej dużo myśli związanych jest z ciałem, z moim zdrowiem: czy wziąłem właściwe lekarstwo, trzeba popić, czy dzwonić do lekarza?, 9 godzina – trzeba wziąć…, itd. Człowiek jest zajęty sobą, ale to nie jest miłe zajęcie. Od dwóch lat tak źle widzę, że już nie mogę czytać. Korzystam z kaset z biblioteki dla niewidzących. I te kasety pozwalają mi oderwać się od mojego ciała, i wrócić do świata, w którym kiedyś żyłem. Mam teraz na tapecie „Boże Igrzysko” Normana Davisa [książka o najnowszej historii Polski], które mi się nie podoba i Wyznania św. Augustyna, który ciekawie mówi o czasie. Jest taki piękny wierszyk cummingsa o czasie. [Pan Gringras recytuje.]

 

gdy kwitnie żonkil (ten, co wie,

że żyjesz, aby stawać się)

zapomnij lecz, pamiętaj że

 

gdy kwitną bzy, co głoszą, iż

budzisz się po to, aby śnić,

pamiętaj co (zapomnij nic)

 

gdy kwitnie róża (rajski ptak

płonący w naszych szarych snach)

zapomnij czy, pamiętaj tak

 

gdy tak rozkwita każdy cud,

że myśl nie może złapać tchu,

pamiętaj gdzie (zapomnij tu)

 

i (gdy nam czas objawi, że

od czasu nas uwolnić chce)

zapomnij mnie, pamiętaj mnie

 

 

 

 

Michał Friedman

Michał Friedmann, Warsawa 2001

Moi rodzice

Pochodzę z miasteczka Kowel, choć mój ojciec urodził się w Brześciu. Tam uczęszczał do rosyjskiej szkoły zawodowej, gdzie nauczył się obróbki metalu. Zbudował między innymi jeden z największych i najpiękniejszych dworców kolejowych na tzw. Kresach Wschodnich. W Kowlu poznał moją mamę, która była niezwykle piękną kobietą. Owocem ich małżeństwa były dwie córki oraz ja, jedyny syn.

Moja mama była o pięć lat młodsza od taty. Obydwoje urodzili się w latach 80. XIX wieku. Moja mama nazywała się Szosze Henia, ale w dokumentach figurowało imię Gienia; panieńskie nazwisko mamy brzmi Bokser. Mój ojciec nazywał się Aron Samuel Friedman. Mama robiła kapelusze. Ponadto szyła eleganckie suknie. Wszystkie jej kreacje były najwyższej jakości i najmodniejsze w całej Warszawie. Do mamy przychodziły zawsze bogate kobiety, takie jak żona właściciela młyna czy olejarni. Czasami zatrudniała trzy osoby, w tym dwie pracowały regularnie. Pracownia mamy mieściła się w naszym mieszkaniu – mieliśmy trzy maszyny do szycia firmy Singer. Mama miała bardziej stałe dochody niż ojciec. Była naprawdę niesamowitą kobietą. Po śmierci ojca w połowie lat 30. XX wieku, mama pracowała na utrzymanie całego domu. Miała trzy siostry (nie pamiętam ich imion) oraz jednego brata, który nazywał się Jidl. Wszyscy mieszkali w Ameryce i od czasu do czasu przesyłali nam parę dolarów.

Jak na tamte czasy ojciec był wykształconym człowiekiem, jako że ukończył szkołę zawodową. Pracował przy budowie stacji kolejowej. Po jej ukończeniu otworzył sklep z wyrobami metalowymi, który prowadził z innym Żydem. Zatrudniali dwóch praktykantów. Z czasem mieli coraz mniej zleceń, więc pod koniec lat 20. XX wieku ojciec zaczął pracować dla angielskiej firmy Red Star Line. Była jeszcze jedna firma – White Star Line. Obydwie zajmowały się przewozem emigrantów do Ameryki. Po zakończeniu I wojny światowej wielu ludzi emigrowało z Kresów Wschodnich do Stanów Zjednoczonych. Nie tylko Żydzi skorzystali wówczas z możliwości wyjazdu.

Ojciec wrócił z I wojny światowej z medalem za męstwo. Walczył na terenach rosyjskich przeciwko Niemcom. W swoich poglądach politycznych ojciec początkowo był zwolennikiem tak zwanej żydowskiej partii terytorialistycznej, która częściowo przejęła ideologię Bundu. Uważali, że Żydzi powinni mieć swoje terytorium, ale niekoniecznie w Palestynie. Potem, jak myślę, partia ta przestała istnieć i mój ojciec zaczął wspierać Bund. Moi rodzice prenumerowali „Folkszeitung” oraz „Moment”, ponieważ mama miała syjonistyczne poglądy. Moment zacząłem czytać, kiedy miałem siedem lat.

W naszej rodzinie było troje dzieci: Regina, Rywka oraz ja. Ja się urodziłem w 1913 roku. Regina była ode mnie o dwa lata starsza, a Rywka o dziesięć lat młodsza [Rywka urodziła się w 1923 roku a jej starsza siostra w roku 1911]. Rywka była niesamowicie uzdolnioną dziewczyną, łączyły mnie z nią dużo bliższe kontakty, aniżeli z moją starszą siostrą, z którą często się kłóciłem. Obie dziewczyny zginęły w sierpniu 1942 roku w getcie w Kowlu. Tak samo jak moja mama. Tata miał szczęście, bowiem zmarł kilka lat przed wojną.

Moi dziadkowie

Nie wiem nic o moim dziadku, ojcu mojej mamy. Mam tylko jego fajkę, którą znalazłem w szufladzie. No i noszę jego imię: Mojsze Pinchos Bokser. Ale nazywam się Michał. W końcu nie mógłbym się nazywać Mojsze Pinchos w armii radzieckiej, prawda? Za to dobrze znam moją babcię, mamę mojej mamy. Chana Bokser, moja babcia, wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych w 1923 roku wraz Jidlem, bratem mojej mamy. Babcia także pochodziła z Kowla. Żyła długo i zmarła dopiero w podeszłym wieku. Byliśmy z nimi w kontakcie. Nawet kiedy po wojnie przeprowadziliśmy się do Warszawy, raz zadzwonili do nas ze Stanów Zjednoczonych. Ktoś chciał ze mną rozmawiać. Mieliśmy wówczas pokojówkę, która wiedziała, że utrzymywanie kontaktu z zagranicą nie jest dozwolone [w komunizmie wszelkie kontakty ze światem zachodnim były traktowane podejrzliwie i sprawdzane przez tajną policję], odpowiedziała więc, że tutaj nikt taki nie mieszka. I tak właśnie straciliśmy kontakt. „Jidl” pozostał bez swojego „fidl” [nawiązanie do filmu „Jidl mitn fidl” z 1936 roku] a później zamiast Bokser nazywał się Baxter.

Moja babcia Chana prowadziła tradycyjny dom. Przestrzegało się zasad koszerności i obchodziło wszystkie święta. Chciałbym dodać coś, co właśnie sobie przypomniałem, a o czym nie myślałem od lat. Bardzo lubiłem mojego mełameda [nauczyciel w chederze], chociaż był z niego nudziarz. W piątkowe poranki zabierał nas do sztibla [mały dom modlitwy] jakichś rzemieślników. Żydzi siedzieli tak i studiowali Torę oraz midrasze. Na początku tylko siedziałem i się przysłuchiwałem, potem sam zacząłem tłumaczyć zebranym święte teksty. Pamiętam, że jeden z nich nazywał się Szpak. Miał pozwolenie na przewóz różnych ładunków koleją. Obecni tam Żydzi mówili „Co za kłamczuch z tego chłopaka!”. Szpak wtedy odpowiadał „Skąd to zdziwienie? W końcu cadyk z Czernobyla tańczył na weselu swojej babci Chany”. Po midraszach mełamed zabierał nas nad rzekę, gdzie uczyliśmy się pływać, ponieważ [zgodnie z tradycją] rodzice mieli obowiązek kształcić swoje dzieci i nauczyć je pływać.

Mój dziadek ze strony ojca pochodził z Brześcia. Nie miałem żadnego kontaktu z rodziną z Brześcia. Moja babcia ze strony ojca już nie żyła. Nie pamiętam nawet jej imienia. Miałem kuzyna, który wyjechał do Palestyny przed wojną. W Kowlu wspierał ruch betarowy a później odegrał ważną rolę w walkach przeciwko Brytyjczykom [w latach 20. XX wieku był on członkiem rewizjonistycznego podziemia w Palestynie]. Należał do ugrupowań Begina oraz Szterna, jakiś czas spędził w więzieniu. To był krewny ze strony ojca. Miał nietypowe nazwisko – Jundow. Janusz oraz jego brat Matys byli synami siostry mojego ojca, której imienia nie pamiętam.

Miałem jeszcze jedną kuzynkę, córkę siostry mojego ojca, Ireny Rajnberg z domu Friedman. Wyszła za mąż za prawnika, bardzo dobrze znanego przed wojną. Nazywał się Rajnberg. Kilkakrotnie był atakowany przez członków ONR-u. Irena przeżyła udając „aryjkę”. Została schwytana podczas jednej z łapanek, wtrącona do więzienia, ktoś ją zadenuncjował, że jest Żydówką. Była nawet badana przez antropologów czy spełnia wszystkie „standardy” i podczas badań okazało się, że jest w 100% „aryjką”. Po wojnie Irena wyjechała do Izraela, gdzie zmarła.

Dzieciństwo

Mieszkaliśmy w centrum Kowla w wynajętym trzypokojowym mieszkaniu na ulicy Warszawskiej. Eppelbaum był właścicielem kilku kamienic i od niego wynajmowaliśmy mieszkanie z trzema sypialniami w drewnianym, jednopiętrowym domu. W tym domu mieszkała jeszcze jedna rodzina i przez jakiś czas znajdowała się tu także miejska biblioteka.

Mieliśmy osobne wejście do naszego mieszkania na pierwszym piętrze. Była tam oszklona weranda, gdzie latem jedliśmy posiłki i przyjmowaliśmy gości. W jednym z pokoi moja mama miała swój warsztat. W każdym pokoju były łóżka. Sypialnia była urządzona w tradycyjnym stylu: podwójne łóżko, szafa, przeszklony kredens i półka na moją ciągle powiększającą się kolekcję książek. Wszyscy bardzo dużo czytaliśmy, łącznie z moimi siostrami. Moje czytanie często uniemożliwiało pozostałym pójście spać, więc mama często kazała mi już kończyć, ponieważ była bardzo zmęczona.

W domu był taki duży korytarz, gdzie przechowywana była beczka z wodą, ponieważ w tamtym czasie tylko nieliczne domy miały dostęp do bieżącej wody. Toalety były na dziedzińcu. Jak na ówczesne warunki nie byliśmy wcale tacy biedni. Moja mam dobrze zarabiała i zawsze mieliśmy pokojówkę, nawet kiedy ojciec nie pracował.

W kuchni znajdowała się piec z piekarnikiem. W czwartki wypiekało się w nim chleb na sobotę, chałkę i naleśniki z mąki pszennej, posypane makiem i kawałkami cebuli, tak zwane „cebulaki”. Czasami na święta przyrządzany był kuchen, taki placek drożdżowy z rodzynkami. W soboty jedliśmy cymes z marchewki, gotowany w dużym rondlu. Bardzo często jedliśmy też czulent. Zanosiliśmy garnek z potrawą do piekarni w piątek i odbieraliśmy go w sobotę, bo w piątek nikt nie gotował. Co prawda piekarnia była wówczas zamknięta, ale piec utrzymywał ciepło potrawy. W czulencie była wołowina, ziemniaki upieczone na brązowy kolor, często także duże kawałki masła. Pamiętam taki dowcip: „Co to jest czulent? Wkładasz to w piątek i wyjmujesz w sobotę.”

Później, gdzieś w latach 30. XX wieku, przenieśliśmy się do innego mieszkania, którego właścicielem był kolejny bogaty człowiek, z rodziny Bokserów. To byli nasi dalecy krewni. Wynajmowaliśmy trzy pokoje, również w centrum, na ulicy Piłsudskiego, która była przedłużeniem ulicy Warszawskiej. Był to rodzaj promenady z ławkami. Rodzina Bokserów prowadziła firmę z materiałami budowlanymi. Jeden z synów Boksera był moim znajomym, razem wyjechaliśmy na studia do Francji w 1930 roku. Ukończył studia o profilu handlowym, ale nie wrócił do Kowla, tylko wyjechał do Palestyny.

Życie religijne w Kowlu

W naszym małym miasteczku święta były bardzo ważne. Wszyscy je obchodzili. Na Pesach dom był dokładnie sprzątany, każdy jego zakamarek, a wszystkie naczynia były koszerowane w gorącej wodzie na podwórzu. Ludzie dostarczali mąkę do piekarni, w której wyrabiano macę. Wówczas to były małe okrągłe bochenki, a nie tak jak dzisiaj prostokątne placki. Gmina żydowska rozdawała mąkę oraz macę ubogim rodzinom. Działały różne instytucje charytatywne, które rozdawały macę, zbierały pieniądze na posag dla dziewcząt, które go nie miały, aby nie zostały same aż ich warkocze posiwieją, jak mówi powiedzenie w jidysz. Na święta robiono wino z rodzynek. Dla nas to wino było cudowne.

Stół nakrywało się białym obrusem. Na stole pod serwetką leżały trzy mace. Z jednej odłamywało się kawałek i gdzieś chowało, aby dzieci mogły go szukać. Nazywa się afikoman. Podczas czytania Hagady trzeba było podnieść cztery puchary. Dodatkowo jeden, specjalny rzeźbiony kielich dla proroka Eliasza. W określonym momencie otwierało się drzwi, aby prorok Eliasz mógł wejść. Kiedy byłem małym dzieckiem oczywiście wierzyłem, że Eliasz naprawdę przychodzi. Obchodzimy Pesach, aby pamiętać, że kiedyś byliśmy niewolnikami w obcym kraju. Dlatego otwieramy drzwi, aby pozwolić wejść Eliaszowi lub komukolwiek, kto jest głodny i spragniony. Najmłodsze dzieci zadają cztery pytania. Kiedyś mówiono o głupcu: on jest filozofem czterech pytań.

Święto Pesach obchodzone było bardzo uroczyście; było to związane z początkiem wiosny. Rodzice mieli obowiązek dać swoim dzieciom nowe ubrania lub cokolwiek innego, co było nowe. Kiedy chłopcy i dziewczęta spotykali się na podwórzu, wszyscy wydawali się tacy nowi. Ci, którzy mieli nowe ubrania witając się mówili „titchadesz”, co oznacza: „obyś się odnowił”. Jednym z tradycyjnych zwyczajów była gra, przypominającą nieco klipę, tyle że przy użyciu orzechów włoskich. Część orzechów kładło się na ziemi i następnie trzeba było trafić je innym orzechem. Komu udało się zbić największą ilość orzechów, zabierał je wszystkie. Podczas Chanuki gra się w drejdla, taki bączek.

Później, po śmierci ojca, święta nie miały już tego samego uroku. Przyjeżdżałem do domu na kilka dni, miałem grono przyjaciół, chodziliśmy na spacery lub spotykaliśmy się w klubie, do którego zazwyczaj uczęszczała żydowska inteligencja. Mieliśmy tam różne sekcje: sekcję muzyczną dla mandolinistów, sportową, szachową; był też stół do ping-ponga. Danziger, właściciel młyna, finansował klub. Rozmawialiśmy głównie w języku jidysz, a język polski w dużej mierze zastąpił język rosyjski.

Pamiętam, że na Sukkot szałasy były robione ze złamanych drzwi czy drewnianych balustrad; obok każdego domu stał szałas. Szawuot było bardzo kolorowym świętem. Niedaleko naszego miasteczka było jezioro porośnięte tatarakiem. Ścieżka wiodąca do domu wysypywana była białym piaskiem, a cały dom dekorowany liśćmi tataraku. Większość domów wyglądała, jakby stały w środku dżungli. Ten zwyczaj zaczął jednak zamierać w latach 30. XX wieku. Młodzież, coraz bardziej świecka, zaczęła odchodzić od tradycji. W naszym miasteczku było wielu uczniów. W dwóch gimnazjach [szkołach średnich] co roku naukę kończyło 45 absolwentów.

Chanuka była świętem towarzyskim. Moje znajome i znajomi – czasem dwadzieścia, trzydzieści osób – przychodzili do naszego domu. Mama i siostry robiły placki ziemniaczane. I oczywiście zapalaliśmy świece, które stały na parapecie.

Pamiętam, że kiedy byłem w pierwszej klasie gimnazjum Tarbut, podczas Purim zbieraliśmy pieniądze na Keren Kayemet Leisrael. Przebieraliśmy się np. za Ester lub Ahaswerusa. W pięcioosobowych grupach chodziliśmy od domu do domu. To mogło być w 1925 roku. Odgrywaliśmy całą historię. Był Ahaswer, Haman, który oskarża Żydów i Mordechaj, który idzie do króla i wyjaśnia całą sytuację. Pieniądze zbieraliśmy do puszki na datki i oddawaliśmy je „dla Palestyny”.

W naszym mieście nawet ci nieliczni, zasymilowani Żydzi przestrzegali tradycji. Na Jom Kipur nie było nikogo, kto nie przyszedłby do synagogi. Z drugiej strony we wszystkich domach, które znałem, to głównie kobiety przestrzegały zasad koszerności. Bo komuniści na przykład obnosili się z tym, że nie przestrzegali tradycji. Kowel był żydowskim miastem, którego obrzeża – zamieszkane przez ludność ukraińską oraz polską – tworzyły jakby odrębne miasto. Kowel był podzielony na trzy dzielnice. Po jednej stronie rzeki znajdowało się Stare Miasto, zwane Zand [w jidysz], lub Piasek, jako że było zbudowane na piaszczystym podłożu. W nowej części miasta, na drugim brzegu Turii, mieszkali Polacy, z których większość była pracownikami spółki kolejowej Depo: naprawiali wagony kolejowe oraz silniki. To było oddzielne miasto. Było tam mniej Ukraińców niż Polaków. Ich domostwa zaczynały się tuż za główną ulicą. Te trzy różne światy żyły obok siebie.

Kowel był największym węzłem kolejowym na wschodzie, a bezpośrednia podróż na trasie Warszawa-Kowel była szybsza niż dzisiaj. Podróż trwała mniej niż pięć godzin, a pociągi kursowały tak punktualnie, że mogłeś nastawiać według nich zegarek . Wagony były czyste. Były trzy klasy, pierwsza oczywiście najdroższa. Mówiono wtedy „dlaczego Żydzi podróżują trzecią klasą? Ponieważ nie ma czwartej”. Bilety nie były takie drogie. Trzecia klasa miała drewniane ławki, podczas gdy w pierwszej i drugiej ławki były tapicerowane. W wagonach były przedziały, a w pociągach pośpiesznych jeszcze wagon restauracyjny. Kiedy mieszkałem w Warszawie podróżowałem zwykłymi pociągami. Zawsze wracałem z Warszawy z domu na święta Pesach, Rosz Haszana albo Jom Kipur.

 

Historia Żydów w Kowlu

To małe miasto było czym więcej, niż zwykłym sztetlem. Stanowiło bastion żydowskiej, hebrajskojęzycznej inteligencji. Starsi ludzie mówili jeszcze po rosyjsku, ale młodsze pokolenie wybierało już język polski. Mieszkańcy mojego miasta nie byli bogaci. Tylko kilka osób było zamożnych. Jednym z nich był Armarnik, właściciel młyna na zboże. Oprócz niego Danziger oraz Cuperfein, który miał olejarnię. Sztern był niezwykle skąpym człowiekiem. Kiedy przedstawiciele gminy przyszli do niego z prośbą o wsparcie finansowe na posag dla utalentowanej, lecz biednej dziewczyny, Sztern odpowiedział „Podoba mi się ten pomysł, dziewczynie należy pomóc”. Potem zwrócił się do swojej żony: „Genia, daj mi płaszcz, idę z nimi zbierać datki”.

W naszym mieście znajdowały się dwie duże synagogi. Dodatkowo były jeszcze tak zwane sztible, domy modlitwy należące do poszczególnych cechów. Tragarze, malarze i szewcy – wszyscy oni mieli swoje domy modlitwy na ulicach, gdzie mieszkali. W Zand znajdowała się duża, piękna synagoga, wybudowana w stylu warownym. W święta występowali tutaj najlepsi żydowscy kantorzy, jak np. Kusowicki czy Rozenblatt. Był tam również chór, do którego należało kilkoro moich kolegów z klasy. W mieście znajdowała się jeszcze jedna – prywatna – synagoga, założona przez lokalnego bogacza, Eppelbauma. On był w tzw. nieformalnym związku z kobietą z Ukrainy. Pamiętam, że całe miasto się temu sprzeciwiało. Mówiono, że wybudował synagogę, aby odpokutować ten grzech w swoim przyszłym życiu. Chodziliśmy się modlić do jego synagogi w najważniejsze święta: Rosz Haszana, Jom Kipur, Pesach, Szawuot i Sukot, podczas trzech świąt pielgrzymkowych oraz w Groźne Dni [Jamim Noraim]. Ta synagoga pozostała w mojej pamięci jako miejsce tragedii, ale o tym opowiem później.

Jedna rodzina z Kowla to byli potomkowie Magida z Turzyska i turzyskich chasydów. Turzysk leży nad rzeką Turią, pięć kilometrów od Kowla. Dlatego też potomkowie tej rodziny mieli w Kowlu dwór chasydzki na niewielkiej wyspie na Turii. Chasydzi przychodzili odwiedzać cadyka w ważne święta. Pamiętam, że wraz z chłopakami, którzy – jak się mówiło – oddalili się od religii, pływaliśmy kajakami w tamtą stronę i żartowaliśmy z chasydów świętujących przy stołach. Na przykład puszczaliśmy w ich stronę kota albo psa, a oni strasznie krzyczeli, ponieważ bali się nieczystych zwierząt. Pamiętam takie głupie żarty.

W Kowlu działał szpital żydowski, wspierany przez gminę żydowską. Dyrektorem tego szpitala był Ukrainiec, który znał jidysz i nawet czytał czasopismo Der Moment. W czasie okupacji okazał się nacjonalistą i współpracował z Niemcami.

W miejscowości, gdzie mieszkało dwadzieścia parę tysięcy mieszkańców, były dwa koedukacyjne gimnazja, lokalna gazeta Kovler Sztymer i dwa kluby żydowskie: klub Szolema Alejchema i klub Pereca. Organizacje syjonistyczne też miały własne kluby i biblioteki. Na ulicach szalała walka pomiędzy zwolennikami jidysz a języka hebrajskiego. Miasto było względnie świeckie. Do ważnych instytucji należało gimnazjum hebrajskie Tarbut oraz lokalna organizacja Poalej Syjon, która, podobnie jak Bund, postulowała autonomię kulturalną dla Żydów.

Zarówno Bund, jak i Poalej Syjon prowadziły dobrze zorganizowaną działalność kulturalną w swoich klubach. Na przykład, przeprowadzały „procesy” książek. Na czym one polegały? Na początku publiczność zgromadzona w sali słuchała krótkiego opowiadania lub noweli. Następnie wybierano zespół sędziów, a „prokurator” przygotowywał mowę. Był też „obrońca”. Bardzo często debata między młodymi ludźmi przeciągała się do białego rana. Uczestniczyłem w takich spotkaniach, np. w procesie Boncze Szwajga [główna postać oraz tytuł powieści Icchoka Lejba Pereca]. Czy postępował on słusznie? Czy powinien zostać nagrodzony? Bardzo wiele takich debat miało miejsce, wszyscy dorastaliśmy na nich. Oba kluby prowadziły swoje biblioteki. Ich zbiory nie były szczególnie duże, ale moglibyśmy znaleźć praktycznie wszystkie tytuły publikowane w jidysz, nie tylko te napisane przez żydowskich autorów, ale także te przetłumaczone na jidysz. Książki w języku hebrajskim były dostępne w bibliotekach organizacji syjonistycznych.

Niedaleko naszego domu przy ulicy Warszawskiej znajdował się Dom Związku Ziemian, do którego uczęszczali właściciele ziemscy z całego Wołynia. A my, Polacy tak jak i Żydzi, chodziliśmy tam na wieczorki taneczne. Każdy zamawiał po połowie kotleta, niekoszernego, choć zrobionego z cielęciny a nie wieprzowiny, oraz tańczyliśmy na przykład tango argentyńskie.

Po 1918 roku działał w naszym mieście teatr żydowski, co nie byłoby możliwe pod panowaniem carów. To był teatr amatorski. Jego aktorami byli zwykli robotnicy, nauczyciele oraz studenci. Cały repertuar klasyków żydowskich został wystawiony w tym teatrze. Istniał on do 1 września 1939 roku. Odwiedzały nas też często grupy aktorów ze stolicy. Nawet wielki aktor, [Aleksander] Granach przyjechał kiedyś do Kowla. No i oczywiście teatr Józefa Kamińskiego również. Co prawda nie widziałem „Dybuka”, ale za to widziałem „Wielką nagrodę” oraz „Dwa tysiące srebrnych monet” Szolema Alejchema. To była ta sama sztuka, ale wystawiona pod różnymi tytułami. Widziałem również „Boga zemsty”, sztukę autorstwa Szolema Asza.

Do Kowla przyjeżdżali nie tylko wybitni aktorzy, ale także zapaleni reporterzy, którzy dość często opisywali świat, którego sami nie widzieli. Mój ojciec zawsze zabierał mnie na takie spotkania. Pamiętam, jaki byłem oczarowany tymi zmyślonymi opowieściami. Wtedy też zacząłem wypożyczać książki w bibliotece.

Dwóch wybitnych poetów pochodziło z Kowla. Jeden z nich wszedł do panteonu literatury żydowskiej jeszcze przed wybuchem wojny: Kalman Lis. Lis pojawił się we wszystkich podręcznikach szkolnych CiSzO [Centralna Żydowska Organizacja Szkolna]. No i Eliasz Rajzman, który mieszkał w Szczecinie po wojnie, został przetłumaczony przez jakąś polską poetkę. Rajzman zmarł ponad dekadę temu [zm. 1975]. Był wybitnym poetą. Obaj byli także aktorami w naszym teatrze żydowskim. Rajzmana poznałem dzięki jego artykułom w Folksztyme. Pewnego dnia, gdzieś w połowie lat 60. XX wieku, zauważyłem, że na łamach jednej gazety publikowana była powieść w odcinkach o Kowlu, pod tytułem „Na drogach mojego wczorajszego dnia” albo „Oyf di vegn fun mayn nechtn”. I wtedy przypomniałem sobie o Rajzmanie, którego kiedyś obrzuciliśmy zgniłymi pomidorami, ponieważ jego gra aktorska była taka słaba. Był jednak znakomitym poetą. Przed wojną Kalman Lis był opiekunem w Żydowskim Domu Dziecka w Otwocku. A potem zginął – tak po prostu – został zabity przez Niemców. Byli też trzej bracia, poeci z Turzyska: Lejb, Mates i trzeci, którego imienia nie pamiętam [miał na imię Baruch]. Po wojnie Lejb został w Polsce, wyjechał dopiero w 1957 roku. Dokonał wspaniałych tłumaczeń Puszkina i Tuwima. Kiedyś podarował mi książkę, w której znalazłem dedykację dla mojej młodszej siostry, Rywki, w której był bardzo zakochany. Mates Olicki mieszka obecnie w Stanach Zjednoczonych i publikuje w „Forwerts”.

Kovler Sztime była ogólną, żydowską gazetą dla wszystkich. Miała jednego redaktora, jednego właściciela i jednego edytora – i był nim ten sam człowiek. Nazywał się Jakub Burak. Spotkałem jego brata w Holonie, wiele lat po wojnie. Jakub Burak został zabity. Od czasu do czasu redagowałem w Kovler Sztime kolumnę sportową, oczywiście w języku jidysz, a także publikowałem czasami recenzje spektakli teatralnych.

Kiedy w 1918 roku znaleźliśmy się w granicach Polski, język polski był w zasadzie obcy dla całej żydowskiej inteligencji. Rok 1918 był pełen wydarzeń [patrz: wojna domowa]. Brygada, albo oddział Białej Armii Bułaka-Bałachowicza stacjonował na północnym Wołyniu. W tym czasie wraz z polską armią działali przeciwko bolszewikom, ale po drodze mordowali okolicznych mieszkańców, tak dla wprawy. Pamiętam, że brat mojej matki należał do tak zwanej Milicji Obywatelskiej, która to miała nas chronić w razie napaści Bułaka-Bałachowicza. Większość członków tej milicji była Żydami, ale było też tam kilku Ukraińców oraz Polaków. Brat mojej matki dostał nawet strzelbę od tymczasowych władz miejskich. Mieli karabiny z częściowo odciętą lufą, często używane przez kłusowników. Ponieważ wojna miała taki zmienny charakter – raz jedne siły były w mieście, raz inne – broni było bez liku; żołnierze często porzucali swoją broń i uciekali.

Na początku nasze nastawienie do Polski było przepełnione przede wszystkim wielką nadzieją, ponieważ carat nie zapisał się szczególnie dobrze w historii Żydów, zwłaszcza na tych terenach. Wiem, że wielkie zasługi przypisywano Piłsudskiemu, który i tak już był legendą. Jego blask nieco przygasł, kiedy połączył siły z Petlurą, którego ludzie zaczęli organizować pogromy, także na Wołyniu.

W Kowlu nie było pogromów. Chociaż w 1918 roku, kiedy oddziały Hallera wkroczyły do miasta i wyparły bolszewików, publicznie obcinano Żydom brody za pomocą szabli; ale to były spontaniczne działania. Pamiętam jedno wydarzenie, które później powracało w moich snach przez wiele lat. Był rok 1920, miałem siedem lat. Mieszkaliśmy w pobliżu dworca kolejowego i pewnej nocy żołnierze zaczęli dobijać się do naszych drzwi. Ojciec wziął siekierę. Drzwi były zaryglowane prętem; stałem obok i trzymałem za nogi ojca, który był gotów bronić nas do końca. Wtedy jeden z żołnierzy coś krzyknął i wszyscy odeszli – w bocznej uliczce znajdowały się burdele – i wszystko znów ucichło.

W latach 20. XX wieku Żydzi i Polacy żyli w zgodzie. W Kowlu był jeden prałat Feliks Sznarbachowski, który zbudował piękny kościół. Był przyjacielem Żydów i piętnował złe postawy z wysokości swojej ambony. Kiedy prałat zmarł, prawie wszyscy Żydzi towarzyszyli mu w jego ostatniej drodze na cmentarz. Ja też brałem udział w tym pogrzebie. Bratanek prałata [Włodzimierz] był przed wojną zagorzałym członkiem bojówek; po wojnie pracował dla Radia Wolna Europa i żałował swoich antysemickich działań. Kiedy Hitler doszedł do władzy, wśród studentów w Polsce zaczęli pojawiać się zwolennicy ONR, którzy głosili nienawiść. Hasło „Nie kupuj u Żyda” słyszało się często.

Na początku lat 30. XX wieku w jednym z kin w Kowlu odbył się wiec, podczas którego przemawiał Włodzimierz Żabotyński. Było to albo kino Odeon albo Ekspres, ponieważ wówczas w mieście były tylko dwa kina. Byłem tam. Żabotyński był znakomitym mówcą. Pamiętam, że był człowiekiem obdarzonym wielkim talentem oratorskim. Zazdrościłem mu tego i też bardzo chciałem zostać takim mówcą. Żabotyński zachęcał zebrane osoby do wyjazdu do Palestyny; najprawdopodobniej wiec odbył się po dojściu Hitlera do władzy w 1933 roku, bo Żabotyński mówił o zagrożeniu dla Żydów, jakie to ze sobą niesie. Rząd polski bardzo przychylnie odnosił się do Żabotyńskiego i jego zwolenników – co nie miało miejsca w stosunku do ruchu chalucowego – pozwolił im nawet na przeszkolenie paramilitarne swoich ludzi. Ta prawicowa organizacja została po wojnie zapomniana, ponieważ niesłusznie utożsamiano ją z ruchem faszystowskim. Przed 1918 roku w Kowlu było rosyjskie gimnazjum, do którego chodziło kilkoro Żydów. W 1918 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w miejscu tej szkoły otwarto polskie gimnazjum publiczne im. Słowackiego, do którego Żydzi nie byli przyjmowani. Jeżeli pamięć mnie nie myli, siedem osób pochodzenia żydowskiego uczęszczało do tej szkoły. W Kowlu były trzy gimnazja oraz jedna szkoła handlowa. Wszystkie gimnazja były koedukacyjne. Utworzono także prywatne gimnazjum polsko-żydowskie, prowadzone przez Klarę Erlich, z językiem polskim jako wykładowym. Klara Erlich była absolwentką Uniwersytetu Kijowskiego i bardzo dobrą matematyczką. Po wojnie rozmawiałem z nią telefonicznie, kiedy przyjechałem do Moskwy. Obydwa gimnazja zostały upoważnione do wydawania dyplomów ukończenia szkoły średniej

Lata szkolne

Było też trzecie gimnazjum, żydowskie z hebrajskim jako językiem nauczania; było to gimnazjum Tarbut, które nie przyznało polskiego dyplomu ukończenia szkoły średniej. Założycielem tego gimnazjum był Asher Frankfurt. W ogóle nie mówiono tam w jidysz, a cała nauka odbywała się po hebrajsku. Szkoła miała dwie wstępne klasy: pierwszą i drugą, zastępujące zajęcia w szkole podstawowej. Tak było na początku, kiedy ja uczęszczałem do szkoły. Później dzieci musiały chodzić do szkoły podstawowej.

Na początku chodziłem do chederu. To znaczy uczyłem się w chederze od 4 do 7 roku życia. Tam nauczyłem się Biblii prawie na pamięć. Oczywiście tłumaczyłem też Biblię na język polski. W chederze byłem krótko, to znaczy nie cały rok, bo potem mełamed przychodził do nas do domu. Uznał bowiem, że przewyższam innymi wiedzą; ale zapewne chodziło mu o większy zarobek.

Przygotowywałem się do pójścia do gimnazjum w domu, ponieważ to, co mogłam nauczyć się od mełameda nie było wystarczające. Zdałem egzamin do wstępnej drugiej klasy i zacząłem uczyć się wszystkich przedmiotów w języku hebrajskim. Początkowo łacina była tłumaczona na język polski, ale później przetłumaczyliśmy tę martwą już łacinę na hebrajski. To była bardzo duża szkoła; później było osiem klas, średnio po 40 uczniów w każdej z nich. Po 1918 roku dyrektor próbował w pewnym sensie polonizować nasze hebrajskie gimnazjum.

Było kilku znakomitych nauczycieli. Przez pewien czas dr Feldszu, pisarz po hebrajsku, uczył łaciny. Nie był szczególnie miłą osobą. Feldszu był członkiem Betaru i chciał stworzyć oddział Betar w naszej szkole. Pamiętam, że byłem członkiem Betaru przez około tydzień, a następnie przyłączyłem się do organizacji Hashomer Hacair, która to wyodrębniła się z organizacji harcerskiej. Pamiętam, że nosili takie czapki jak Baden Powell i takie kije. Bardzo chciałam do nich dołączyć. Miałem wtedy pięć lub sześć lat. Byli to żydowscy skauci, Cofim. Członkiem Haszomer Hacair byłem krótko, ponieważ wtedy miałem inne zupełnie przyziemne zainteresowania – zostałem piłkarzem w klubie Makabi.

Kiedy ja uczęszczałem do hebrajskiego gimnazjum moja siostra Regina poszła do gimnazjum żydowsko-polskiego, gdzie nauczyła się płynnie mówić po rosyjsku. Otrzymała dyplom ukończenie szkoły średniej, ale nie poszła na uniwersytet, ponieważ w tamtym czasie nie było nas stać na pokrycie wszystkich kosztów, które się z tym wiązały. Kiedy skończyła szkołę podstawową, tuż przed wojną, moja druga siostra Rywka zaczęła chodzić do żydowsko-polskiego gimnazjum.

Byłem naprawdę dobrym piłkarzem. Często moi koledzy z drużyny i fani znosili mnie z boiska na rękach. Grałem w Hasmonei. Ta drużyna początkowo nazywała się Maccabi, ale później została podzielona. To była najważniejsza żydowska drużyna sportowa. Była też „Gwiazda” oraz „Sztern”, drużyna związany z Bundem. Było kilka polskich drużyn: Sokół. który później został przekształcony w PKS Policyjny Klub Sportowy oraz WKS Wojskowy Klub Sportowy. W mojej drużynie piłkarskiej, Hasmonei bramkarzem był Polak, Kola Chmielarski, który mówił w jidysz tak samo jak ja czy reszta z nas.

Raz poznałem polską dziewczynę, gojkę, i jak to się mówi chodziliśmy razem przez jakiś czas. Nie za długo, ale nie bezgrzesznie. Ona mieszkała na w innej części Kowla, trzeba było przejść przez tunel. Jednego dnia, była już późna pora, odprowadzałem ją do domu i kiedy dochodziliśmy do tego tunelu, to zobaczyliśmy tam jakieś światełka, ktoś palił papierosy. I ona do mnie mówi, żebyśmy tam nie szli, bo mnie pobiją. Pamiętam, że nie mogłem pokazać jej, że się boję, taki głupi byłem, no i mówię jej, że odprowadzę ją do samego domu. Więc idziemy śmiałym krokiem i od razu do mnie doskakują. Po chwili ktoś mówi „To ty jesteś ten piłkarzy!”. Zaczęli mnie poklepywać po plecach, pogadaliśmy trochę. Poczęstowali mnie papierosem; wziąłem, chociaż nie paliłem.

W Kowlu istniał półświatek żydowski. Na czele tej grupy stał absolwent jesziwy, Zajdel się nazywał. Miał naturę romantyka i duże powodzenie u kobiet. Zapamiętałem go, jako bardzo mądrego i wykształconego człowieka. Jak była jakaś wielka kradzież, to się zwracali nie do policji tylko do niego i za okazałą prowizją, oczywiście zguba się znajdywała. Musiał mieć 40 lat, kiedy wybuchała wojna. Oczywiście został zamordowany. Był jeszcze jeden przestępca, Sieroszewski się nazywał. Przez jakiś czas byłem bohaterem wśród tych drobnych przestępców. To było wtedy, gdy graliśmy w lokalnej lidze piłkarskiej i ciągle wygrywaliśmy z polskimi drużynami, takimi jak WKS Wojskowy Klub Sportowy albo Sokół. Kiedyś było tak, że znienawidzonemu Wojskowemu Klubowi Sportowemu Halerczyk strzeliłem trzy bramki w ciągu jednego meczu; to się nazywa hat trick w żargonie piłkarskim. Ci z tego półświatka zawsze bywali na meczach. Kiedy strzeliłem te trzy gole od razu do mnie przyszli, oczywiście przynieśli piwo, zaczęli mną podrzucać i krzyczeć „Molodiec! Zuch chłopak! Brawo!”.

Turzysk, małe miasteczko położone 25 kilometrów od Kowla, było „festungiem” – bastionem – języka jidysz. Wiele osób wyjeżdżało do Wilna do gimnazjum, gdzie nauka odbywała się w języku jidysz. W domu, w rodzinie w zasadzie rozmawialiśmy w jidysz. Pamiętam, że znajomi Reginy spotkali się w naszym mieszkaniu i mówili po rosyjsku. Znałem brzmienie tego języka, ale nie umiałem mówić. Później Regina utrzymywała kontakty z Polskami, więc bardzo szybko nauczyliśmy się polskiego. Byłem chyba jednym z pierwszych, który wyparł język rosyjski zupełnie i wchłonął w siebie język polski. Czym? Były wówczas wydawane na gazetowym papierze takie broszury, powieści sensacyjne. Kosztowały niewiele, parę groszy. Pamiętam całe serie: Henryk Lerman „Detektyw niepokonany”, „Sitingbul” o czerwonoskórych. Czytałem je całymi dniami.

Byłem zagorzałym czytelnikiem i moja znajomość języka polskiego osiągnęła wówczas bardzo wysoki poziom. Tłumaczyłem te broszury dla moich znajomych. Jeżeli jidysz był moim pierwszym językiem, to na drugim miejscu był hebrajski, który zawsze jednak konkurował z językiem polskim.

Hebrajski był codziennym językiem dla mnie i dla moich przyjaciół. Po hebrajsku potrafiłem pisać całkiem dobrze, w pięknym literackim stylu. To głównie znajome upierały się, żeby rozmawiać po hebrajsku. Kiedy w pewnym wieku zaczęliśmy się do nich zalecać, ustaliły jedną zasadę – że będziemy rozmawiać tylko po hebrajsku. Pamiętam taką jedną, piękną dziewczynę. Nazywała się Szewa Werba. Musiałem ją podrywać po hebrajsku. No ale w końcu mamy najpiękniejszy wiersz miłosny na świecie – „Pieśń nad pieśniami”. Znałem całą jego treść praktycznie na pamięć.

Mój nauczyciel hebrajskiego, którego do dnia dzisiejszego podziwiam, bardzo często robił trudne klasówki. Nazywał się Rotman. Jakub Nataneli Rotman. W związku z tym, że podręczników jeszcze nie mieliśmy, tylko takie ad hoc sklecone podręczniki, Rotman posługiwał się specjalnym powielaczem, który smarowało się tuszem i odbijało tekst. Szczególnie pamiętam odkrycie w Tel el Amarna. Wówczas to te źródłowe materiały odnoszące się do literatury hebrajskiej Rotman przedrukowywał, rozdał każdemu uczniowi a następnie omawialiśmy je na seminarium. Byłem kiepski z matematyki, ale bardzo dobry w naukach humanistycznych. Kiedy byłem w ósmej klasie gimnazjum wydaliśmy takie czasopismo, które miało strasznie głupi tytuł „Nasze kadry na zdobycie matury idące”. Byłem redaktorem tego czasopisma. Co miesiąc za wydanie każdego numeru płaciliśmy z własnej kieszeni. Pamiętam, że drukarnię prowadził człowiek o nazwisku Brandys. W naszym gimnazjum Tarbut działał polski klub literacki. Kiedy jego pierwszy przewodniczący otrzymał dyplom ukończenia szkoły średniej, przejąłem jego stanowisko. Pamiętam mój pierwszy artykuł „Byron i bajronizm w polskiej literaturze”. Przetłumaczyłem też kilka sonetów Saula Czernichowskiego, który był autorem sonetów krymskich, podobnych do tych Mickiewicza. Czernichowski wyemigrował później do Izraela, podobnie jak Bialik. Kiedy byłem w ósmej klasie do naszej szkoły przyjechała znakomita hebrajska poetka, Eliszewa. Była Rosjanką, nie urodziła się Żydówką, ale poślubiła Żyda i przeszła na judaizm.

Gimnazjum Tarbut koncentrowało się na przygotowywaniu młodych ludzi do wyjazdu do Palestyny. Pamiętam poruszającą scenę. Pewnego dnia dyrektor szkoły zebrał wszystkie klasy. Był rok 1925. Powiedział nam, że właśnie w tej chwili, gdy rozmawiamy, w Jerozolimie zostaje otwarty Uniwersytet Hebrajski. To było bardzo poruszające doświadczenie dla nas. „I z Syjonu wyjdzie Tora i Słowo Boże” – powiedział nam dyrektor. Wszyscy obecni zdecydowaliśmy, że po zdobyciu zawodu udamy się do Palestyny. Niektórzy poszli na uniwersytet we Francji i kiedy wybuchła wojna, udali się do Palestyny. Jako nauczyciele języka hebrajskiego byli na wagę złota. Niestety, ja z wyjazdem zwlekałem zbyt długo. Nie mogę powiedzieć, że tego żałuję. Ale czasami nawiedza mnie dręcząca myśl, że wówczas sprawy mogły potoczyć się zupełnie inaczej.

Ukończyłem gimnazjum w wieku 17 lat; było to w 1930 roku. Pamiętam temat mojej pracy magisterskiej: „Bo chłop ma i coś z Piasta, chłop potęgą jest i basta!”. Potem zostałem prywatnym nauczycielem w Kowlu. Uczyłem języka polskiego, historii oraz hebrajskiego. W tamtym czasie na znajomości tego języka można było zarobić fortunę; aby dostać się do Palestyny, należało zapłacić pewną sumę pieniędzy przewidzianą przez Anglików oraz potencjalny emigrant musiał udowodnić, że posługuje się językiem hebrajskim. Egzaminy ze znajomości języka odbyły się w Brześciu, gdzie przybywali studenci z całej Polski. Miałem jednego przyjaciela, Josel Szpak się nazywał. Wspominałem już o jego ojcu. No więc Szpak nie znał hebrajskiego. Pojechałem do Brześcia udając Szpaka i oczywiście napisałem tam wypracowanie, na podstawie którego Szpak dostał swój certyfikat – dokument wyjazdowy. W latach 80. XX wieku zadzwoniłem do niego w Izraelu. Zastanawiałem się czy wciąż jeszcze żyje? Szpak był wtedy właścicielem piekarni. Jadłem obiad w jego domu. Przedstawiając mnie swojej żonie powiedział: „To jest człowiek, który uratował mi życie”.

Każdego roku dwa gimnazja żydowskie kończyło kilkudziesięciu absolwentów, którzy nie mogli się dostać na upragnione wydziały. W Kowlu była tylko miernicza i drogowa szkoła, która kształciła geodetów oraz mierniczych. Wielu Żydów nie mogło iść na studia; dostanie się na uczelnię medyczną lub techniczną było najtrudniejsze, ponieważ w Polsce istniało wówczas numerus clausus [ustawodawstwo antyżydowskie w Polsce]. Jeśli się chciało studiować medycynę trzeba było wyjechać do Lwowa, Warszawy, Pragi albo Wilna. Dziesiątki takich absolwentów medycyny wracało do Kowla i nie mogli nostryfikować dyplomu. Wówczas trzeba było go nostryfikować, ale izby lekarskie były tak nastawione, zwłaszcza jeśli chodziło o Żydów, że przebrnąć przez tą nostryfikację było niemożliwe. Więc cóż miała robić żydowska inteligencja?

Uniwersytet

Moi rodzice zastanawiali się, jaki kierunek studiów powinienem wybrać. Ja chciałem studiować literaturę francuską, ale mój ojciec powiedział: „To nie jest handel, nie wyżyjesz z tego. Pójdziesz na uniwersytet techniczny!”. Byłem bardzo słaby w matematyce, ale cóż, nie chciałem się przeciwstawiać mojemu ojcu. Myślałem, że pojadę później do Palestyny na Uniwersytet w Jerozolimie. Przez trzy miesiące uczyłem się u takiej jednej pani Chodorow, której syn został później słynnym wilkiem morskim w Izraelu. Pojechałem do Grenoble, bo tam nie wymagano dyplomu ukończenia szkoły średniej. To było w listopadzie 1930 roku.

To było moje pierwsze zetknięcie się z Zachodem. Przyjechaliśmy na Dworzec Północny w Paryżu, a potem musiałem się udać na stację w Lyon i stamtąd do Grenoble. Podróżowała z nami przyjaciółka z Polski. W dokumentach miała zapisane, że nazywa się Chaja Leja Minc. Pamiętam, że kiedy wypełniliśmy kwestionariusz, by uzyskać nasze „cartes d’identite”, funkcjonariusze nazwali ją „Hażha Leżha Menk”. Przyjechaliśmy do Grenoble akurat w trakcie karnawału, takiego w brazylijskim stylu. Ja, chłopak z głębokiej prowincji, zostałem nagle otoczony przez grono tańczących niewiast, skąpo odzianych i to było duże przeżycie dla mnie, szok … ale w końcu do tego przywykłem i nawet to polubiłem.

W Grenoble wynajmowałem pokój z jednym znajomym. Vis a vis naszych drzwi mieszkał Stefan Grinbaum, syn Icchaka Grünbauma, posła na Sejm Ustawodawczy, najprawdopodobniej w 1931 roku. Icchak Grünbaum przyjechał do Francji w związku z jakimś kongresem syjonistycznym i przy okazji odwiedził swojego syna. Z tej okazji cała społeczność akademicka Żydów pochodzących z Polski zebrała się w jednej z sal Uniwersytetu, żeby wysłuchać przemówienia Grünbauma. Był on świetnym mówcą. Pamiętam, że jego mowa była mową prawdziwego syjonisty, opowiadającego studentom o ich przyszłości w Palestynie; grupa obecnych tam komunistów przeszkadzała mu, robiła cwiszynrufen [słowo z języka jidysz oznaczające duży hałas, charmider]. Jednym z nich był syn Grünbauma. Grünbaum przekonywał, że nie powinniśmy czekać na przyjście Mesjasza, że Mesjaszem jest idea syjonistyczna, i że w końcu wrócimy do kraju, z którego wypędzono nas 2000 lat temu. Jego syn zabrał głos w imieniu proletariatu. Wówczas ojciec mu odpowiedział: „Najbardziej poszkodowanym i uciskanym proletariatem jest naród żydowski”. Wywołało to oczywiście burzę oklasków. Nawiasem mówiąc, podczas okupacji syn Grünbauma zachowywał się bardzo nieładnie; był w policji żydowskiej w getcie warszawskim i okazał się bardzo okrutny. Przeżył wojnę i wyjechał do Izraela, gdzie został zastrzelony przez bojówkę syjonistyczną.

Na okres wakacji wszyscy wracaliśmy do domu. Wydawaliśmy tam takie okolicznościowe pismo w język polskim; było dosyć grube, 40-sto stronicowe. Pamiętam, że jedną z redaktorek była Rusia Daszewska. Dlaczego zapamiętałem akurat ją? Dlatego, że jej ojciec brał udział w zamachu na życie Lenina i później został stracony. Niestety, nie zachował się żaden egzemplarz tego pisma. No może jakiś w Bibliotece Narodowej?

W Grenoble spędziłem rok. Ćwiczenia z chemii oraz z fizyki, ćwiczenia w laboratoriach. Przystąpiłem tylko do jednego egzaminu. To wszystko było nie tyle ponad moje siły, co ponad moje chęci. Żeby mieć pieniądze na podróż powrotną do domu, przez jakiś czas pracowałem w fabryce przy pakowaniu czekolady, przy budowie szosy. Do Kowla wróciłem w 1931 roku.

W Kowlu zarabiałem na życie, znowu jako prywatny nauczyciel. Uczyłem głównie polskiej literatury oraz języka łacińskiego, czasem także niemieckiego. Przygotowywałem absolwentów żydowskich gimnazjów do egzaminu maturalnego w szkole w Łucku. Udzielałem bardzo dużo korepetycji. Zapisałem się też do gimnazjum żydowsko-polskiego, jeszcze raz do ósmej klasy, aby uzyskać dyplom ukończenia polskiego liceum.

Pierwszy raz byłem w Warszawie w latach 20. XX wieku. Kiedy ojciec zaczął pracować dla linii Red Star Line, zabrał mnie do Warszawy, bo oni mieli tam swoją centralę. Zdążyłem jeszcze zobaczyć tę cerkiew na placu Piłsudskiego. Na studia do Warszawy przyjechałem w 1933 roku. Pierwszego roku mieszkałem na ulicy Nowolipie 2, a następnie ulicy Długiej. Na Nowolipiu znajdował się zbankrutowany sklep; jeden Żyd wpadł na pomysł, jak na tym zarobić. Stał przed zamkniętymi drzwiami sklepu i nawoływał „dziw natury”, „wybryk z natury” „kobieta z brodą” „za dodatkowe 20 groszy można sprawdzić”. A w środku, w tym ciemnym, pustym sklepie, rzeczywiście stała owłosiona kobieta. Pamiętam, że na Długiej nie mogłem się uczyć, bo gospodyni wynajęła mi alkowę bez okna. I jak ona już o 22:00 gasiła światło to co ja wtedy miałam robić? Przechodziłem na drugą stronę ulicy, na Tłomackie 13. Spotykało się tam ludzi, którzy przeszli do historii. Tam poznałem Izraela Szterna znakomitego poetę, który w ogóle nie został doceniony. Poznałem też wiele innych osób.

Izrael Sztern był człowiekiem bardzo pobożnym i z tego powodu bardzo chudym: pościł, modlił się i pościł znowu; bardzo często recytował psalmy. Zmarł z głodu w czasie okupacji; to nie był człowiek, który nie był do życia stworzony w ogóle. Miał ten dany przez Boga dar poezji, który miało niewielu. Wiele lat po wojnie przetłumaczyłem wiersz Izraela Sztern „Ostrołęka”, na prośbę młodych ludzi z Ostrołęki, fanów jego poezji. Tak więc Izrael Sztern zaistniał w polskiej literaturze dla przyszłych czytelników.

Nie byłem tak odważny, aby na Tłomackie 13 rozmawiać ze wszystkimi. Potem już tak, kiedy raz przypadkiem usiadłem obok Szterna i on zachęcił mnie do rozmowy. Na Tłomackie widywałem także Icyka Mangera. Chłonąłem wszystko, co się tam działo, rozkoszowałem się obecnością wielkich żydowskich poetów i pisarzy. Zawsze działo się tam coś interesującego. To tam spotkałem Shaloma Asza, który co prawda przychodził rzadko, ale przychodził. Widziałem wielu pisarzy, np. Perlego. Większość siedziała przy barze. Co tydzień odbywały się spotkania z pisarzami albo aktorami, a ciekawe dyskusje zdawały się trwać wiecznie. Moja znajomość języka jidysz pochodziła właśnie stąd, wcześniej byłem zagorzałym hebraistą.

Raz Mangier wywołam wielki skandal. Mianowicie na jedno ze spotkań przyszedł pijany. Nie miał już pieniędzy na opłacenie noclegu, ponieważ wszystko wydał na alkohol. I kazał tym wszystkim ludziom siedzącym przy głównym stole prezydialnym zejść, bo on na tym stole chciał spać. Oczywiście wyprowadzili go krzycząc. Rozwścieczony Mangier krzyczał „Ir zołt wi afajer brench – żebyście spalili się jak ogień, ir zołt niszt kanen trinken – żebyście nie mogli pić, ir zołt niszt kanen trenen – żebyście nie mogli spółkować!”. Tak właśnie wrzeszczał Mangier na Tłomackie 13. Parokrotnie spotykałem Izaaka Singera [45], ale żeby z nim rozmawiać to nigdy.

Być może to było w 1935 roku, kiedy przeniosłem się do żydowskiego akademika na Pradze. Wśród studentów było wielu komunistów, kilku betarowców i sporo darmozjadów. Najpierw mieszkałem w pokoju czteroosobowym, ale kiedy zacząłem zarabiać na korepetycjach, przeniosłem się do pokoju dwuosobowego. Tak się złożyło, że moimi sąsiadami byli dwaj wybitni żydowscy malarze, bracia Seidenbeutelowie. To oni nauczyli mnie grać w brydża. Mieszkali w tym akademiku, ponieważ byli biedni a to nie kosztowało zbyt wiele. Malowali w tandemie: jeden robił jedną część obrazu, a drugi drugą część. Malowali na wolnym powietrzu. Latem udawali się do Kazimierza [Kazimierz Dolny – żydowski kurort nad Wisłą w pobliżu Lublina].

O braciach Seidenbeutelach krążyła taka anegdota. Niedaleko był fryzjer, do którego raz przyszedł Efraim i ostrzega go od razu – niech pan dobrze mnie goli bo ja mam taki zarost, że po godzinie to on znowu odrasta. A on mówi, bądź pan spokojny, jak ja pana ogolę to za miesiąc nie będzie widać. I rzeczywiście ogolił go. Po godzinie jego brat przychodzi do tego fryzjera i mówi „Cóż, zobacz, jak wygląda mój zarost. Ostrzegałem cię, że musisz porządnie mnie ogolić!”. Fryzjer naturalnie wpadł w złość. Taka historia o nich krążyła. Byli bliźniętami, identycznymi. Przy okazji, Begin także mieszkał w tym domu.

To był jedyny żydowski akademik dla mężczyzn w Warszawie. Został wybudowany pod koniec lat 20. XX wieku. Pod względem architektonicznym to był wspaniały budynek. Pokoje były cztero, trzy i dwuosobowe. Na parterze znajdowała się stołówka, kupony na obiady można było otrzymać od organizacji samopomocowej. Na każdym piętrze znajdowały się aneksy kuchenne, w których można było przygotować kawę, herbatę a nawet coś do zjedzenia. Był też tani mały sklepik, w którym można było kupić podstawowe artykuły. Dyrektor i kierownik „Auxilium Academicum Judaicum” – którego siedziba stoi do dziś – był niesławnym członkiem 13, który współpracował z Gestapo w [warszawskim] getcie.

W akademiku mieściła się siedziba ZASS, Żydowskiego Akademickiego Związku Sportowego. Grałem tam w piłkę nożną i siatkówkę, chodziłem na basen. Od czasu do czasu w akademiku organizowane były tańce, o godzinie 17:00. Wiele kobiet z Pragi przychodziło na nie, szukając romansu.

W tym czasie uczęszczałem także do Instytutu Nauk Judaistycznych. Chodziłem na zajęcia Majera Bałabana na temat historii Żydów oraz na zajęcia z języka aramejskiego prowadzone przez Mojżesza Schorra. Studenci w Instytucie Nauk Judaistycznych pochodzili głównie z gimnazjów żydowsko-polskich oraz hebrajskich. Większość przedmiotów była nauczana w języku hebrajskim. Studia trwały cztery lata, po których uzyskiwało się tytułu magistra. Absolwenci Instytutu mogli zostać nauczycielami religii i historii Żydów w szkołach średnich. Ale jednocześnie taki absolwent musiał ukończyć też Uniwersytet Warszawski, ponieważ Instytut nie miał glejtu państwowego.

Cały czas dorabiałem udzielając korepetycji. Uczyłem języka polskiego, łaciny, a czasem także niemieckiego. Tych bardziej durnych uczyłem prawie wszystkich przedmiotów, oprócz matematyki. Udzielałem prywatnych lekcji dziewczętom z gimnazjum Jehudyja na ulicy Długiej, oraz synowi Artura Golda [51], znanego kompozytora; dał mi wszystkie tomy Schillera po niemiecku z wdzięczności za dobre oceny syna. Za lekcje u fabrykanta ostrzy do golenia Polonia, który też nazywał się notabene Friedman, brałem za lekcję 5 złotych. Na ulicy Lwowskiej 7 to brałem 2,5 złotych.

Zrezygnowałem z kursu literatury polskiej, ponieważ był nudny. Zacząłem natomiast uczęszczać do Wyższej Szkoły Dziennikarstwa. Mieściła się ona w gimnazjum Reya na ulicy Rozbrat, gdzie dzisiaj jest siedziba SLD. Pisania reportaży nauczyłem się od samego Wańkowicza. Zacząłem studiować dziennikarstwo w 1934 roku i ukończyłem je dopiero w roku 1938, ponieważ miałem przerwę w studiowaniu. Program składał się z trzech semestrów letnich, ale po ich ukończeniu nie otrzymywało się tytułu magistra. Magistra otrzymałem tuż po wojnie, na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.

Zawsze po rozpoczęciu roku akademickiego miały miejsce pewne antysemickie kłótnie. Pamiętam, że w Wyższej Szkole Dziennikarstwa raz ktoś na wielkiej tablicy napisał: „Prof. polonistyki Bolewski – Baumfeld, Prof. ekonomii politycznej Żelazowski – Aizenbaum, Prof. Wasławski – Wasercug”. Od tego się zaczęło przepychanie Żydów na lewą stronę sali wykładowej. Żydzi nie zajmowali miejsc po lewej stronie, wysłuchiwali wykładów na stojąco, i często dochodziło do kłótni. Co roku powtarzało się to samo i z każdym rokiem było coraz gorzej. W akademiku na Pradze odbyły się spotkania z wykładowcami. Przychodził Prof. Michałowski z Klubu Demokratycznego, kiedy były awantury na uniwersytecie, przychodził Dibua z PPS-u, solidaryzować się ze studentami żydowskimi.

1 września 1939 roku byłem jeszcze w akademiku. Potem, jak sądzę, przeniosłem się na Nalewki. Opuściłem Warszawę przed końcem roku. Potem wróciłem do Kowla. Moja starsza siostra Regina w gminie żydowskiej, jako maszynistka. Moja młodsza siostra chodziła do dziesięcioletniej szkoły rosyjskojęzycznej. Mama pracowała jak zwykle. Wróciłem do udzielania korepetycji. Przez krótki czas byłem nauczycielem języka polskiego i historii; następnie zostałem trenerem klubu sportowego „Lokomotif”. Zarabiałem wtedy całkiem spore pieniądze.

Kowel, w którym było około 20 tysięcy mieszkańców, w pierwszych okresie rządów sowieckich zamieszkiwało 60 tysięcy osób, jeśli nie więcej. Zdecydowana większość z nich to byli bieżeńcy z Krakowa, Warszawy czy z Łodzi. Kiedy rosjanie zaczeli deportować bieżeńców na Syberię, zaczęło się zamieszanie z powrotem do centralnej Polski. Wtedy jeszcze Niemcy nie przystąpili do masowych mordów. To było w 1940 roku. Została powołana specjalna komisja, w której trzeba było się zarejestrować, aby móc powrócić pod okupację niemiecką.

Nie służyłem w polskiej armii, ponieważ w 1934 roku przestali przyjmować Żydów do szkół oficerskich, aby nie szkolić Żydów jako oficerów. Polacy legitymujący się dyplomem ukończenia szkoły średniej mogli odbywać roczną służbę wojskową w szkołach oficerskich, ale nie Żydzi.

Podczas wojny

Byłem w Armii Czerwonej od 1941 roku. Zostałem powołany na trzy miesiące szkolenia tuż po wybuchu wojny [tzw. Wielka Wojna Ojczyźniana]. W poniedziałek miałem otrzymać stopień sierżanta i wrócić do domu, ale wojna rozpoczęła się w niedzielę 22 czerwca. Odbywałem służbę wojskową 12 kilometrów od Kowla. Była piąta nad ranem, kiedy na niebie pojawiły się niemieckie samoloty i zaczęły wszystko ostrzeliwać.

Zniszczyli samoloty naszych sił powietrznych, ostrzeliwali budynki koszar zabijając dziesiątki ludzi. Zrobił się straszny chaos, zaczęliśmy się wycofywać. Mieliśmy kilka samochodów. Jechaliśmy cały czas pod ostrzałem niemieckich samolotów. Kierowaliśmy się na wschód przez lasy, atakowali nas też Ukraińcy. Około 100 z nas udało się dotrzeć do Kijowa.

Stalin wydał rozkaz, aby wszystkich „kresowiaków” [Polaków żyjących na zajętych przez Sowietów terenach dawnej wschodniej Polski, dziś należących do Ukrainy, Białorusi i Litwy] przenieść do obozów pracy. Odebrano im broń, ponieważ uważano ich za niewiarygodnych. Dowódcą mojego batalionu, batalionu konstrukcyjnego, był stary bolszewik Izaak Jakowlewicz Limanov. Twierdził, że jest Ukraińcem, ale za każdym razem, gdy wypowiadał jakieś słowo, wiedziałem, że pochodzi ono z głębin Talmudu. Był inteligentnym, dobrze wykształconym człowiekiem.

Co budowaliśmy? Cóż, rowy przeciwczołgowe, „maskirowki” lub wały służące do ukrywania samolotów. Nie mieliśmy żadnej broni. Dostawaliśmy 800 gramów chleba dziennie, gdy inne bataliony, bataliony robotnicze, dostawały 400 gramów chleba. Zaczęliśmy się wycofywać z Kijowa, aby realizować projekty w głębi lądu. Przed Charkowem droga stała się błotnista, nasze samochody nie mogły się przedostać. Utknęliśmy w miejscu o nazwie Bogoduchov. Niemcy wtedy dotarli już aż do Charkowa i mogliśmy wpaść w ich ręce każdego dnia. Cud zdarzył się w nocy: temperatura spadła poniżej zera, a ziemia zamarzła; byliśmy w stanie jechać dalej.

Cywile zaczęli przechodzić przez Bogoduchov. Wśród uchodźców spotkałem znajomego z mojego rodzinnego miasta. Nazywa się Zelcer. Do dziś mieszka w Jerozolimie. W rzeczywistości żyje dzięki mnie. Razem z resztą uciekał na wschód – kiedy mnie zobaczył, podszedł do mnie i powiedział: „Zrób coś, nie mogę już dalej iść”. Więc poszedłem do Limanowa, dowódcy, i powiedziałem mu: „To mój przyjaciel, jest dentystą”. Tak się złożyło, że dowódca batalionu cierpiał właśnie na ból zęba, a jego twarz była spuchnięta. Zelcer był technikiem dentystycznym. Limanow wydał rozkaz natychmiastowego zapewnienia Zelcerowi munduru i został z nami jako lekarz.

Z Niemcami depczącymi nam po piętach ruszyliśmy na północ, w stronę Woroneża. Tam Don ma swoje źródło. Idąc w dół rzeki, maszerowaliśmy do stanic; tak nazywają się wsie kozackie [59]. Kozacy nadal mieli swoje mundury i broń z czasów caratu. Ich domy były ładniejsze i lepiej zbudowane; miały podmurówkę z cegły. Przez śnieg, przez zamarzniętą rzekę dotarliśmy do jednej stanicy, Niżniczirskoj Stanicy. Tam przyporządkowałem swoich ludzi do kwater. Znalazłem dom dla siebie z czystą oborą, gdzie zobaczyłem dwie krowy. Pomyślałem, że dostanę tam trochę jedzenia.

I rzeczywiście przyjęli mnie z wielką gościnnością. Nie było prawie żadnych mężczyzn, tylko jeden kaleki mężczyzna, weteran japońskiej wojny, pozostali mężczyźni byli na froncie i w wiosce zostały tylko kobiety. Miałem wszy. Kiedy przygotowali mi łóżko, dali mi bardzo ładne, czyste prześcieradła, rozebrałem się i powiesiłem koszulę na zewnątrz, aby mróz zabił wszy. Nie raz tam zachorowałem. Wieczorem zebrali się sąsiedzi, a potem usłyszałem pytanie: „Kto to takoj?” [Kim jesteś?]; więc powiedziałem im skąd jestem i że jestem Żydem. Powiedzieli: „Nie może być!” Nigdy nie widzieli Żyda, ale ich postawa była oczywiście negatywna. Według rosyjskich standardów mieszkali dość wygodnie i byli bardzo dobrze przygotowani do zimy. Mieli doskonałe mleko – bardzo tłuste i smażone bliny – naleśniki ziemniaczane ze śmietaną. Oczywiście miałem kuchnię polową, na której gotowaliśmy kaszę jaglaną. Wieczorami mieszkańcy gromadzili się, aby słuchać opowieści z Polski. „Ile masz garniturów?” zapytali. „Wyrzucałeś buty dwa, a może trzy razy w roku?”.

Reszta batalionu przebywała w różnych domach. W godzinach porannych odbywał się apel, a potem ruszaliśmy do pracy. W tym mrozie zaczęliśmy rąbać ziemię łomami, żeby zbudować nasyp kolejowy. Temperatura spadła do -30 stopni Celsjusza. Kiedy rano wydawano kaszę zamarzała zanim zdążyłeś sięgnąć po łyżkę. Łyżka była ważna: jeśli ktoś jej nie miał, mógł umrzeć z głodu. Wyrzeźbiliśmy je z drewna i trzymaliśmy w butach. Często wychodziliśmy do pracy w nocy, ponieważ w ciągu dnia startowały samoloty, a śnieg musiał być zeskrobywany z asfaltu za pomocą pługów. Potem budowaliśmy tory kolejowe między Stalingradem i Saratowem, gdy zbliżali się Niemcy. To było w 1942 roku.

Później stacjonowaliśmy pod Kamyszynem, w miejscowości Miortowszyna [?] w powiecie Biezsonskij [Bessonovskij]. Mieszkałem w domu nauczycielki. Miała trzyletniego syna, który ciągle ssał jej pierś z głodu. Ale w domu były książki, które mogłem czytać. Mieszkając w Kamyszynie jeździłem saniami, aby zdobyć zapasy. W drodze często goniły nas watahy wilków. Wtedy podpalałeś trochę siana i rzucałeś wilkom, żeby je odstraszyć.

To musiał być 1943 roku, kiedy nasz batalion został przeniesiony na południe, na wybrzeże Morza Kaspijskiego. W miejscu gdzie Ural wpada do morza i na dopływ – rzekę Embę – były złoża ropy naftowej. Ponieważ siły niemieckie zbliżały się do Kaukazu i do Baku, gdzie znajdowały się główne pola naftowe, Rosjanie musieli zacząć wydobycie ropy z Emby. W przeszłości nie było to opłacalne, ponieważ złoża znajdowały się na dużej głębokości i były ograniczone. Ale w tym czasie Rosjanie musieli zacząć budowę rafinerii. Zaczęły przybywać transporty z amerykańskim sprzętem, w amerykańskich skrzyniach z listami ładunków. Dowódcy wezwali mnie i kazali mi tłumaczyć listy. Powiedziałem: „Nie znam angielskiego”. „Hm hm, nie znasz angielskiego? A jaki jest polski alfabet?” Powiedziałem: „Łaciński”. „A alfabet angielski?” „Łaciński” – mówię. „Cóż, więc znasz angielski! Jeśli nie znasz słów, pomożemy Ci.” I tak zostałem ekspertem od angielskiego w naszym batalionie.

W 1943 roku spotkaliśmy się z grupą Polaków, którzy zamierzali dołączyć do Pierwszej Dywizji Wojska Polskiego [I Dywizja Piechoty Kościuszki]. W batalionie, w którym służyłem, byli też inni ludzie pochodzący z mojego miasta. Jednym z nich był Mojsze Szajewicz Szojt, bardzo dobry krawiec. I pewnego dnia powiedział do mnie: „Wiesz co? Mam dość tego wszystkiego. Zamierzam zgłosić się do Wojska Polskiego.” On i inny człowiek, Baumgart, udali się do „wojenkomatu” [zarząd wojenny], mówiąc, że chcieliby dołączyć do sił zbrojnych Związku Patriotów Polskich, który właśnie powstawał. Wysłali ich natychmiast do dowódców w celu ukarania. Szojt jednak miał szczęście i za jakiś czas dostałem od niego list. „Wyobraź sobie – zamówili ode mnie garnitur dla Stalina”. I ten Mojsze Szajewicz Szojt z Kowla uszył ubranie dla Stalina.

Później, kiedy stacjonowaliśmy w Gurjewie [kazachskim mieście położonym w miejscu, gdzie rzeka Ural wpada do Morza Kaspijskiego; obecnie Atyrau], stałem się swego rodzaju sierżantem biznesowym. Stacjonowało tam kilkadziesiąt batalionów. Mój batalion liczył około stu osób, większość z nich stanowili Ukraińcy. Niewielu z nich było Polakami i Żydami. Później wcielali członków represjonowanych rodzin i ludzi nazywanych „nacmenami” [ludzi narodowości innej niż rosyjska], lub przedstawicieli mniejszości etnicznych: Kazachów, Uzbeków lub Czeczenów i innych takich „niepewnych”. Pamiętam jednego inżyniera. Nazywał się Usow, bardzo inteligentny człowiek. Nie został przyjęty do regularnej armii, ponieważ jego krewny był aresztowany za propagandę polityczną.

Powiedziałem im w Gurjewie, że chcę być przeniesiony do polskiej armii. Był początek 1944 roku. Dostałem rozkaz i udałem się do wyzwolonej części Ukrainy, do Sum. Pociąg nie jeździł regularnie. Lokomotywy były zatrzymywane i rekwirowane na potrzeby wojska. Stacje kolejowe były pełne ludzi. Posiadanie biletu nie wystarczyło. Każdy bilet musiał zostać zatwierdzony, wymagana była specjalna pieczęć. Wtedy osoba odpowiedzialna za pociąg, najczęściej kobieta, wpuszczała cię do wagonu. W tym momencie zaczynało się okropne zamieszanie i wrzaski, ponieważ nie było wystarczająco miejsc dla wszystkich – w tym czasie wszyscy na terytorium Rosji się przemieszczali. Moim towarzyszem podróży był Ukrainiec.

Nazywał się Zacharczuk. Przylgnął do mnie z przerażającym uporem. Musieliśmy zostać na dworcu przez wiele dni i tam nocować. Zacharczuk i ja sypialiśmy na zmianę z powodu ogromnej liczby kradzieży. W małym worku miałem buty i trochę jedzenia. Nieustannie budziłem się i pytałem: „Słuchaj, trzymasz ten worek?” „Trzymam.” I faktycznie trzymał. Tyle tylko, że ktoś przeciął dno i ukradł buty i puszki.

Na dworcu spotkaliśmy polskiego oficera. Od wielu lat nie widziałem polskiego munduru wojskowego. Był luty 1944 roku. Ludzie przyjeżdżali z różnych stron, także z Polski. Wśród nich byli oficerowie i dowództwo organizowanej armii. Przeprowadzano selekcję do różnych oddziałów. Ktoś, kto był cieślą lub stolarzem, mógł zostać wysłany do oddziału saperów. Ci, którzy mieli niewielkie wykształcenie, przechodzili krótki kurs oficerski trwający kilka miesięcy. Ludzie z, powiedzmy, zapleczem biznesowym zostaną przydzieleni do obsługi kwatermistrza. To było jak targowisko. Przybył generał Świerczewski, główny dowódca; jego zastępcą był wówczas major Grosz. Grosz, później znany eseista, przed wojną przetłumaczył „Lejzorka Rojtszwańca” [powieść Ilji Erenburga]. Zaproponowano mi stanowisko instruktora w Pierwszym Pułku. Prowadziłem wykłady na temat sytuacji politycznej, historii, literatury polskiej. W tym czasie przywożono ludzi z całego świata, aby przyłączyli się do armii polskiej, w tym Żydów, którzy zgłosili się na ochotnika do armii Andersa i zostali odrzuceni. Moim własnym dowódcą był sowiecki Polak lub Polak urodzony w Związku Radzieckim i zrusyfikowany. Miałem wykształcenie wyższe, więc zostałem wysłany jako instruktor do szkoły oficerów politycznych w Sumach.

Kiedy wracałem z Rosji wojskowym pociągiem, który przejeżdżał przez Kowel, poprosiłem mojego dowódcę o przepustkę i poszedłem do miasta, żeby poszukać pozostałości naszego domu. Był rok 1944. Przez cały ten czas nie miałem kontaktu z bliskimi. Z kilku miejscowości wysyłałem listy do mojej rodziny, ale nie wiem czy doszły. A teraz byłem w drodze do Lublina. Szedłem przez zrujnowane miasto. Dom, w którym kiedyś mieszkałem, już nie istniał.

Znalazłem jedną znajomą, żydowską kobietę, która postradała zmysły. Chodziła gadając bzdury. Miała małe dziecko, które zaczęło strasznie płakać, kiedy ukrywali się w jakimś bunkrze. Było tam też kilkadziesiąt innych osób, które udusiły dziecko. Z całego miasta przeżyło dziewięć osób. Z 18.000 Żydów. Natknąłem się na przyjaciółkę mojej siostry, Polkę. Dała mi kilka ocalałych zdjęć. Opowiedziała mi szczegółowo, jak to się stało. Dowiedziałem się o mękach, przez które przeszli Żydzi, o tym, jak zostali umieszczeni za drutem kolczastym. Przez cały ten czas Marysia, ta polska dziewczyna, spotykała się w tajemnicy z moją siostrą.

Moja starsza siostra, Regina, wyszła za mąż za bieżeńca, laryngologa z Warszawy. Nazywał się Fryde. Była w ciąży, niedługo miała rodzić. Moja młodsza siostra ukrywała się poza gettem. Była w bardzo dobrym miejscu, gdzieś w Kowlu z polską rodziną. Ale gdy usłyszała, że ​​Niemcy otoczyli getto i zabrali wszystkich żeby ich rozstrzelać, opuściła swoją kryjówkę i dołączyła do matki i siostry. Mama i obie moje siostry zostały zamordowane.

Około siedmiu kilometrów za miastem znajduje się ogromny grób – bardzo długi rów. Nie chciałem tam iść. To miejsce nazywa się Koszary. Kiedy zostali otoczeni przed egzekucją, mój nauczyciel historii, Josef Abruch, wygłosił mowę. Powiedział, że naród żydowski żył, żyje i będzie żył. Zostali zmuszeni do rozebrania się od pasa w górę, a następnie zastrzeleni.

Poszedłem tylko do synagogi. Ludzie mówili, że skazani na śmierć zostawili na ścianach napisy. To była synagoga Eppelbauma. Na ścianach były inskrypcje. Ktoś napisał: „Jest piękny letni dzień – myślę, że był sierpień – i mam umrzeć jutro, ale tak bardzo chcę żyć.” I imię: Wydra. Znałem ją, byliśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Była jedną z nielicznych [żydowskich] absolwentów gimnazjum Słowackiego. Jej ojciec był lekarzem, a ja często ich odwiedzałem. Było kilkadziesiąt takich napisów. Jak oni się tam znaleźli? Niemcy wywieźli wszystkich Żydów z miasta, do Koszar. Kazali im wykopać grób, a potem zastrzelili wszystkich jednego po drugim. Trwało to kilka dni. Niektórym udało się uciec. A potem wszyscy, którzy nie zginęli w Koszarach, zostali wyłapani, zebrani w jednym miejscu, rozstrzelani w masowej egzekucji. Przed śmiercią pisali na ścianie w synagodze. Jedna kobieta, miała na imię Gips – oszałamiająco piękna dziewczyna – miała dwoje dzieci, a jej mąż był w Rosji. Napisała mu list na tej ścianie: „Pomścij niewinną śmierć swojej żony i dzieci”.

 

Wyzwolenie Warszawy

Dotarłem do Lublina po 22 lipca 1944 roku. Zostałem tam aż do wyzwolenia Warszawy. Uczyłem w szkole oficerskiej. Dzień po wyzwoleniu Warszawy pojechałem tam, żeby sprawdzić czy uda mi się kogoś znaleźć. Widziałem ruiny i wielką pustkę. Nie dało się określić na jakiej ulicy byłeś. Dzielnica żydowska została zrównana z ziemią, inne ulice również. Wróciłem bardzo szybko. Następnie szkoła oficerska została przeniesiona do Łodzi. To tam powstały wszystkie ważne instytucje. W tym czasie brano pod uwagę przeniesienie stolicy z Warszawy do Łodzi. Pozostałem w Łodzi do 1946 roku. Wtedy zostałem przeniesiony do Szkoły Oficerów Piechoty w Inowrocławiu na stanowisko zastępcy dowódcy. Zostałem majorem. Stamtąd wysłali mnie do Krakowa, do Szkoły Oficerskiej Piechoty. Od 1947 roku byłem we Wrocławiu. Zorganizowałem wieczorowe liceum dla kadetów, ponieważ nie mieli dyplomów ukończenia szkoły średniej. Pojawiło się wtedy hasło: „nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Zatrudniłem tam całą plejadę nauczycieli i wszyscy dostali dyplomy za trzy lata.

W Lublinie powstał klub żydowski dla ocalałych. Nosił imię Pereca i znajdował się przy ulicy Lubartowskiej. Nadeszło święto Sukot. Byłem na służbie i pomyślałem sobie: „Chodźmy zobaczyć. Być może wpadnę na kogoś.” Podano kolację. Siedziałem tam w mundurze – nie przypominam sobie teraz, czy byłem wtedy porucznikiem, czy podporucznikiem – i naprzeciwko siedział mężczyzna, i wydawało mi się, że go poznaję. Nagle mówi do mnie: „Friedman?” A ja mówię: „Feldszu!” To był mój ostatni nauczyciel z Kowla! Objęliśmy się nad stołem. Najpierw on wzniósł toast, a później ja. Najwyraźniej uświadomił sobie, że pozostanie w Polsce jest nierozsądne. Mógł zostać schwytany za bycie syjonistą i prawicowcem. Wyjechał do Izraela.

W Lublinie i Łodzi utrzymywałem kontakt z Żydami. Często do nich wpadałem. Gdy w 1946 roku spotkałem w Łodzi znajomego mojego kuzyna spytał: „Czy wiesz, że Regina nie żyje?”. Chodziło o Reginę Zonenszajn, jej matka była starszą siostrą mojego ojca, nazywała się Rybicka po mężu. Jej mąż był prawnikiem w Warszawie. Przeżyła, mimo że przebywała na Pawiaku [centralne więzienie Warszawy w czasie okupacji niemieckiej]. Jej głowa została zmierzona przez niemieckiego antropologa, który wywnioskował, że jest „aryjką”. Regina ukrywała swojego męża, znanego prawnika, który nazywał się Rainberger. Kiedy wyszła na zewnątrz, żeby zaczerpnąć wodę ze studni, bomba uderzyła w dom i zabiła jej męża.

Józef Kermisz, doktor historii, dołączył do naszej szkoły, gdy byliśmy jeszcze w Żytomierzu. A później, w 1947 roku w Łodzi, powołano Centralną Żydowską Komisję Historyczną, która dokumentowała historię Holokaustu. Jej członkami byli działacze Bundu, Szuldenfrei, Adolf Berman, Rachela Auerbach i Kermisz. Utrzymywałem z nimi kontakt. Zaufałem im, a oni zaufali mnie. Poza tym Komisja był dla mnie źródłem wszelkiego rodzaju informacji. We Wrocławiu uczęszczałem na wszystkie przedstawienia Teatru Żydowskiego w cywilnych ubraniach. Od czasu do czasu czytałem żydowskie gazety. Wydawano wtedy kilka gazet, w tym niektóre w języku polskim.

Pamiętam, że raz we Wrocławiu, było to w maju, w 1948 roku spotkałem oficera, Żyda, który zaczął mi gratulować. Spytałem go: „Czego mi gratulujesz?” „Mamy Palestynę. Ustanowiono Izrael.” Byłem oszołomiony. Nie myślałem o wyjeździe. Cóż, był to w pewnym stopniu oportunizm, trochę próżność. Zajmowałem ważne stanowisko, miałem stopień podpułkownika, i byłem niezachwianie lojalny. Wierzyłem, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym pojadę.

Moja żona Teresa

Poznałem studentkę medycyny. To było we Wrocławiu w 1949 roku. Odprowadzałem ją do domu, kiedy zaczęła przesłuchanie: „Czy masz tu rodzinę? Czy jest Pan żonaty?” Powiedziałem: „Nie, nie jestem żonaty, ale niedługo się ożenię.” „Z kim, jeśli mogę zapytać?” „Z tobą.” Teresa pochodzi z Przemyśla. Jej panieńskie nazwisko to Lichota. Wywodzi się z dość zamożnej żydowskiej rodziny. Lata wojny spędziła na Węgrzech. Jej ojciec był lekarzem i został powołany do wojska. Cały jego pułk przekroczył granicę i został internowany. Węgrzy byli niewiarygodnie przyjaźnie nastawieni do Polaków. Rodzina mojej żony pozostawała tam przez cały czas jako polska rodzina. Teresa wróciła do Polski w 1945 roku. Tak więc pobraliśmy się i ostatecznie osiedliliśmy się w Warszawie. W 1951 roku w Łodzi urodził się Andrzej, nasze jedyne dziecko. Obecnie jest profesorem neurologii w Warszawie.

Wkrótce zostałem przeniesiony do Warszawy, jako szef wydawnictwa ministerstwa obrony. Było to związane z tendencją do polonizacji wojsk – w tamtym czasie, jak sądzili, było zbyt wielu żydowskich żołnierzy w armii. Był styczeń 1952 roku i Adam Bromberg, szef tego wydawnictwa, otrzymał awans na wiceministra, a ktoś musiał przejąć jego pracę. Pod pewnymi względami była to dla mnie degradacja.

Zostałem dyrektorem zarządu wydawnictw. Pracowałem tam przez dziesięć, może jedenaście lat, aż do 1960 roku. Następnie zostałem nagle wysłany na tak zwany kurs akademicki w Akademii Sztabu Generalnego. W ciągu jednego roku przeszedłem zasadniczo cały program. Ukończyłem kurs, ale nie było dla mnie pracy. Odebrałem pensję w dziale personalnym i wróciłem do domu. Później zostałem zastępcą dyrektora Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. Spędziłem tam cztery lata. Nadszedł rok 1967 [rok czystek antysemickich]. Wszyscy Żydzi, łącznie ze mną, zostali zwolnieni z wojska z wielkim hukiem. Nie żeby było nas wielu, może 200. Zostałem wydalony z partii i wysłany do domu. Najpierw pielęgnowałem poczucie osobistej krzywdy, potem czułem, że krzywda została wyrządzona całemu ocalałemu narodowi, ale w końcu zrozumiałem, że dokonałem błędnego osądu. A potem znalazłem się, jak to mówią, na ulicy i w próżni. Tylko w tej pustce znalazłem dla siebie powołanie. Jako tłumacz i nauczyciel języków żydowskich!

Praca tłumacza i nauczyciela języków żydowskich

 Jak to się naprawdę zaczęło? Co skłoniło mnie do podjęcia decyzji o tłumaczeniu? Zaczęło się od wściekłości, która mnie ogarnęła podczas czytania „Literatury na świecie”. Ten doskonały periodyk publikował literaturę najdrobniejszych nawet narodów, ale nie dostrzegał wielkiej literatury żydowskiej, która była dosłownie pod ręką. Tak więc, napędzany w rzeczywistości gniewem, zwłaszcza że działo się to po wydaleniu ostatnich Żydów [odniesienie do 1968 r. i ostatniej fali emigracji polskich Żydów], po tym jak znalazłem się na ulicy [Michał Friedman został zmuszony do odejścia na wcześniejszą emeryturę], zaproponowałem redaktorowi naczelnemu „Literatury na Świecie”, że przygotuję materiał poświęcony literaturze żydowskiej. Przedstawiłem mu fragmenty najsłynniejszych książek wybitnych pisarzy żydowskich: Szolema Alejchema, Pereca, Mendele Mojchera Sforima, Icyka Mangera i Altera Kacyzne. I on się na to zgodził.

Wcześniej tłumaczyłem żydowskie opowiadania dla Folkssztyme i niektóre sztuki dla teatru żydowskiego. Tłumaczyłem też symultanicznie dialogi z jidysz na język polski, widzowie słyszeli je w słuchawkach. Cieszyłem się, że dzięki „Literaturze na Świecie” dotrę do inteligentnego czytelnika, który nie miał pojęcia, jaką literaturę Żydzi stworzyli w tak krótkim czasie. Bo w rzeczywistości literatura w jidysz właśnie się pojawiła i zaczęła osiągać szczyt swojego potencjału, kiedy została zabita. To wydanie „Literatury na Świecie” było wielkim sukcesem i od razu otrzymałem zlecenie od PIW [Państwowy Instytut Wydawniczy]. Tłumaczenie „Księgi Raju” Mangera: bardzo dowcipna historia, która stała się bestsellerem.

Później skontaktował się ze mną Wojdowski, który znał moje przekłady opublikowane w „Literaturze na Świecie” i poprosił o więcej tłumaczeń. Przetłumaczyłem dla niego kilka opowiadań Suckewera z jego tomu „Zielone akwarium”. Zostały opublikowane w Masadzie, kwartalniku redagowanym przez Wojdowskiego.

Na początku lat 80. XX wieku odwiedzili mnie przedstawiciele Wydawnictwa Dolnośląskiego, którzy chcieli wiedzieć, czy mogę przygotować dla nich plan publikacji serii żydowskich klasyków. Bardzo mi to pasowało. Zrobiłem taki plan składający się z ponad dwudziestu tytułów, a moje tłumaczenia zaczęły się pojawiać w dużych wydaniach. Nie ma ani jednego klasycznego żydowskiego pisarza, który nie zostałby przeze mnie przetłumaczony. Seria była wydawana od 1983 roku. Do tej pory wydano piętnaście tomów, w tym trzynaście moich przekładów. Nigdzie indziej na świecie nie opublikowano całej serii literatury żydowskiej tak, jak to zrobiło Wydawnictwo Dolnośląskie w Polsce!

Odwiedziłem Suckewera w Tel Awiwie w połowie lat 90. XX wieku. Mówił doskonale po polsku. Jego dom jest prawdziwą galerią sztuki. Przyjaźnił się z Chagallem, a ten podarował mu wiele pięknych przedmiotów. Więc rozmawialiśmy o moich tłumaczeniach jego opowiadań. Zachowałem list, który Suckewer napisał do mnie, o tym, jak bardzo był zachwycony transpozycją znaczeń ukrytych za słowami jidysz na język polski. Te krótkie opowiadania wyprzedały się bardzo szybko i otrzymały bardzo dobre recenzje.

Mimo, że pisał całkiem niezłe opowiadania, Suckewer jest przede wszystkim poetą. Moim zdaniem jednym z najwybitniejszych poetów na świecie. Człowiek, który uczynił jidysz czymś w rodzaju narzędzia do werbalizowania najdelikatniejszych i najbardziej subtelnych odcieni znaczeń, które mogą pochodzić z serca i umysłu. Jest wynalazcą najbardziej błyskotliwych neologizmów. Bardzo trudno jest go przetłumaczyć, znaleźć odpowiednie terminy w języku polskim. Uważam, że jest najwybitniejszym żydowskim poetą na świecie, który miał pecha. Był wielokrotnie nominowany do Nagrody Nobla. Ostatnio wygrał Izaak Baszewis Singer – którego Suckewer nie mógł znieść – który wyrwał mu Nobla.

Moim zdaniem, Singer jest bardzo dobrym pisarzem i godnym laureatem nagrody [Nobla]. Wielu krytyków uważa, że ​​nie dorównywał swemu bratu Jehoszui Singerowi. Jest jeden powód, dla którego twierdzę, że byli na równi, a w pewnym momencie przewyższył swojego brata. Podczas gdy Jehoszua jest wyjątkowo zamknięty w świecie żydowskim, Baszewis Singer wprowadził tematy, elementy, które można z łatwością przenieść do literatury światowej. Bellow [Saul Bellow, urodzony w 1915, w Kanadzie amerykański powieściopisarz] przetłumaczył go na angielski i te tłumaczenia były niesamowite. Moje własne przekłady opowiadań Singera zostały opublikowane w różnych periodykach. Kiedy Singer otrzymał Nobla w 1978 roku, przetłumaczyłem jego opowiadanie „Mendel Grabarz” dla „Przekroju” [ilustrowany tygodnik]. Muza [polski wydawca Singera] zawsze spieszyła się z publikacją i opublikowała go w tłumaczeniach z angielskiego, które często były kiepskie.

Singer wprowadził czytelnika do egzotycznej literatury żydowskiej, pokazał mu fragmenty świata chasydzkiego, przesycone mistycyzmem i jakimś nowym erotyzmem, którego wcześniej nie widziano w literaturze. Jest on wybitnym pisarzem, który znalazł swój moment. Perec, największy żydowski pisarz, w ogóle nie zaistniał w światowej literaturze, a Szolem Asz już tak. To w dużej mierze kwestia szczęścia, szansy.

Asz miał szczęście ożenić się z bardzo ładną, bardzo postępową i bardzo energiczną kobietą, która wprowadziła go w świat inteligencji, świat polskich pisarzy. Jej ojciec był wybitnym znawcą języka polskiego i nauczycielem języka hebrajskiego. Żyjący w tym samym czasie, Icie Meir Weisenberg, pisarz obdarzony ogromnym talentem, zadebiutował opowiadaniem o tym samym tytule, co historia Asza – „Miasteczko”. Dowiódł swego wielkiego talentu, ale poślubił jędzę, piekielną kobietę, która nie pozwoliła mu pracować, nękała go, i w rezultacie nigdy nie opuścił granic żydowskiego świata. Asz był jedynym pisarzem, który zarabiał na życie pisząc. Przetłumaczyłem trzy jego dzieła: „Mąż z Nazaretu”, „Czarodziejka z Kastylii”, czyli osiem opowiadań, piękną książkę i „Kidusz Haszem”.

Asz był urzeczony tematem tych śladów chrześcijaństwa, które rozwinęły się z żydowskich korzeni. Nie chcieli drukować go w Forwerts; zatrzymali druk „Męża z Nazaretu”, nieprawdaż? Pewnego rodzaju cenzura. Redaktorem, nie pamiętam jego imienia, mógł być Rozenberg, zorganizowano jego bojkot, jako zdrajcy i odstępcy. W Palestynie, gdzie mieszkał Asz, była demonstracja przeciwko niemu. To musiał być 1940 rok. Powstał Komitet Obrony Asza pod przewodnictwem Mordechaja Canima, imigranta z Polski i znakomitego dziennikarza, i wydali go po hebrajsku. Wdowa po nim miała cały jego dorobek. Mieszkała w Londynie. Poprosiłem ją, żeby mi to udostępniła. Nie chciała, ponieważ żywiła wielką urazę do Żydów. Na pogrzeb Asza w Londynie przybyło nie więcej niż siedem osób. Żydzi go zbojkotowali. A był genialnym pisarzem.

Perec także, jak uważam, był wielkim pisarzem, który nie miał szczęścia. To jest inny rodzaj literatury, pochodzi z innego świata. Perec nie był ortodoksyjnym Żydem zamkniętym w Talmudzie, ponieważ miał świeckie wykształcenie. Korespondował z narzeczoną po polsku. Napisał swoje pierwsze wiersze po polsku. Jest tam piękne opowiadanie w języku jidysz pod tytułem „Dusza”, które sam przetłumaczył na język polski. Później ja również je przetłumaczyłem i opublikowałem w kolekcji „Opowiadania chasydzkie i ludowe”. W tej sprawie doszło nawet do sporu z Chone Szmerukiem [znawcą jidysz i historykiem], który chciał razem ze mną pracować nad serią. Szmeruk zaproponował, abyśmy opublikowali oryginalne tłumaczenie. Było tak słabe, że nie mogłem się zgodzić. Przetłumaczyłem kilka opowiadań Pereca.

Kiedyś przetłumaczyłem „Żydów dnia powszedniego” Perlego. Była to część trylogii, nad którą pracował w getcie warszawskim. Drugi i trzeci tom zawsze trzymał w walizce, z którą wszędzie chodził. Któregoś dnia na ulicy doszło do łapanki, został złapany, a walizka gdzieś została. Rachela Auerbach [68], która go szukała, pobiegła po walizkę, ale już jej nie było. Perle został zabity w getcie.

Dzisiaj planuję swój tydzień pracy z góry, ale pracuję każdego dnia, co pozwala mi pozostać w formie. Kiedyś byłem niesamowicie produktywny. Kiedyś tłumaczyłem, można by powiedzieć, z głowy, ale teraz muszę intensywnie myśleć. Na publikację Wydawnictwa Dolnośląskiego czekają moje przekłady Baszewisa – dziesięć opowiadań przetłumaczonych z oryginału – i moje największe osiągnięcie „Agady talmudyczne”. Opublikowali już moje „Midrasze”, a teraz kolej na „Agady”, które mają około 600 lub 700 stron.

Właśnie skończyłem tłumaczenie Kacyzne. Tytuł brzmi „Silni i słabi”. Chodzi o okres obejmujący początek I wojny światowej, narodziny Polski i rewolucję sowiecką. Czas rosnącego rozwarstwienia w społeczności żydowskiej, kryzys jednych ideologii i narodziny nowych, a także zawiera bardzo dużo faktów historycznych. Jest to bardzo interesująca powieść, ale czasami pisanie jest tak strasznie trzeciorzędne, że doprowadza mnie do szału. Jest również wiele powtórzeń, takie proste błędy edycji. Aby ominąć niektóre rzeczy, wycinałem czasem fragmenty tekstu. Niestety, straciłem dwa duże rozdziały ponieważ moja sekretarka z gminy żydowskiej, Polka, która przepisywała dla mnie tłumaczenia od 20 lat i mogła odczytać moje pismo lepiej niż ja, umarła nagle w pracy. Ukryła te teksty gdzieś w taki sposób, że nie można ich było znaleźć. Ale jakoś udało mi się ukończyć to tłumaczenie po prawie dwóch latach pracy.

Przetłumaczyłem z hebrajskiego osiem opowiadań Agnona. Również zostały opublikowane przez Wydawnictwo Dolnośląskie. Trudniej mi tłumaczyć z hebrajskiego niż z jidysz. Bo on pochodził z Buczacza i jego hebrajszczyzna jest hebrajszczyzną diasporową, to jest moją i jego stosunkowo łatwiej tłumaczyłem niż innych. Natomiast na przykład proza ​​Amosa Oza zawiera wiele słów lub wyrażeń, które są mi obce. Moje doświadczenia z tłumaczeniami doprowadziły mnie do wniosku, że język polski jest idiomatycznie bliższy jidysz niż hebrajskiemu, pomimo faktu, że jidysz zawiera ogromną liczbę słów hebrajskich, około 20 procent. Moim zdaniem literatura jidysz pozostawiła bogatszą spuściznę dzieł pierwszorzędnych niż literatura w języku hebrajskim. Jest to literatura bardziej światowa, uniwersalna i mniej hermetyczna. W rzeczywistości jestem niespełnionym pisarzem. Celowo niespełnionym. Zdecydowałem, że cokolwiek bym napisał, nie byłoby tak dobre, jak dzieła, które tłumaczyłem.

Przez kilka lat uczyłem hebrajskiego na Uniwersytecie, równolegle z nauką języka jidysz. Przez wiele lat uczyłem w TSKŻ [Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce] – około 700 uczących się obu języków przeszło moje zajęcia. Wciąż uczę jidysz w Teatrze Żydowskim dwa razy w tygodniu.

Większość moich uczniów to Polacy, a nie Żydzi. Ale muszę być nieczuły, ponieważ kiedy ich uczę, nie obchodzi mnie to w najmniejszym stopniu. Ci młodzi Żydzi dzisiaj pochodzą z innego świata. A ci Polacy też nie są w pełni z tego świata. Gdzieś się spotykają. Jest grupa, która uczyła się ze mną jidysz od lat, wszyscy Polacy. Studiowaliśmy literaturę jidysz i omawialiśmy ją w jidysz. Teraz postanowili spotykać się w prywatnym mieszkaniu, aby porozmawiać w języku jidysz. I oni to robią. To rodzaj klubu polskich jidyszistów.

Jaki był mój pierwszy język: jidysz czy hebrajski? To dylemat, który Żydzi mieli od narodzin swojej świadomości narodowej. Żydzi zawsze używali kilku języków. Był to albo hebrajski i aramejski, albo hebrajski i grecki dla elity. Za czasów babilońskich częściej używano aramejskiego niż hebrajskiego. Później, w czasach perskich, elita pisała po persku i po aramejsku. Następnie przyszedł język arabski; w końcu Majmonides pisał po arabsku. Później przetłumaczył arabski na hebrajski. Potem był język hiszpański i żydowski język ladino, potem niemiecki i stąd dawny język jidysz – starożydowski. Mówiąc we wszystkich tych językach, Żydzi zawsze używali hebrajskiego w piśmie. Kiedy rozpoczęły się krucjaty, Żydzi zostali zamknięci w gettach, a ich niemiecki zaczął się pogarszać, zmieniając się w żargon, ponieważ został odcięty od niemieckiego korzenia. Współczesny jidysz rozwinął się ze starożydowskiego na początku XX wieku. W Talmudzie napisano, że grecki jest najlepszym językiem do śpiewania, łacina by dowodzić armią, hebrajski aby opowiadać historię, a aramejski, żeby mówić. Dodam, że to, co najlepsze z tych wszystkich języków można znaleźć w jidysz.

Miałem okres w życiu, kiedy hebrajski zyskiwał przewagę nad jidysz. To była ideologia, syjonizm. Jednak nigdy całkowicie nie opanowałem hebrajskiego. W naturalny sposób wchłonąłem jidysz. Jidysz jest dla mnie bardziej emocjonalny. Przeklinasz w nim, błogosławisz w nim, wyrażasz w nim swoje pierwsze uczucia. Do dziś liczę w jidysz, nie po polsku. Mam bliskie relacje z Polakami. Był czas, kiedy na pamięć znałem „Bieniowskiego”, Kochanowskiego, Asnyka. A dzisiaj? Od czasu do czasu rozmawiam w jidysz z tymi, którzy przyjeżdżają odwiedzić ten kraj. Tu, w Warszawie, nie ma nikogo, z kim mógłbym rozmawiać w jidysz. Tylko z Kacem [Daniel Kac, jeden z ostatnich żyjących jidyszystów, pisarz], który często mnie wzywa, by zadać pytanie: „Co to jest po polsku?” i nie rozmawiamy po polsku, ale po żydowsku.

Jest wielu, których nauczyłem jidysz. Niektórzy tłumaczą, inni uczą jidysz na uniwersytetach. Był jeden chłopak, który uczył się ze mną przez kilka lat. Przyjechał nocnym pociągiem z Poznania i uczyłem go za darmo, ponieważ zdałem sobie sprawę, że był bardzo utalentowanym chłopcem. Przetłumaczył „Ulicę” Rabona. Zrobił to dość dobrze, więc będzie ktoś, kto będzie kontynuował tę pracę. Dla mnie jest ważne, żeby ta seria tłumaczeń była kontynuowana. Przed 1968 chodziłem regularnie do teatru żydowskiego, oczywiście w cywilnym ubraniu. We Wrocławiu, gdzie uczyłem w Szkole Piechoty, chodziłem też na wszystkie przedstawienia. Teatr w Warszawie znajdował się w baraku przy ulicy Królewskiej, w miejscu, gdzie dziś stoi hotel Victoria. Był to budynek Teatru Wojska Polskiego, później przekazany Teatrowi Żydowskiemu. Po wojnie w Polsce istniały dwa teatry żydowskie. Łódzki teatr Idy Kamińskiej – teatr znajdował się w budynku obecnego Teatru Nowego – i we Wrocławiu. Następnie w latach pięćdziesiątych teatry zostały połączone w jeden, państwowy teatr z siedzibą w Warszawie. To był teatr objazdowy. Pamiętam produkcję „Meira Ezofowicza”, w której Ida Kamińska miała piękną, cichą rolę, a Juliusz Berger zagrał młodego Ezofowicza.

Mój osobisty związek z teatrem żydowskim w powojennej Polsce zaczął się tak naprawdę w 1969 roku. Byłem już emerytem. Stało się to po usunięciu Żydów z polskiej armii. I pewnego dnia zjawił się, nie pamiętam jego nazwiska, przedstawiciel Teatru Żydowskiego po Idzie Kamińskiej. Ida Kamińska wyjechała w 1968 roku i objął wtedy teatr chyba Juliusz Berger. Pierwszy dyrektor, przed Szurmiejem. I zjawił się u mnie chyba jego dyrektor administracyjny, który pochodził z tego samego miasta co ja, z Kowla pochodził. Tak, że on mnie znał. Ja go mniej znałem. On wiedział, że ja znam żydowski, znam hebrajski. Czy bym się nie podjął nauczania języka żydowskiego, nowej generacji aktorów. Po odejściu Idy Kamińskiej pozostało tylko siedmiu aktorów. Cóż, nie można wystawiać z siedmioma aktorami. Zgodziłem się, ponieważ nagle odkryłem w tym cel. Zadanie, które mogłem wykonać. Zaczęła się rekrutacja wśród młodych Żydów, którzy nie wyjechali w 1968 albo 1969 i zacząłem ich uczyć. Potem następnie, po dwóch latach, kiedy oni weszli w tak zwany wiek średni, to następne grupy, które już składały się z mieszanych małżeństw, potem już zupełnie prawie bez Żydów. I przez cały ten czas służyłem w teatrze jako konsultant i tłumaczyłem kwestie na słuchawki [tłumaczenie symultaniczne na język polski].

Wystąpiłem również w dwóch sztukach. Szurmiej wpadł na ten pomysł, aby zaoszczędzić pieniądze. W Izraelu musiałem wystąpić w sztuce, którą przetłumaczyłem z rosyjskiego na jidysz. To był „Zmierzch” Babela. Pamiętam, że po występie w Izraelu niektórzy Żydzi pojawili się za kulisami, by wyrazić swoje oburzenie, że wystawiliśmy tę sztukę. Akcja rozgrywa się na „Mołdawance”, w żydowskim podziemiu, gdzie Antek jest złodziejem, a Mańka jest dziwką – jak żydowski teatr może pokazywać takie rzeczy? Przetłumaczyłem „Dybuk” na polski i grałem szamesa. To było w latach 80. XX wieku już po naszych gościnnych występach w Izraelu.

Pierwszy raz spotkałem Idę Kamińską, kiedy przyjechała do Polski w rocznicę śmierci swojej matki, Estery Racheli Kamińskiej [jednej z największych aktorek teatru żydowskiego w Europie przed II wojną światową], która jest pochowana na cmentarzu żydowskim w Warszawie. Na Zachodzie Ida nie zrobiła spektakularnej kariery. Czuła się głęboko rozgoryczona. Zatrzymała się w hotelu Bristol i chciała się spotkać z aktorami Teatru Żydowskiego. Wszyscy poszliśmy na obiad. Pamiętam nie kończącą się kolejkę polskich aktorów i aktorek, którzy przyszli do teatru, by pokłonić się przed Idą Kaminską i wyrazić swój żal z powodu jej emigracji. W Ameryce napisała książkę ze wspomnieniami, miała kilka występów w telewizji i to tyle. Pojechała do Izraela, żeby tam stworzyć teatr jidysz, ale atmosfera była niesprzyjająca i zgorzkniała wróciła do Ameryki.

Różnica w jakości pomiędzy teatrem za czasów Idy Kamińskiej a teatrem w kolejnym okresie jest ogromna. W jej czasach każda produkcja była ważnym wydarzeniem artystycznym. Wszystko to skończyło się wraz z jej odejściem. Nie mówi się o współczesnym teatrze, ponieważ nie ma o czym mówić. Pustka jest ogromna. Powodem jest to, że nie ma dobrych reżyserów ani dobrych aktorów. Jednak może nie wszystko jest utracone bezpowrotnie. Rośnie nowe i dość aktywne pokolenie, więc kto wie?

Stworzenie Państwa Izrael stanowiło spełnienie marzenia, które pogłębiło się na przestrzeni lat. Państwo Izrael jest jednym z głównych gwarantów ciągłego istnienia narodu żydowskiego. W przeszłości religia zapewniała więź łączącą wszystkich rozproszonych Żydów. Uważam, że wszystkie centra Diaspory powinny być gwarantami istnienia państwa Izrael. Diaspora ma ogromne znaczenie dla Izraela. Nie jestem pewien, czy Izrael to rozumie.

Pierwszy raz pojechałem do Izraela w 1980 roku. Nie miałem żadnego kontaktu z rodziną mojego kuzyna. Pewnego dnia poszedłem do Yad Vashem w sprawie działalności Archiwum Ringelbluma – chcieli, żebyśmy przekazali im archiwum, ale sprzeciwiliśmy się temu pomysłowi, ponieważ bez archiwum cały nasz Instytut [Żydowski Instytut Historyczny] nie ma żadnego sensu. Biorąc jednak pod uwagę, że najcenniejsze dokumenty w Archiwum Ringelbluma były pisane na maszynie lub ręcznie i kalkowane, w niektórych przypadkach nawet pięć razy, a pierwsza kopia jest prawie równie czytelna jak oryginał, mogłem omówić z nimi przekazanie kopii. Zawarliśmy umowę. Przy tej okazji spotkałem mężczyznę, który zaprosił mnie na obiad. Siedzimy więc w jego domu i okazuje się, że jest rodowitym Chełmianinem, a ja udzielałem korepetycji dziewczynom z Chełma, bo było tam żydowskie gimnazjum bez akredytacji, więc jego uczniowie kończyli ósmą klasę w mieście, w Kowlu. Uczyłem jedną młodą dziewczynę, która nazywała się Duniec. Pochodziła z najbogatszej rodziny w Chełmie.

Mój gospodarz zaczął się chwalić swoimi bliskimi relacjami z Beginem, ciągle rzucał nazwiska generałów i tak dalej. Więc mówię do niego: „Słuchaj, czy znałeś Jundowa?” „Ależ oczywiście, że tak. Ale skąd ty go znasz?” „On jest moim najbliższym kuzynem.” Odpowiedział: „Dobrze, ale Jundow nie żyje.” „Wiem, ale jego żona wciąż żyje, a ja nie mam jej adresu. Nie ma jej w żadnej książce telefonicznej, nie mogłem jej znaleźć.” „Zaczekaj chwilę.” – powiedział – „Pracuje w Sztabie Generalnym.” Zadzwonił do sekretariatu i chwilę później dał mi jej numer telefonu i adres. Kiedy zadzwoniłem, wdowa po Januszu odebrała telefon. Oczywiście natychmiast mnie tam zawiózł. Gdy dotarliśmy do jej domu, wszyscy już tam byli, cała rodzina. Byłem bardzo wzruszony.

Kiedy przyjechaliśmy z Teatrem Żydowskim w latach 80. XX wieku, było to wielkie wydarzenie, ponieważ granice nagle zostały otwarte. Nie mogliśmy udać się bezpośrednio do Izraela, tak długo jak nie było dobrych stosunków dyplomatycznych, więc pojechaliśmy najpierw do Belgradu – gdzie nasi aktorzy wystąpili w amerykańskiej serii „The Winds of War” – a stamtąd wybraliśmy się do Izraela. Na lotnisku czekał na nas tłum dziennikarzy. Nie mówili w jidysz. Reżyser powiedział w pewnym momencie: „Macie trudne zadanie, ale mamy tu Friedmana – on mówi po hebrajsku.” Więc otoczyli mnie jak przysłowiowe pszczoły. I rozpoczął się wywiad. Nie używałem tego języka przez sześćdziesiąt lat, ale podczas tej rozmowy czułem się tak, jakbym właśnie skończył moje lekcje. Moi szkolni koledzy, którzy wyjechali w latach trzydziestych, zobaczyli nasze przybycie w telewizji i zaczęli dzwonić do hotelu. To przyjęcie na lotnisku kosztowało mnie nieprzespaną noc, ponieważ wszyscy dzwonili. Moja ostatnia wizyta w Izraelu miała miejsce podczas Światowej Rady Jidysz, jakieś osiem lat temu.

W Polsce mamy niewielką społeczność żydowską podzieloną na szereg organizacji i stowarzyszeń. Mamy dwa żydowskie czasopisma. Zasadniczo mamy wszystkie cechy wielkiej wspólnoty, z tym wyjątkiem, że brakuje ludzi. Gdy ktoś pyta: „Czego potrzebują polscy Żydzi?” odpowiadam: „Żydów.” Zawsze są dwa punkty widzenia: jeden pesymistyczny i drugi optymistyczny. Niektórzy dostrzegają w młodych ludziach nadzieję. Pociągają ich sprawy żydowskie, mimo że często mają katolickie pochodzenie. Może się tu rozwinąć nowy typ społeczności żydowskiej, ale byłby on bardzo różny od historycznej społeczności Żydów polskich.

W 1991 roku do Warszawy przyjechał Miles Lerman, pierwszy dyrektor Muzeum Holokaustu. Nie mieli zbyt wiele materiałów do muzeum, chociaż gromadzili je na całym świecie. Powiedział „Pomogę Ci z archiwami, ale pożyczysz nam jedną z dwóch puszek po mleku Ringelbluma.” Zrobiliśmy to, pożyczając, jak to mówią, na wieczność, mając świadomość, że nigdy tego nie zwrócą. Niemniej jednak nalegaliśmy, aby była to pożyczka. [Pojemnik na mleko został wypożyczony na wystawę do Muzeum Holokaustu w 1991 roku. Umowa depozytowa jest odnawiana co pięć lat.]

To było prawdopodobnie w 1991 roku podczas jednej z wizyt papieża Jana Pawła II w Warszawie. Papież wyraził chęć spotkania ze społecznością żydowską. W tym czasie istniał tak zwany Komitet Koordynacyjny zrzeszający kilka żydowskich organizacji. Byłem wówczas przewodniczącym Żydowskiego Instytutu Historycznego i przewodniczyłem, w ramach systemu rotacyjnego, Komitetowi, który obejmował także JSCS i żydowską wspólnotę religijną. Byłem pod ogromnym wrażeniem jego dobroci serca i bezpośredniości. Czuliśmy, że mamy do czynienia z osobą o wyjątkowym znaczeniu w historii papiestwa. Powitał nas tak, jakbyśmy się znali. Zaprosił mnie nawet, abym usiadł obok niego. Myślą przewodnią mojego wystąpienia, oprócz słów uznania dla papieża, który zajął pozytywne stanowisko wobec Żydów, była prośba o podjęcie wysiłków na rzecz dyplomatycznego uznania Izraela.

Papież jest człowiekiem sprawiedliwym, jak cadyk. I w oczach mędrców z Talmudu i kabalistów taki człowiek w hierarchii świętości i ważności jest wyżej niż aniołowie. Aniołowie śpiewają pieśni pochwalne i wykonują polecenia, podczas gdy cadyk, chasyd lub sprawiedliwy człowiek czasami ma szansę zmienić sąd Boży, ponieważ jego prośby, kierowane bezpośrednio, mogą zostać spełnione. Anioł dostaje polecenie, żeby zejść na ziemię, aby chronić tego człowieka, podczas gdy cadyk robi to z własnej woli. Z tego powodu stoi wyżej niż anioł w hierarchii ważności.

Od czasu wizyty papieża dialog chrześcijańsko-żydowski jest bardziej widoczny w Polsce, co jest niezwykle potrzebne. Kumulacja stereotypów była w Polsce znacznie większa niż gdziekolwiek indziej. Na przykład ostatnio pojawił się problem zaangażowania Polaków w ratowanie Żydów. I rzeczywiście, istnieje stereotyp, że w czasie wojny Polacy byli szmalcownikami i antysemitami. Nawet sprawiedliwi spośród Polaków nie obnosili się z tym, co zrobili.

Czy Polska jest krajem antysemickim? Polska to kraj, w którym są także antysemici. Normalnie to jest, w Polsce ludyczny trochę, trochę śmieszny antysemityzm obrzędowy. Ale Polska jest również krajem, w którym istnieje ogromna liczba ośrodków, które sprzeciwiają się antysemityzmowi. Muszę powiedzieć, że z wyjątkiem polityki prowadzonej w wojsku nie doświadczyłem antysemityzmu. Miałem to szczęście, że zawsze znajduję się w bardzo postępowym towarzystwie.

 

Henryk Prajs

„To jest grupa moich przyjaciół z Góry Kalwarii.”

 

Historia mojej rodziny

Moi rodzice przyjechali do Góry Kalwaria [1] z okolic Kielc. Wiem na pewno, że rodzina mojego ojca mieszkała w Górze Kalwaria na ulicy Piłsudskiego już w 1850 roku. To tam mieli swój niewielki dom. Teraz już go nie ma: został rozebrany przez Niemców. Dziadek ze strony ojca nazywał się Majer Bejer Prajs. Pracował jako pośrednik: skupował nabiał, mleko czy śmietanę a następnie dostarczał je do Warszawy. Tylko dla Żydów, bo wszystkie produkty były koszerne. Zapamiętałem go, jako żwawego staruszka z siwą brodą i „krymówką” na głowie [okrągła, czarna czapka z niewielkim otworem na oczy]. Majer Bejer Prajs zmarł w 1930 roku – nadal mam akt jego zgonu. Moja babcia miała na imię Golda, ale nigdy jej nie poznałem. Wydaje mi się, że umarła zanim ja się urodziłem.

Moi dziadkowie mieli wiele dzieci. Bracia mojego ojca nazywali się Nusyn i Mojsze. Nusyn nie miał wyuczonego, stałego zawodu. Dorabiał zbierając jabłka i pomagając tam i ówdzie. Wśród żydowskiej biedoty było wiele takich jak on. Mojsze miał dorożkę i zarabiał przewożąc ludzi. Miał stałych klientów: woził na przykład sędziego do sądu. Miał dwoje dzieci Josla i Goldę, którzy to z kolei mieli córki o imieniu Golde, nazwane tak po babce. Mojsze mieszkał ze swoją rodziną w drewnianym domu w Górze Kalwarii, zupełnie jak my. Biednie, nic specjalnego.

Siostry ojca nazywały się: Kaila, Malka i Chana. Herszek Bogman, mąż Kaili, był szewcem. Mieli dzieci, ale ich nie pamiętam. Było ich wiele. Hudeska, Gilka i chłopiec, Mosze.

Młodsza siostra ojca miała na imię Malka. Jej mąż, Dawid Szyniawer, był soferem: przepisywał Torę. Wiecie, pisał na pergaminie żydowskie [hebrajskie] litery od prawej strony do lewej. Musiał to być pergamin ze specjalnie przygotowanej skóry cielęcej, bardzo cienki. Tylko taki, inne były zakazane. Malka miała dużo dzieci: Mojsze, Szulima, Eta, Mendela, Josela, Ele, i Gedale. Pamiętam wszystkie, bo mieszkały niedaleko i były w moim wieku lub nieco starsze.

Ciocia Chana miała mały sklep z materiałami. Jej mąż miał na nazwisko Szoskiel, ale nie mogę sobie przypomnieć jego imienia. Może Dawid? Ciocia Chana miała dwoje dzieci: córkę Golde i syna Ele.

Dziadków ze strony matki w ogóle nie znam. Rzadko rozmawiało się o nich w domu, nie był to ważny temat. Rodzina mamy nazywała się Frydman. Mieszkali na wsi, niedaleko Góry Kalwaria, mieli posiadłość w Koniewie. Niewielką działkę, ogródek i mały dom. Przed wojną w 1937 lub 1938 roku przeprowadzili się do Góry Kalwaria. Nie widywaliśmy się wtedy zbyt często, bo byłem wówczas w armii. Dziadkowie byli bardzo religijnymi Żydami.

Moja mama też miała wiele rodzeństwa. Najstarsza z jej sióstr miała na imię Frajda, potem była mama, Szulim, po nim Chana, potem Glika, po Glice Icek, po Icku Fajga, a po Fajdze Sura. Frajda miała męża i mieszkała w Piasecznie (15 km na północ od Góry Kalwarii). Dlatego nie mogę nic o niej opowiedzieć, nic nie wiem. Szulim miał rodzinę w Górze Kalwaria, jego żona miała na imię Czarna. Mieli czworo dzieci: Herszela, Joseka, Gine i Rachel. Szulim był krawcem i robił tak zwaną „tandetę”, kiepskiej jakości ubrania. Takich jak on nazywano „tandeciarzami”, bo szyli najtańsze ubrania najgorszej jakości. Normalnemu krawcowi trzeba było przed wojną zapłacić jakieś 25 złoty za samo uszycie garnituru. Tandeciarz brał 23 złote za wszytko, łącznie z materiałem. U tandeciarzy kupowała biedota z miast i wsi. Szulim sprzedawał swoje kiepskie towary na targu. Odbywał się on raz w tygodniu, chyba we wtorki.

Siostra mamy, Chana, była gospodynią domową. Jej mąż nazywał się Mosze Warym. Mieli restaurację na rynku Góry Kalwaria, na rogu ulicy Piłsudskiego i Pijarskiej. Mieli chyba troje dzieci: Motka, Gedale i kolejną Ginę.

Glika była starą panną i nie miała dzieci. Pracowała jako szwaczka, ale szyła tylko bieliznę, damskie i męskie podkoszulki. Icyk miał w Warszawie sklep z nabiałem na ulicy Sowiej 4. Radził sobie doskonale. Nie pamiętam imienia jego żony. Mieli troje dzieci. Jednym z nich była Gina, na którą wołano Genia. Reszty nie pamiętam, bo to były malutkie dzieci.

Sura też była starą panną, nigdy nie wyszła za mąż. Była szwaczką. Była też Fajga, również szwczka, szyła tylko męskie spodnie. Umarła dwa tygodnie przed wypędzeniem Żydów z Góry Kalwaria w 1941 roku. Odeszła w spokoju. Pochowano ją zgodnie z żydowską tradycją. To dziwne, ale wszyscy jej zazdrościliśmy. Zmarła z przyczyn naturalnych i nie musiała oglądać tych wszystkich strasznych rzeczy. Pamiętam mniej więcej, gdzie ją pochowaliśmy, ale tam nie ma już jej nagrobka.

Jak pochować zmarłego zgodnie z żydowską tradycją? Trzeba to zrobić jeszcze w dniu śmierci. Nie sprawdza się czy to może nie śpiączka. Jest normalny grób, a żydowska trumna składa się z siedmiu desek. Po dwie z każdego boku, szerokie na 20-30 centymetrów, bez gwoździ. Świat jest otwarty, więc trumny nie można zamknąć ani zbić gwoźdźmi. Ciało kładzie się na ziemi i przykrywa trzema deskami. Tak wygląda tradycyjny pogrzeb żydowski. Odprawia się jeszcze modlitwy.

Moim rodzice urodzili się między 1890 a 1893 rokiem. Ojcu było na imię Jankiel, a matce Estera. Poznali się, zgodnie z panującym wówczas zwyczajem, dzięki swatce. Mama była bardzo atrakcyjną kobietą: średniego wzrostu, z okrągłą twarzą i pięknymi oczami. Oczy mam właśnie po niej. Mama nie nosiła peruki, miała ładne włosy. Ojciec był wysokim blondynem, bardzo „nieżydowskim”. Brakowało mu palca. Odciął go sobie sam, żeby nie musieć iść do carskiej armii. Potrafił pisać tylko w jidysz, po polsku nie. Po rosyjsku potrafił się tylko podpisać, tak jak mama.

Mama była szwaczką. Ojciec handlował sadami. Chcę przez to powiedzieć, że wynajmował je od rolników, korzystał z nich, opiekował się nimi, podlewał i sprzedawał owoce. Często kupował też dojrzałe owoce, a potem je sprzedawał. Czasami handlował kurczakami i gęsiami. Był mało znaczącym kupcem, nie miał swojego straganu. Zawsze brakowało nam pieniędzy. Pochodzę z biednej rodziny. Moi rodzice byli bardzo uczciwymi, pracowitymi ludźmi, ale na pewno nie bogatymi.

W domu rozmawialiśmy tylko w jidysz. Rodzice ubierali się po europejsku. Przestrzegaliśmy zasad religii, jedzenie zawsze było koszerne. Ojciec nie chodził do synagogi zbyt często, na pewno nie w każdą sobotę. Mama do synagogi chodziła tylko raz w roku, na Jom Kippur. W Górze Kalwarii były dwie synagogi. Jedna należała do kahału, reformowanej gminy żydowskiej, a druga do cadyka [Rabbi Awraham Mordechai Alter lub Imrei Emes, 4 rebbe z dynastii Ger, ostatni z dynastii, który mieszkał w Polsce]. Rodzice chodzili do reformowanej synagogi.

Ja urodziłem się 30 grudnia 1916 roku jako Froim Fiszel. Miałem jednego brata oraz siostrę. Siostra miała na imię Golda, po babci. Była ode mnie starsza, urodziła się w roku 1914. Była piękną dziewczyną z ciemnymi włosami. Była bardzo dobrą uczennicą, jedną z najlepszych w klasie. Ukończyła siedem klas polskiej szkoły podstawowej. Kiedy miała 16 czy 17 lat przeprowadziła się do Warszawy i została księgową w małej fabryce mydeł na ulicy Radzymińskiej 12 na Pradze. Płacili jej całkiem dobrze: 120–130 złoty miesięcznie. Nie było to zbyt wiele, ale dało się przeżyć. Chleb był wtedy bardzo tani: 25, 30, 50 groszy. Bułki kosztowały 2–5 groszy.

To był mały warsztat w podwórku i sklep. Pracowało tam 6 czy 7 osób, produkowali i sprzedawali różne mydła oraz inne artykuły do mycia. Siostra mieszkała z Hirszhornami, właścicielami sklepu. Byli Żydami. Przed wojną byłem w Warszawie dwa może trzy razy, kiedy miałem przepustkę z wojska. Mieszkałem wtedy z siostrą.

Mój brat Dawid urodził się w 1919 roku. Ukończył sześć klas, też był dobrym uczniem. Był przystojnym i wysokim mężczyzną. Wzrok miał doby, ale miał małego zeza. Jego lewe oko zawsze uciekało trochę na bok. Po ukończeniu szkoły został rymarzem. Wyrabiał siodła, uprzęże i chomąta. Obaj byliśmy członkami organizacji młodzieżowej Frajhajt partii Poalej Syjon Prawica [2]. Brat nie był w armii, jego rocznik nie został jeszcze powołany (zanim wybuchła wojna).

Mieszkaliśmy w Górze Kalwaria. Miasto założył poznański biskup Stefan Wierzbowski. Miało przypominać Jerozolimę [od redakcji: projekt i nazwa miasta miały przypominać Jerozolimę z czasów Jezusa. Na początku nazywano je nawet Nową Jerozolimą.] Dlatego nie mogli tam mieszkać dysydenci (nie-Katolicy). Zakaz zniesiono dopiero w czasach Napoleona i Królestwa Kongresowego [od redakcji: było to wcześniej, w 1787 roku. Kongresówkę utworzono dopiero po upadku Napoleona, w 1815 roku].

Żydzi zaczęli osiedlać się w Górze Kalwaria w 1802 roku. W 1930 roku mieszkało tam już 3000 Żydów i 3500 Polaków. Było to wtedy bardzo prymitywne miasto. Nie było kanalizacji, tylko rozpadające się studnie. Po wodę trzeba było iść kilkaset metrów. Dopiero w latach 30. XX wieku burmistrz Dziejko kazał wybudować rury na każdej ulicy i wodę można było czerpać obok własnego domu.

Co prawda elektryczność pojawiła się w Górze Kalwaria w latach 20. XX wieku, ale w biednych domach zainstalowano ją dopiero tuż przed wojną. My na szczęście mieliśmy elektryczność, bo mama była szwaczką i potrzebowała światła, żeby pracować. Wszyscy dobrze wspominają burmistrza Dziejko, bo był świetnym gospodarzem. Zrobił bardzo dużo dla miasta, a część z tych rzeczy dzięki żydowskim pieniądzom. Kiedy Żydzi przyjeżdżali odwiedzić cadyka, burmistrz pobierał od każdego z nich po złotówce. Pieniądze przeznaczano następnie na potrzeby miasta.

Cadycy przybyli do Góry Kalwaria z Przysuchy i Kocka [Ichak Meir (Icik Majer), założyciel dynastii Alter, był uczniem cadyka Simchy Binem (Bunim) z Przysuchy i Menachema Mendela z Kocka (Kocker Rebbe)]. Odkąd przyjechali do miasta napływało coraz więcej Żydów, głównie ortodoksyjnych. Cadyk z Góry [Yiddish: Gerer Rebbe] nie miał wielu zwolenników w samym mieście.

Żydzi z Góry Kalwaria uznawali raczej cadyka z Kozienic, a nie tego z własnej miejscowości [od redakcji: w Kozienicach nie było wtedy cadyka. Pan Prajs odwołuje się do tradycji Maggida z Kozienic lub Israela Ichaka Hofsteina (Hapsteina), 1733-1814.] Jego zwolennikami byli głównie przyjezdni. Przybywali z całej Polski, z wyjątkiem może województwa poznańskiego. Z całej południowej oraz wschodniej Polski: z Krakowa, Rzeszowa, Łodzi, Warszawy, Lublina oraz mniejszych miast. Przyjeżdżali w czasie wielkich świąt. W żydowski Nowy Rok (po hebrajsku Rosz Ha-Szana), Jom Kippur, Szawuot: wydaję mi się, że zazwyczaj jakieś 2000 Żydów przyjeżdżało do Góry Kalwaria. Pokoje wynajmowali od miejscowych Żydów. Mama także wynajmowała pokój, żeby zarobić trochę dodatkowych pieniędzy.

Cadyk był bardzo znany. Widziałem go parę razy. Zwykły Żyd z brodą. Nigdy nie byłem jego zwolennikiem. Nie był dla mnie żadnym mędrcem, tylko człowiekiem, który dobrze znał Torę. Ale musiało w nim być coś niezwykłego, skoro miał tylu zwolenników uważających go za cudotwórcę. Szanowali go nawet Polacy. Bardzo wymowna była wizyta kardynała krakowskiego [Aleksander Kakowski, 1862-1938, arcybiskup warszawski, kardynał, polityk] w Górze Kalwaria w 1933 lub 1934 roku. Specjalnie z tej okazji wybudowano łuk triumfalny, pod którym kardynał został powitany przez wszystkich, w tym również przez Żydów wraz z rabinem. Ale cadyk nie poszedł przywitać kardynała, przyjął go w swoim domu. Wymienili się podarunkami.

Dzieciństwo

Mieszkaliśmy u mojego dziadka Majera. Jego dom przy ulicy Piłsudskiego był drewniany i ubogi. Cała rodzina gniotła się w jednym pokoju, który był dość duży, jakieś 10 na 6 metrów. Było w nim wszystko: warsztat mamy, miejsce do spania, stół, na którym jedliśmy i odrabialiśmy prace domowe, ale do lekcji mogliśmy zasiąść dopiero wtedy, kiedy mama kończyła pracę. Łóżka stały w rogu, maszyna do szycia przy oknie, które było obok drzwi i miało cztery albo sześć okiennic. Po lewej stronie stała skrzynia do przechowywania różnych rzeczy. Łóżka były za parawanem. Piec kuchenny był z cegły, połączony z kominem rurą. W domu zawsze było bardzo czysto, bo mama dbała o porządek. Klienci bardzo to doceniali, kiedy do nas przychodzili.

Na naszym podwórku mieszkały trzy polskie i trzy żydowskie rodziny. Dogadywaliśmy się bardzo dobrze, jakbyśmy wszyscy byli rodziną. Nie było tam antysemityzmu. Nasi polscy sąsiedzi nazywali się Woźniak, Rytko i Jarosz, a żydowscy Bielawski i Kielman. Kiedy pani Woźniak piekła świąteczne ciasta przychodziła do mojej mamy i dzieliła się z nami: „Dla twoich dzieci, Estero.” Za to kiedy my mieliśmy mace, mama przynosiła ją pani Woźniak i Zosi Jarosz: „Dalej Zosiu, weź trochę macy”.

Moimi przyjaciółmi byli głównie Polacy: Mietek i Władek Zetak, Janek Bialek, Wojciechowski, Woźniak, Stasiek Rytko, Maniek Jarosz. Dorastaliśmy razem. Razem spędzaliśmy czas na podwórku grając w piłkę nożną, zbijaka itd. Udawaliśmy, że jesteśmy żołnierzami. Byłem trochę starszy, więc byłem dowódcą. Z kawałków puszek robiliśmy szable. „Marsz. Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy!”

Obchodziliśmy wszystkie żydowskie święta: Pesach, Rosz Ha-Szana. W czasie Pesach wszystko w domu musiało być koszerne. Nie mogliśmy mieć nic, co zawierałoby zakwas. Tego dnia ojciec chodził zawsze do synagogi, a matka przygotowywała śniadanie. Jedliśmy po powrocie. Śniadanie było nieco lepsze niż zazwyczaj. Tak samo świąteczna kolacja: jedliśmy rybę, rosół i tym podobne dania.

Śpiewaliśmy rożne pieśni religijne, psalmy odpowiednie na dane święto. W Rosz Ha-Szana modlitwy w synagodze kończyły się po północy dźwiękiem szofaru albo rogu. Działo się tak na pamiątkę otrzymania Dziesięciu Przykazań przez Mojżesza. Z kolei w Jom Kippur pościło się cały dzień. Chanuka i Purim nie różniły się niczym specjalnym od zwyczajnych dni. W biednych rodzinach pozostawała tylko modlitwa. Jeśli ktoś był bardzo religijny, wieczorem szedł do synagogi wysłuchać modlitwy Estery, bo w to święto wspominało się cud Estery. [Księga Estery lub Megilat Ester jest odczytywany w czasie Purim.] Ale nie było to święto.

W piątki po pracy po prostu jedliśmy kolację. W soboty pracowałem lub chodziłem do organizacji [Pan Prajs był najpierw członkiem dziecięcej organizacji Skif, a później Frajhajt]. Nie przestrzegałem Szabatu zbyt rygorystycznie, a potem nie przestrzegałem go już w ogóle. Smuciło to mamę, ale byłem postępowy i w ogóle niereligijny. Nawet przestałem się już modlić. Nie czułem takiej potrzeby. Jadałem też u pani Woźniakowej. Nawet w młodości nie przestrzegałem kaszrutu. Mama nigdy się nie dowiedziała. Nikt o tym nie wiedział, broń Boże! To byłoby nie do pomyślenia! Od razu odseparowaliby moje naczynia i nie używali ich więcej. Takie są zasady, żydowska tradycja.

Co gotowała mama? Lubiłem rybę po żydowsku. I nic innego. Oto jak mama przygotowywała rybę: najpierw ściągała z niej skórę, potem siekała trochę cebuli, dodawała jajo, szczyptę soli i pieprzu i wszystko mieszała razem ze sobą. Wypychała tym skórę i gotowała przez dwie godziny.

Co jeszcze jedli Żydzi? Cóż, czulent. Czulent jest bardzo ciężki, zapychający i zupełnie nieinteresujący. Trzeba było mieć gliniany garnek. Wypełniało się go ziemniakami, jęczmieniem, jakimś tłuszczem – oliwą czy czymś podobnym – i porządną porcją mięsa, na przykład łopatką wołową. Garnek był potem szczelnie przykrywany. Wkładało się go do pieca na całą noc. Czulent piekł się do rana. Potem zabierało się go do domu i jadło po modlitwach. Bogaci Żydzi wkładali jeszcze jeden garnek do pierwszego. Nie musiał być gliniany, mógł być zrobiony na przykład z metalu. Napełniali go wyszukanymi przysmakami. Ten garnek też trzeba było zakryć, żeby potrawy się nie pomieszały. To był kugel. Rodzaj puddingu, taki deser. Kugel jadło się w sobotę po modlitwach. Tylko wtedy.

Znam żydowską religię i jestem z tego dumny. Rodzice posłali mnie i brata do chederu. Wśród Żydów nie było analfabetów, bo dzieci koniecznie musiały iść do szkoły, kiedy kończyły 5 lat. Cheder można było założyć w jakimkolwiek żydowskim domu. Mógł uczyć w nim każdy Żyd, jeśli tylko wiedział coś o religii. Nie musiał być ekspertem. Na lekcję zbierał się jakiś tuzin chłopców w wieku od 5 do 12-13 lat.

Mój nauczyciel nazywał się Majer Mesjng. Cheder znajdował się w domu na ulicy Kilińskiego. Sam budynek już nie istnieje, wyburzono go po wojnie. Uczyliśmy się żydowskiego (hebrajskiego) alfabetu, jak pisać imiona Abraham, Jakub, Izaak, Dawid. Nauczyciel pokazywał nam wschód, zachód, północ i południe. Mówił nam, że Izrael leży w Azji i tłumaczył czym jest Afryka. Do chederu uczęszczałem przez pięć lat, od 5 do 10 roku życia. Znam Misznę i Gemarę. Do dziś mówię po hebrajsku i w jidysz.

Moi rodzice nie byli wystarczająco bogaci, żeby wyprawić mi bar micwę. Kiedy skończyłem 13 lat poszedłem do synagogi razem z ojcem i musiałem przeczytać na głos kilka wersów Tory. Trzeba wypowiadać je w odpowiedni sposób, dobrze rozkładać akcenty. Poradziłem sobie świetnie. Ojciec był ze mnie dumny. Wróciliśmy do domu a mama przygotowała świąteczną kolację. Za tak ładne odmówienie modlitw dostałem 5 złoty. I tyle. Bar micwa mojego brata wyglądała dokładnie tak samo. Ale on nie przeczytał Tory tak dobrze, jak ja.

Mając siedem lat poszedłem do polskiej podstawówki. Od 7 rano do 13 lub 14 byłem w szkole, a potem chodziłem do chederu. W szkole uczyłem się polskiego, matematyki, geografii, muzyki i, od czwartej klasy, niemieckiego. Żydzi i Polacy uczyli się razem, ale Żydów było mniej. W mojej klasie było jakieś 36 osób, a tylko trzech Żydów: ja, (w szkole nazywali mnie Heniek, nie Froim), Uszer i Josel Mesing. Znałem już polski, bo wraz z Polakami mieszkałem na jednym podwórku, ale to w szkole nauczyłem się zasad gramatyki i poprawnej polszczyzny. W szkole byłem bardzo popularny. Lubiłem nauczycieli i lubiłem się też uczyć. Miałem dobre oceny: same A i B [piątki i szóstki], oprócz matematyki.

Z nauczycieli wymieniłbym panią Karniewską, która uczyła niemieckiego. Była klientką mamy. Często prosiła, żebym coś jej przyniósł albo zrobił coś dla niej. Ale żadnych innych przysług. Pamiętam jak w szkole świętowaliśmy 3 maja [3]. Uczniowie z całej szkoły zbierali się rano i śpiewali „Niech żyje maj, trzeci maj, dla wszystkich Polaków raj” Wieczorem odbywał się pochód. Strażacy, żołnierze i uczniowie przechodzili przez całe miasto. Zawsze brałem udział w obchodach.

Kiedy miałem 12 lub 13 lat, dołączyłem do Skifu [4], czyli Socjalkinderfarband (Związek Młodych Socjalistów), połączonego z Bundem. Bund był partią socjaldemokratyczną, walczącą o emancypację i równość Żydów. Jako „skifista” byłem delegatem Góry Kalwarii na pogrzebie Bejnysza Michalewicza, przywódcy Bundu, (Józef Ibicki, 1876-1928, od 1905 aktywny w Bundzie, dziennikarz, współzałożyciel sieci szkół CiSZO). Pogrzeb na Okopowej w Warszawie był ogromny. Przemawiali tam oczywiście przedstawiciele Bundu: Wiktor Alter, Jakub Pat, chyba Henryk Ehrlich [6] i jeszcze kilku innych. Było wielu ludzi z całej Polski. W końcu wszyscy odeszliśmy ze Skifu. Oni chcieli emancypacji Żydów [a nie budowy państwa żydowskiego], co było niemożliwe. Ostatecznie w Skifie zostały tylko dwie osoby: Krupka i jeszcze ktoś inny.

Ja wolałem dołączyć do żydowskiej [tu: syjonistycznej] organizacji, bo uważałem, że musimy stworzyć własne państwo. Dlatego dołączyłem do Poalej Syjon Prawica. Ponieważ nadal byłem dzieckiem, miałem 14 lat, dołączyłem jako harcerz. To była socjaldemokratyczna, robotnicza partia. Chciała wyzwolić Palestynę, żeby stworzyć własne państwo, gdzie partie socjaldemokratyczne będą mogły się rozwijać. Było nas około 50 w Górze Kalwaria [członków Frajhajt]. Wynajmowaliśmy pokój na ulicy Piłsudskiego. Miał jakieś 10 na 7 metrów. Była tam biblioteka i w ogóle wszystko czego potrzebowaliśmy. Wynajem opłacaliśmy ze składek członkowskich. Wszsytkie przedwojenne organizacje były finansowane ze składek członkowskich, chyba że jakiś bogacz z zagranicy podatował 100 złoty. Przed wojną to było ogromnie dużo pieniędzy.

Często się tam spotykaliśmy. Zawsze w dni wolne, w soboty lub niedziele. Organizowaliśmy dyskusje i przechadzki. Rozmawialiśmy o kulturze, o świecie, o tym co się działo, jak sprawy się miały się w Indiach, Chinach, Warszawie, na całym świecie. W skrócie ekonomia, wojny i tym podobne. Jeśli wiedziałem coś na jakiś temat, przygotowywałem krótkie wystąpienie. Czy pamiętam jakieś? Walczyliśmy o wolność, demokrację, związki… innymi słowami o równe prawa, przeciwko wyzyskowi. Trzeba było cytować gazetę, „Robotnik” [gazeta PPS] albo jakąś żydowską gazetę. Było ich wiele: Bund wydawał „Folks-Sztime” [Od redakcji: zapewne Folks-Cajtung; Folks-Sztime publikowano po Drugiej Wojnie Światowej], był też „Hajnt” [7], a później Żydzi ortodoksyjni zaczęli wydawać własną gazetę. Parę pism wydawali też syjoniści. Wystarczyło jakąś gazetę zacytować i wygłosić wystąpienie.

Nie jeźdiliśmy na wycieczki. Nie mieliśmy pieniędzy. Chodziliśmy za to na spacery po lesie w sobotnie poranki w maju. Chodziliśmy do Kępy, teraz to pastwisko kilka kilometrów od Góry Kalwaria. Był też tak zwany Las Klajnowski czy Karolin. Jeśli pogoda była dobra, czasem chodziliśmy też nad Wisłę. Zawsze był z nami prelegent, który wygłaszał jakiś wykład.

Prezesem Poalej Syjon w Górze Kalwaria był Mojsze Skrzypek. Był też naszym prelegentem. Mieliśmy, tak zwane w jidysz, „kestelgesprech”. Pytania były zadawane anonimowo, a prowadzący musiał na nie odpowiedzieć. Skrzypek mówił na przykład o literaturze. Oczywiście w jidysz, może 10 osób w Górze Kalwarii mówiło po hebrajsku. Mojsze Skrzypek był inteligentny. Nie pamiętam, jak zarabiał na życie. Może pracował w biurze: w mieście była fabryka mydeł Zajdemansa, bank. Może był tam księgowym, nie wiem. Moimi przyjaciółmi w ruchu byli Chaskiel Goldsztajn, Mendel Cukier i Chane Gotlib. Pamiętam ich wszystkich. Wciąż widzę ich twarze.

Nie miałem wiele wolnego czasu. Żeby trochę zarobić chodziło się zbierać porzeczki lub pomóc komu. Kiedy było ciemno chodziliśmy w wolnym czasie popływać, zazwyczaj w soboty. Ale też dużo czytałem. Pamiętam książki o Łokietku, Kazimierzu Wielkim, Zygmuncie Starym. Pamiętam też paru żydowskich autorów: Pereca [8], Sholema Alejchema [9], An-skiego [10], Asza [11], Bergelsona [12]. Rzadko kupowałem książki, nie miałem pieniędzy. Czasem dostawałem je w szkole, jako nagrodę. Większość wypożyczałem jednak z biblioteki.

W Górze Kalwaria były trzy biblioteki. Biblioteka Pereca, gdzie spotykała się żydowska młodzież, zarówno prawicowa, jak i lewicowa. To pierwsza. Jeśli chodzi o dwie kolejne to bundyści mieli własną, tak samo jak syjoniści. Każdy z nich miał książki tylko związane ze swoimi poglądami, bo wierzyli w różne rzeczy. Bundyści byli wolnomyślicielami, więc nie myśleli nawet o książkach religijnych. Wspierali literaturę współczesną. Chodziłem do biblioteki syjonistycznej, do Poalej Syjon. Mieli to nie była duża biblioteka, aczkolwiek mieli trochę książek.

Czytałem też różne gazety, zarówno żydowskie jak i polskie. Z polskich „Kurier Codzienny” [Kurier Codzienny 5 groszy; gazeta prorządowa, wydawana w latach 1932-1936], „Oblicze dnia” [tygodnik socjalistyczny wydawany w 1936 roku], czasem przeglądałem nawet antysemickie „ABC” [tygodnik ONR, publikowany w latach 1926-1939]. Kiedy kupowało się gazetę? W soboty. Były dosyć drogie. „Hajnt” kosztował 1,20 złoty, a „Moment” [13] 1,50. Inne były w cenie 40-50 groszy. W domu czytaliśmy „Hajnt”. Mój ojciec był członkiem żydowskiej organizacji rzemieślników Handwerker [Centralny Związek Żydowskich Rzemieślników w Rzeczypospolitej Polskiej] [14] i wszyscy tam czytali „Hajnt”. Zostali nawet wybrani do sejmu [związek należał do Bloku Mniejszości Narodowych, który w 1928 roku uzyskał 17 % głosów]. Ale ogólnie rzecz biorąc, mój ojciec był apolityczny.

Odkąd tylko Hitler doszedł do władzy w 1933 roku [15], ludzie byli coraz bardziej przekonani, że zbliża się woja. Wszyscy, którzy mieli taką szansę uciekli do Izraela [od redakcji: do 1948 roku była to Palestyna]. Poza tym oni byli patriotami. Chcieli budować własne państwo i postąpili jak należy. Emancypacja to jedno, ale stworzenie nowego kraju to ciężka praca. Wielu moich przyjaciół wyjechało przed wojną, wśród nich Mojszele Rawski. Zanim wyjechali byli halucnikami [16]. Łączyli się w zespoły i podejmowali się najtrudniejszych zadań, bo chcieli być gotowi na to, co czeka ich w Izraelu. Na budowę nowego państwa. Wiedzieli, że początki są zawsze najtrudniejsze, więc uczyli się jak uprawiać ziemię i pracować w tartaku. Poznawali sztukę kamieniarstwa. Wiele nieprzyjemnej pracy.

W Górze Kalwaria były dwa kibuce. Jeden należał do prawicowych syjonistów [Ogólni Syjoniści] [17], innymi słowy do demokratycznych syjonistów Grinbauma [18]. Kibuc ten znajdował się w domu na rogu ulic Polnej i Dominikańskiej. Mieli dla siebie całe górne piętro. Wśród nich było wielu utalentowanych ludzi: na przykład malarka, która tworzyła pejzaże. Drugi kibuc był na ulicy Księdza Sajny, prowadzącej do rzeki. Nie pamiętam do kogo należał.

Moja organizacja, Poalej Syjon Prawica, nie prowadziła kibucu w Górze Kalwaria. Jeśli ktoś z nas chciał dołączyć do kibucu musiał pojechać na wschód kraju. Sporo ludzi przygotowywało się do tego, ale wątpię, żeby ktokolwiek z nich naprawdę wyjechał. Ciężko było tak po prostu zostawić ojca, matkę, brata i pojechać. Nie brałem udziału w działalności kibucu. Nie myślałem też o wyjeździe do Izraela. Jak tylko skończyłem szkołę podstawową zacząłem uczyć się na krawca. Moim pierwszym mistrzem był Izrael Cybula. Pracowałem dla niego w pracowni na ulicy Piłsudskiego 15 przez dwa lata. Za darmo, w zamian za naukę. Potem miałem egzamin w Jaszeńcu obok Warki. Była tam jakaś rzemiślicza korporacja, tak zwana gildia. Zdałem egzamin, otrzymałem certyfikat i mogłem rozpocząć pracę, jako krawiec. Czeladnik może wykonać samodzielnie garnitur lub parę spodni. Praktykant uczy się, ale czeladnik powinien być w stanie zrobić to samodzielnie. Mistrz uczy innych, musi więc wiedzieć wszystko o swoim fachu.

Później pracowałem dla różnych krawców, żydowskich i polskich. Dla Cybuli, przez miesiąc czy dwa, kiedy miał dla mnie pracę, dla Ryszarda Góreckiego, Jasińskiego, Jaworskiego, Pelca, w wielu różnych pracowniach. Nie zarabiałem dużo: 15-20 złoty tygodniowo. Kwota wahała się, bo nie zawsze była dla mnie praca.

Byłem członkiem Związku Zawodowego Krawców, do którego należeli i Żydzi i Polacy. Byłem sekretarzem oddziału w Górze Kalwaria. Sekretarz wojewódzki miał biuro w Warszawie, na ulicy Lesznej. Związek [oddział] miał własną siedzibę, wielkości tego pokoju. I tyle. Taboret na środku, nic więcej. Co mogę powiedzieć o takim związku? Kiedy była taka potrzeba to organizowaliśmy jakieś wykłady i tym podobne. Nie mogliśmy przeprowadzić strajku. Było bezrobocie, ale nie tak duże jak teraz. Trzeba było mieć szczęście, żeby dostać pracę u szewca czy krawca.

Związek finansowały składki członkowskie, nie dostawał pieniędzy pańtwowych. Miasto też nic nam nie dawało. Wspierało bezrobotnych kilka razy do roku kwotą około 5 złoty. Polacy dostawali 90%, Żydzi może 5%.

Żydzi byli przed wojną głównie rzemieślnikami, krawcami, szefcami, rymarzami, kapelusznikami. Tego typu zawody, głównie usługi. Ilu naprawde bogatych Żydów było w Górze Kalwaria? Poloniecki, Rapaport, Wajnsztok, Mardyks, Doktor Rozenberg… najwyżej dziesięciu. Głównie handlowali zbożem, mieli własne domy. Mogli mieć aż 2000, 3000, 10 000 złotych. Około 40% Żydów należało do klasy średniej, a 50% było biedne [od redakcji: dziesięciu bogatych Żydów wskazuje na mniej niż pozostałe 10%]. Byłem jednym z, cóż, nie bardzo biednych, ale biednych. Zanim zacząłem pracować jako czeladnik, klepaliśmy biedę.

To właśnie biedni cierpieli najbardziej w czasie antysemickich rozruchów [19]. Ponieważ każdy bogaty Żyd miał jakiś polskim przyjaciół, którzy mówili: „Możesz pobić każdego Żyda, którego spotkasz, ale trzymaj się z dala od mojego Mosze”. W Górze Kalwaria nie było inaczej. Na jarmarku w dniu świętego Antoniego [13 czerwca], kupcy rozstawili swoje stragany i handlowali. Ludzie z Falangi [20] przyszli, rozbili stragany i pobili kilkoro żydowskich kobiet i mężczyzn. Zaczął się chaos, przyjechała policja, ale było już po wszystkim. Tak było w 1936, 1937 roku Nie wiem, jak było później, bo poszedłem do armii. To nie były pogromy, a jedynie bójki, awantury.

Falangiści przyjeżdżali z Warki, Karczewa, Otwocka [miasta położone kilkanaście kilometrów od Góry Kalwaria]. W Górze Kalwaria była organizacja endeków [21], ale oni urządzali awantury poza naszym miastem. Burmistrz Dziejko i szef policji Bolesław Janica nie pozwoliliby na to. Dzięki nim było spokojniej. Kiedy zaczynali się awanturować, Janica powiedział Żydom: „Ludzie, brońcie się, a ja zajmę się resztą”. I tak powstała samoobrona, w której byli syjoniści, komuniści, bundowcy: cała żydowska młodzież. Zwłaszcza robotnicy, woźnice, ci którzy byli twardzi. Uformowali samoobronę i bronili się przed atakującymi.

Janica i Dziejko byli obiektywni. Mówili: „Tak, on jest Żydem. Pozwólcie mu nim być, mnie to nie przeszkadza”. Podczas, gdy w innych miastach w radzie miejskiej nie było Żydów, u Dziejki było dwóch. Pamiętam, że ostatnimi byli Szyje Kaufman i Aron Poznański.

W armii

Powołano mnie, kiedy miałem 21 lat. Był to zwyczajny pobór, wszyscy chłopcy urodzeni w 1916 roku zostali powołani w listopadzie 1937 roku. Służyłem w 3. Pułku Szwoleżerów Mazowieckich Jana Hipolita Kozietulskiego w Suwałkach. W Polce były tylko trzy pułki elitarnej kawalerii. Pozostałe to Pułk Józefa Piłsudskiego stacjonujący w Warszawie i pułk Dwernickiego w Stargardzie Gdańskim. Zostałem tam przydzielony, bo byłem lojalnym, niczym niesplamionym obywatelem, który nigdy nie był członkiem organizacji przeciwników Piłsudskiego [22]. Moim dowódcą był pułkownik Edward Milewski, a oficerem prowadzącym Borys Zaryn.

Jaka była armia? Cóż, byłem krawcem, którego nagle zamieniono w kawalerzystę. A zawsze bałem się koni. Widziałem jak ciągną wozy i tak dalej, ale to co innego. To wtedy poraz pierwszy wsiadłem na konia i nauczyłem się jeździć. I to jak! Rekruta szkolono przez kilka miesięcy, a potem dawano mu karabin. Jakoś sobie z tym poradziłem.

W 1938 roku skierowano mnie do szkoły podoficerskiej, jako że skończyłem wcześniej siedem klas szkoły podstawowej. Nie było to częste, wielu rekrutów nie potrafiło pisać. Sam pisałem dla nich wszystkich listy. Zaczynały się „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a kończyły „Czekam na Twoją odpowiedź, teraz i na wieki wieków, amen”. Dobrze radziłem sobie w szkole, bo byłem uzdolniony. Byłem drugi z 85 w kursie wiedzy o Polsce. Pierwsze miejsce zajął jakiś Mastalerz z Warszawy. Awansowano mnie na kaprala. Dobrze radziłem sobie warmii. Nie mogę powiedzieć, że byłem uprzywilejowany, ale traktowano mnie sprawiedliwie. Nie mam się na co skarżyć.

Przed wojną w polskiej armii, w każdej jednostce było paru Niemców, trochę Żydów, kilku Ukraińców i Białorusinów. Ukraińcy, których nazywaliśmy Rusinami, byli dobrymi żołnierzami. Wszyscy byli sprawni fizycznie. Byli też najlepszymi jeźdcami. W czasie sobotniej lub niedzielnej musztry oficer wołał: „Wszyscy wyznania żydowskiego, krok do przodu. Luteranie, krok do przodu. Prawosławni, krok do przodu.” Jeśli chciałeś się modlić, mogłeś to zrobić.

W armii zaprzyjaźniłem się z Eliezerem Gellerem [1918-1943, członek Gordoni (organizacja syjonistyczna), żołnierz warszawskiego ŻOB, walczył w Powstaniu w Getcie Warszawskim, a potem się ukrywał. Zginął najprawdopodobniej w Auschwitz]. Pochodził z Opoczna na Mazowszu. Był w moim wieku. Często chodziliśmy razem do synagogi i rozmawiailiśmy ze sobą.

Był bardzo inteligentnym i przystojnym chłopakiem. Blondynem. Był lewicowym syjonistą, tak samo jak ja. Nie wiem kim był z zawodu. Wydaję mi się, że ukończył gimnazjum, więcej niż siedem klas szkoły. Nie wysłano go jednak do szkoły podoficerskiej. Nie wiem czemu, może po prostu tego nie chciał. On był w drugim szwadronie, a ja w czwartym, więc po wrześniu [1939] już nigdy go nie widziałem. Potem był w Warszawie. Nie wiem, jakim cudem się tam znalazł. Byłem pewien, że zginął w Powstaniu Warszawskim.

Służba wojskowa trwała dwa lata, więc moja miała zakończyć się w roku 1939. Zamiast wrócić do domu, pojechałem na wojnę. Walczyłem w Kampanii Wrześniowej [24]. 14 września zostałem ranny w czasie bitwy pod Olszewem [niedaleko Brańska i Lapy, w województwie białostockim]. Nadal jest tam izba pamięci, a w niej moje zdjęcie i opis bitwy. Zranił mnie szrapnel. Miałem kilka ran. Nie byłem w stanie walczyć, więc przydzielono mnie do regimentu transportowego [?].

W czasie wojny

17 września wkroczyli Rosjanie [25] i wzięli nas do niewoli. Zostaliśmy internowani do miejsca zwanego Negroloc, jakieś 40 kilometrów na wschód od Mińska. Nie traktowali nas źle. Musieliśmy pracować i jeśli wypełniliśmy określony przydział, wszystko było w porządku. Jedzenie również było do zaakceptowania. Każdej soboty mieliśmy kąpiel, którą nazywali „bania”. Nie dano nam żadnych ubrań na zmianę. W grudniu [1939] nastąpiła wymiana więźniów. Rosjanie wypuścili Niemców i Polaków. Byłem w tej grupie i wróciłem do Góry Kalwaria.

Wszycy myśleli, że zginąłem, bo nie dawałem znaku życia od września. I tak to się zaczęło. okupacja. Gehenna. Powiedziano mi, że kiedy Niemcy wkroczyli do Góry Kalwaria, pierwszym Żydem, którego zobaczyli był Pinio Rawski, który wychodził z synagogi. Zastrzelili go. Powiedziano mi też, że żydowski chłopiec, Mojsze Cybula (jego ojcem był mistrz Cybula, dla którego kiedyś pracowałem), podniósł kilka okruszków chleba, kiedy Niemcy kazali chłopcom pracować, został za to zastrzelony. Powiedziałem sobie: „Boże, jako istota ludzka, nie wpsominając o narodowości, przetrwam tę wojnę. Będę symbolem, opowiem, co tu się wydarzyło”. To był mój obowiązek.

Na samym początku Niemcy zarekwirowali wszsytkie frontowe sklepy [których wystawy wychodziły na ulicę]. Żydom w ogóle nie pozwalano na handel. Getto w Górze Kalwaria utworzono w maju 1940 roku [26]. Działo się wtedy bardzo źle. Wysiedlono Żydów z przedmieść Góry Kalwaria. Getto było w samym centrum miasta: w jego skład wchodziła ulica Piłsudskiego, Senatorska i mały kawałek Pijarskiej. Musieliśmy się tam jakoś zmieścić.

Mojej rodziny nie wysiedlono, bo mieszkaliśmy na ulicy Piłsudskiego. Opuszczanie getta było zabronione, pod karą śmierci. Mama i ja nadal szyliśmy. Przychodzili klienci, trochę Polaków. Zamawiali ubrania, a my mogliśmy zarobić trochę pieniędzy. Tyle, żeby przeżyć. I nadal mieliśmy trochę zapasów, ciągle coś sprzedawaliśmy. Tak. Ale co to było za życie? Wegetacja, na nic nie było nas stać. Cały czas tylko ziemniaki. Zupa ziemniaczana, nic więcej.

Kiedy rozpoczęły się przesiedlenia do getta [w maju 1940] prezes gminy żydowskiej w Górze Kalwaria przyszedł do mojego polskiego sąsiada Rytki i zostawił u niego Torę i inne święte księgi. Rytko był porządnym człowiekiem i przechował je bezpiecznie w czasie wojny. Kiedy wróciłem po wojnie dał mi je, jako swojemu sąsiadowi. Wysłałem je potem do Izraela, do mojego wuja Moszego. Spakowałem je do paczki, poszedłem do Profesora Tylocha [Witold Tyloch, 1927-1990, filolog hebrajski i biblista, profesor Uniwersytetu Warszawskiego], żeby wydał mi certyfikat, że nie mają wartości historycznej. Wysłałem je pocztą, zupełnie legalnie. To były lata 60. XX wieku. Tora jest teraz w Izraelu, w Netani.

W 1940 roku w Górze Kalwaria pojawiła się grupa bojowników ŻOBu [27] [od redakcji: ŻOB jeszcze wtedy nie istniał]: Lajbl Frydman, Horowic i jakaś kobieta. Frydman był członkiem Bundu, Horowic był z Poalej Syjon, kobieta natomiast nie wiem. Chcieli stworzyć jednostkę bojową składającą się z tych, którzy służyli wcześniej w armii w celu samoobrony. Przyjmowaliśmy tylko tych, do których mieliśmy zaufanie. Cała 25 zbierała się u Arona Nusbauma. Nie mieliśmy żadnej broni, ale był w nas duch walki, chcieliśmy się bronić. Ale nic się nie wydarzyło.

25 lutego 1941 roku deportowali Żydów z Góry Kalwaria do getta w Warszawie. Moja siostra już w nim była, nie wróciła do Góry Kalwaria, kiedy wybuchła wojna. Mama nie myślała nawet o ucieczce. Ja też nie: chciałem jechać do getta, razem z moją rodziną. Sąsiedzi przychodzili do mnie i mówili: „Dalej, uciekaj, idź. Nie wyglądasz, jak Żyd, może Ci się uda”. Słyszałem, że w Magnuszewie [miasto położone 25 kilometrów od Góry Kalwaria] wciąż byli Żydzi i że nie zostają deportowani: nawet w czasie wojny działała poczta pantoflowa. I tak uciekłem wieczorem, po rozmowie z mamą. Nie wiem, co stało się z moją rodziną. Tego dnia straciłem z nimi kontakt. Zniknęli bez śladu. Tylko mój brat później do mnie przyszedł. Wielu opuściło wtedy getto, wszyscy próbowali się nie poddać.

Z Góry Kalwaria do Maguszewa jest dwadzieścia kilka kilometrów, w dodatku to była zima, więc raz na jakiś czas zatrzymywałem się na podwórkach, pukałem i prosiłem: „Dzień dobry, proszę pana. Jestem Żydem, uciekłem, proszę mi pomóc”. Jeśli trafiłem na dobrego człowieka to mnie wpuszczał, jeśli nie krzyczał tylko: „Odejdź, odejdź!”. Żydzi zostali w Maguszewie do maja lub czerwca 1942 roku [Maguszewskie getto zlikwidowano w październiku 1942]. Nie miałem o tym pojęcia. Pracowałem po prostu jako krawiec: ludzie przychodzili i zlecali mi coś do uszycia, a ja to robiłem. Wystarczyło, żeby przeżyć.

Dwa miesiące przed deportacją stworzyli getto i wcisnęli tam wszystkich, a potem kazali im przenieść się do Kozienic [miasto około 20 km od Góry Kalwaria, 80 km od Warszawy]. W Kozienicach wybrali młodych mężczyzn i zabrali ich do Chmielowa [wioska 5 km od Maguszewa], żeby kopali kanały irrygacyjne. To był obóz pracy dla Żydów, a ja byłem jednym z tych, których tam zabrali.

Zostaliśmy tam do grudnia [1942], a potem rozpoczęła się deportacja i wróciliśmy do Magnuszewa. Miałem już wtedy wielu przyjaciół wśród tych, dla których szyłem. W drodze powrotnej do Chmielewa mój polski przyjaciel, Janek Cwyl, wyciągnął mnie z kolumny, kiedy policjant stracił na chwilę uwagę. Zabrał mnie ze sobą, ocalił mnie.

W ukryciu

Jakoś udało mi się dotrzeć do Góry Kalwaria. Poszedłem do mojej sąsiadki, pani Wasilewskiej. Natychmiast zaczęła planować, co zrobimy. Razem pojechaliśmy do Osiecka [miasto 15 km od Góry Kalwaria], do proboszcza. Nazywał się chyba Kuropek. Wydał mi akt urodzenia. Później załatwiłem też kenartę [28], na nazwisko Feliks Żołądek. Trzeba było do tego pomocy przyjaciół i ich przyjaciół, bo ksiądz dał mi oczywiście akt urodzenia, a nie kenkartę. Kolega wziął ten dokument, poszedł do jednego z tych, którzy zajmowali się szemranymi interesami [ludzi, którzy podrabiali dokumenty] i kazał im wyrobić kenkartę dla mnie. Tak to się odbyło.

Mieszkałem na wsi u różnych rolników, dla których szyłem. Jeden mówił drugiemu, że zna krawca i tak to szło. Niektórzy wiedzieli, że jestem Żydem, domyślili się, ale cóż, przetrwałem. Mieszkałem w jednej wiosce, wracałam do innej i trochę się ukrywałem, kiedyś musiałem uciekać. Zawsze szukało się kryjówki.

Miałem wielkie szczęście. Mówili mi: „Heniek, Ty w ogóle nie wyglądasz na Żyda”. Mówiłem też w miarę poprawnie po polsku. Znaczy, miałem odpowiedni akcent, bo błędów gramatycznych chłop i tak by nie zauważył. Miałem stosunkową pewność, że nikt mnie nie rozpozna. No i byłem żołnierzem, byłem odważny. Dlatego podejmowałem ryzyko, którego inaczej pewnie bym nie podjął, tak jak inni. Mogłeś zostać zabity w każdej chwili i to nie tylko ty, też ci, którzy cię przechowywali [od redakcji: 15 października 1941 roku wprowadzono w Generalnym Gubernatorstwie karę śmierci za ukrywanie Żydów]. Teraz to nie wyobrażalne.

W 1943 roku spotkałem się z moim bratem [Dawidem], nie pamiętam czy to był styczeń czy grudzień. Przyszedł się ze mną zobaczyć do wioski, do Ostrowa [3 km od Magnuszewa], wiedział, że mieszkam tam u rolnika. Rozmawialiśmy, ale nic nie mogłem dla niego zrobić. Nie mogłem! Rolnik przyszedł o 5 rano, żeby go obudzić i kazał mu uciekać. Tak też zrobił. Też się ukrywał: przenosił się z jednego gospodarstwa na drugie, dawali mu jakąś pracę, robił chomąta. Gdzieś pod Machcinem jacyś rolnicy wydali go Niemcom, a oni zabili go na cmentarzu w Górze Kalwaria.

Najdłużej zostałem w Podwierzbie niedaleko Żelechowa [Gmina Podłęż, Powiat Gawroliński] u pani Pokorskiej. Była znajomą albo kuzynką pani Wasilewskiej [sąsiadki pana Prajsa]. Żyło tam wielu porządnych ludzi. Na przykład Pyzowie, Polacy, Marciniakowie. Nawet sołtys mnie bronił. Jeśli chodzi o chłopów część wierzyła, że jestem Polakiem, a część nie. Po wojnie powtarzali mi nie raz: „Zaintrygowałeś nas. Mieszkałeś tam, w tym biednym domu i nikt Cię nie odwiedzał, nie wyjeżdżałeś na Boże Narodzenie. Przyglądaliśmy się Tobie, przystojnemu chłopcu.” Sami nie wiedzieli, co o mnie sądzić.

Raz poszedłem na potańcówkę, ale zdecydowałem nie pokazywać się tam więcej, bo się bałem. Raz poszedłem do kościoła, ale tam też się bałem, że ktoś mnie rozpozna. Ale nikt mnie nie wydał. Prawdziwy dar niebios. Po wojnie poszedłem do kościoła i zamówiłem mszę dziękczynną dla wszystkich mieszkańców wioski.

Nie dziwi mnie, że ludzie nie chcieli ukrywać Żydów. Wszyscy się bali, w końcu kto ryzykowałby życie rodziny? Można oskarżać tych, który ukrywali Żyda, wykorzystywali go finansowo, a w końcu wydawali lub zabijali. Oni są mordercami. Ale nie można winić zwykłego Polaka. Nie wiem czy ktoś byłby bardziej przyzwoity. Czy jakiś Żyd byłby bardziej przyzwoity.

Pewnego dnia do pani Pokorskiej przyszło kilku Niemców. Twarzą w twarz rozmawiałem z gestapowcem. Zapytał: „Weser das Mantel ist? [niepoprawnie po niemiecku: „Czyj to płaszcz?”], a ja odpowiedziałem „Nie mój”. On kontynuował „Du verstehst Deutsch?” [Znasz niemiecki?]. Zaczynało robić się niebezpiecznie, więc zmieniłem temat: „Proszę się rozjerzeć, wszystko się tu wali, proszę spojrzeć na dach. Może mógłby pan napisać do Kreishauptmanna [zarządcy okręgu].

To zszokowało gestapowca. Pochodził ze Śląska, znał polski. Widział, że ja tu nie pasuję. A ona [pani Pokorska], powiedziała, że jestem jej synem. Pytał ją i mnie kilkanaście razy czy jestem jej synem. Ja mówiłem „mamo”, a ona „synu”. I jeszcze raz „mamo- synu” Miałem akt urodzenia na nazwisko jej syna Stanisława Pokorskiego, więc powiedziałem „Mam akt urodzenia, ale brakuje mi pieniędzy, żeby pojechać do Garwolina i wyrobić dowód” Nie chciał nawet na niego spojrzeć. I tak jakoś się udało.

Mógł powiedzieć po prostu: „Ściągnij spodnie” i cała rodzina zostałaby rozstrzelana. Dzieci, matka, wszyscy. Pani Pokorska była bardzo dobra. Ale jakiego sprytu, jak żelaznych nerwów potrzeba, żeby zachować spokój i nie popaść w panikę. To są straszne rzeczy, o których nie powinno się rozmawiać; wtedy życie psa czy kota miało większą wartość niż życie człowieka, tylko dlatego, że ten był Żydem.

Raz musiałem się ukryć przed naszymi [Polakami]. Linia frontu była już blisko, niemal na Wiśle. NSZ [29] albo WiN [30], sam nie wiem, skazał mnie na śmierć. Poznałem nich przypadkiem, jako krawiec. Szyłem dla nich, musieli mnie polubić, w końcu spędzaliśmy razem tyle czasu. Przerabiałem to, co gdzieś ukradli. Jeden z nich nie zgadzał się z tym wyrokiem, powiedział do mnie: „Heniek, uważaj, schowaj się, bo jest „tak i tak”. Historia NSZ ma więc niezbyt imponujący rozdział:postawa względem narodu żydowskiego. Kiedy Armia Czerwona opanowała ten teren, zabili [żołnierz NSZ] dwóch czy trzech Żydów. Potem wszyscy przyszli do mnie i przepraszali kilka razy. Nie chcę więc wracać do tego tematu, bo wybaczyłem im wszystkim.

Po wojnie

Wioska Podwierzbie leży na prawym brzegu rzeki, wyzwolono ją więc sześć miesięcy wcześniej niż brzeg lewy. Było to latem, w czerwcu [od redakcji: latem 1944 roku Armia Czerwona zatrzymała się na wschodnim brzegu Wisły. Trwało wtedy Powstanie Warszawskie, którego przywódcy liczyli na wsparcie Sowietów. Powstanie skończyło się porażką Polaków 2 października. Armia Sowiecka kontynuowała ofensywę dopiero od stycznia 1945].

Wybrałem się na spacer i stałem na nadbrzeżu, kiedy zobaczyłem pierwszego „razwiedka” [rosyjski: patrol zwiadowczy] z Armii Czerwonej. Byłem zupełnie przytłoczony. Zapytali: „Kim jesteś?”, a ja się przestraszyłem, ale po chwili odpowiedziałem, bo mówiłem trochę po rosyjsku przez to, że byłem internowany do ZSRR w 1939: 'Ya Yevrey, ya Yevrey, zdes spratalsya, Yevrey’ [rosyjski: „Jestem Żydem, ukrywam się tu”]. Dowódca też był Żydem. Podszedł do mnie, uradowany, i zaczął mówić do mnie w jidysz. Powiedział: „Słuchaj, zgłoś się do dowódcy wojskowego, a on się tobą zajmie”. Tak też zrobiłem i zacząłem dla nich pracować.

Zatrudniono mnie do pomocy, ale nie w armii, a w ich obozie. Dotarli do Wisły latem i zatrzymali się, ofensywy nie wznowiono aż do stycznia. Szyłem dla nich, a potem nie miałem już nic do roboty, więc zostałem w wiosce jakieś sześć miesięcy, w końcu jako wolny człowiek. Wszyscy w wiosce wiedzieli o mnie i mówili: „Cóż, Heniek, udało ci się.” A dziewczyny za mną szalały!

Zakochałem się tam w dziewczynie, ale miałem już swoje zobowiązanie. Ta historia jest bardzo typowa i trochę zabawna. W czasie wojny pani Wasilewska powiedziała mi: „Słuchaj, Heniek, pomogę ci, ale pamiętaj, kiedy skończy się wojna, poślubisz jedną z moich córek”. Odpowiedziałem jej: „Pani Wasilewska, jeśli przetrwam wojnę, to czemu nie, w końcu to bardzo ładne dziewczyny”. Wróciłem więc do Góry Kalwaria i szybko ożeniłem się z najmłodszą.

Jestem dumny, że jako pierwszy upamiętniłem poległych. Furtę z płotu synagogi umieściłem na cmentarzu żydowskim. Dalej nosiła na sobie ślady po kulach, którymi Niemcy strzelali do Pinia Rawskiego. Zatrudniłem znajomego Cieplaka, żeby zbudował płot naokoło cmentarza. Zostało tylko cztery lub pięć macew. Niemcy i Polacy zabrali resztę [macewy z Góry Kalwaria były używane przez Niemców do budowy dróg i chodników. Niektóre nagrobki zostały skradzione przez Polaków].

Panował tam ogromny chaos. Zacząłem porządkować cmentarz. Ludzie zgłaszali się do mnie, jeśli znaleźli jakieś nagrobki, a ja zbierałem je, przewoziłem na cmentarz i ustawiałem. To przedwojenne macewy, ale nie stoją na dawnych miejscach. Wielu z tych ludzi znałem osobiście, nawet 80%: Szternfelda, Rozenbluma, Skrzypka, Mesinga. Ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie dokładnie zostali pochowani. Nie chodziłem na każdy pogrzeb.

Grób cadyków jest prawdziwy. Pochowano tam dwóch z nich: założyciela dynastii, Chidusza ha-Rema, inaczej Arie Lejba oraz jego wnuka Sfasa Emes [Chiduszei ha-Rim, inaczej Ichak Meir Alter, 1785-1866, założyciel dynastii Ger; Sfas Emes, inaczej Jehuda Arieh Leib Alter, wnuk Meira, Trzeci rebbe z dynastii]. Ohel został zniszczony w czasie wojny, ale nikt nie dostał się do środka, więc to prawdziwe miejsce pochówku. Kilka lat temu Chasydzi z Izraela czy Ameryki, wyznawcy dynastii Ger, postawili nowy ohel. Często odwiedzają grób cadyków.

Tylko jeden członek z mojej rodziny przetrwał wojnę: wuj Mosze. Wyliczyłem, że straciłem 36 członków najbliższej rodziny, wliczając w to wujostwo i ich dzieci. Wuj Mosze cudem ocalał gdzieś na Sandomierszczyźnie. Tak jak ja, mieszkał u rolnika, a przynajmniej tak słyszałem. Nigdy go o to nie pytałem. Jego żonę zabito. Po wojnie ożenił się jeszcze raz, w Łodzi. Z drugą żoną osiedlił się w Górze Kalwaria. W 1950 roku razem przeprowadzili się do Izraela. Mieli syna, Dawida. W Izraelu wuj Mosze został farmerem: miał trochę ziemi, sad, gęsi. Zmarł w maju 1972 roku.

Po wojnie mieszkałem w domu przejętym przez Państwo na rogu Dominikańskiej i Polnej. Wcześniej należał on do Niemców, ale jego właściciele wyjechali. Dostałem tam mieszkanie od magistratury. Kiedy się ożeniłem, mieszkaliśmy tam razem z żoną. Dopiero w 1960 roku zbudowałem własny dom.

Pobraliśmy się w 1949 roku. Moja żona nazywała się Czesława Maria Wasilewska. Była ode mnie młodsza o osiem lat. Byliśmy dobrą parą, spędziliśmy razem 41 lat. Była katoliczką, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Mieliśmy tylko jedną córką, Małgonię, żona nie mogła mieć więcej dzieci. Nigdy nie ukrywałem, że jestem Żydem, ale w domu nie widziała mojej żydowskości. Razem obchodziliśmy katolickie święta.

Rodzice mojej żony mieli na imię Jan i Helena. Mój teść służył przez pięć lat w carskiej armii. Żona miała czworo rodzeństwa. Mieszkali w Górze Kalwaria. Byli rolnikami, mieli trochę ziemi w okolicy.

Jeszcze przed ślubem zmieniłem imię na Henryk w urzędzie powiatowym w Grójcu. Czemu miałbym nie mieć polskiego imienia skoro jestem Polakiem. Tak, żydowskiego pochodzenia, ale wciąż Polakiem. Nigdy nie miałem potrzeby wyprzeć się swojej narodowości. To żaden wstyd, ale też żadne wyróżnienie. Taki się urodziłem, taki jestem i taki będę.

Nie można zapominać o swojej narodowości i wstydzić się jej. Każdy człowiek ma prawo żyć: to żadna różnica czy ktoś jest czarny, jest Cyganem czy Niemcem. Nawet wobec Niemców nie mam już żadnych pretensji. Niemiec o imieniu Kulc przechowywał mnie przez trzy miesiące. Miałbym mieć do niego pretensje, nie uścisnąć jego dłoni? Zrobiłbym wszystko, żeby pomóc temu człowiekowi, bo on pomógł mnie, wiedząc, że jestem Żydem. Nie ma we mnie żadnego miejsca na szowinizm, nacjonalizm czy rasizm.

Zaraz po wojnie pracowałem sam, a potem w spółdzielni krawieckiej. Zarabiałem żałośnie mało: 2000 złotych. Po siedmiu latach otworzyłem własny krawiecki interes. Później skończyłem technikum i zająłem się ogrodnictwem. Ojciec sprzedawał produkty sadownicze, więc już coś o tym wiedziałem, a mój teść i szwagier byli rolnikami. Pomyślałem więc, że sam się tego nauczę i tak też zrobiłem. Zasadziłem parę drzew, które wspaniale zaowocowały, miałem piękne owoce. Wybudowałem dom. Żona pracowała najpierw w sklepie, potem w spółdzielni gminnej, sprzedając węgiel, a w końcu jako zastępczyni kierownika w restauracji w Górze Kalwaria. Potem przeszła na emeryturę. Umarła, moje biedactwo, w 1990 roku. Mamy troje wnucząt: Mateusza, Olę i Julę. Pracowaliśmy ciężko, wyszliśmy na swoje, byłem i jestem do dziś szanowany. Mój dom jest otwarty: jeśli zapuka do drzwi Żyd, wpuszczę go, jeśli będzie to ksiądz, również go wpuszczę. Nasz proboszcz jest moim dobrym przyjacielem, rozmawiamy jak ojciec i syn. Szanuje mnie, a ja szanuję jego.

Sprowadziłem rodzinę Pokorskich do Góry Kalwaria i przekazałem im mały kawałek ziemi w Koniewie obok Góry Kalwaria, który należał do mojego dziadka. Postarałem się dla nich o medal „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata” [31] Yad Vashem [32]. Niestety już nie żyją.

Wydaję mi się, że tylko około 30 Żydów z Góry Kalwaria przeżyło wojnę. Wrócili, ale szybko uciekli. Większość przeprowadziła się do Izraela, ale część wyjechała też do Skandynawii, do Szwecji, Danii, Holandii. Żydzi byli tam mile widziani. W Polsce sytuacja Żydów nie była na początku zbyt dobra: już w 1946 roku miał miejsce Pogrom Kielecki [33], a później wydarzenia 1968 roku. [34].

To straszne, że podobno socjalistyczne państwo wymyśla historię o piątej kolumnie i tym podobne [w mowie z 12 czerwca 1968 roku Władysław Gomółka oskarżył osoby pochodzenia żydowskiego o działania pro-izraleskie, które uznał za zdradę stanu. Użył pojęcia „piąta kolumna”, które pojawiło się podczas wojny domowej w Hiszpanii. Określano nim też niemieckich dywersantów w czasie ataku Hitlera na Czechosłowację i Polskę]. A mimo tego wszyscy, Żydzi i nie-Żydzi, pracowali, tworzyli, pomagali w odbudowie państwa. Jak można było nakazać osobom pochodzenia żydowskiego opuścić kraj? Czy tak być powinno? Nie można winić tych, którzy wyjechali. Ja nigdy nie chciałem wyjeżdżać.

Pretensję mam tylko do tych z władz z Góry Kalwaria, których znałem. Kazali mi przyjść do urzędu i zdeklarować czy jestem obiektywny, czy jestem dobrym Polakiem. Powiedziałem im: „Co to ma znaczyć, co mam zdeklarować? Znacie mnie bardzo dobrze, walczyłem w polskiej armii, byłem ranny, zapłaciłem krwią. Czego ode mnie chcecie?” Odwróciłem się i wyszedłem, bez pożegnania. To było idiotyczne, czym miał być ten „dobry Polak”, mieszkam tu, jestem obywatelem, znają mnie, jeśli mają coś do mnie to istnieją sądy i kary. Czy wszyscy Polacy są dobrzy?

Ostatnie lata

Jako, że przed wojną służyłem w armii byłem członkiem ZBoWiD, Związku Bojowników o Wolność i Demokrację [35]. W latach 90. XX wieku ZBoWiD został zamieniony na Związek Weteranów i Inwalidów Wojennych. Jestem teraz członkiem jego filii w Piasecznie. Niedawno otrzymałem medal, złoty medal Związku Inwalidów Wojennych, za udział w bitwie pod Olszewem, gdzie zostałem ranny.

Jestem członkiem TSKŻ [36] od jakiś 50 lat, czyli od jego utworzenia. Chodzę do klubu seniorów w Warszawie parę razy w tygodniu. Mam tam przyjaciół: Kawkę, Janowskiego, Wajnryba, panią Szymańską, panią Kaczmarską. Wszyscy to starsi ludzie, niektórzy starsi nawet ode mnie. Opowiadamy sobie różne historie, opowieści o naszym życiu, mówimy o młodości i o tym, co było później.

W Izraelu byłem dwa razy, w 1965 oraz 1990 roku. Nie było w tej wyprawie nic specjalnego, poprosiłem o wizę i ją otrzymałem; za pierwszym razem odmówili, ale potem zmienili zdanie. W 1965 roku Jerozolima była wciąż podzielona, więc nie mogłem pojechać do grobowca w Betlejem [grób Racheli pod Betlejem], również Ściana Płaczu była po drugiej stronie, ale dało się ją odrobinę zobaczyć. Żyło tam wtedy około miliona Żydów, może półtora miliona, nie więcej. Ilość imigrantów zwiększyła się po wojnie w 1967 roku [37].

Co teraz z antysemityzmem w Polsce? Przeciwko komu jest skierowany, skoro Żydów nie ma? Wymyśla się własnych Żydów. Kiedy rozmawiam z takimi ludźmi mówię: „Dobrze, pokaż mi żydowski sklep w okolicy, ludzi mówiących w języku żydowskim, no dalej, chcę to zobaczyć. Skoro mówisz, że Żydzi rządzą krajem, to pokaż mi tych żydowskich władców. Każdego kto jest choć trochę obiektywny nazywają Żydem, idioto.” Mam przyjaciela i jako, że bardzo się lubimy, nazywają go Żydem.

To jest tak: z jednej strony są ci antysemiccy chuligani, wiecie – „o, Żyd!’, a z drugiej strony są przedwojenni intelektualiści, Endecy, całe rodziny: Giertychowie, Dmowscy; to silna grupa, antysemici od zawsze i koniec, nie da się ich przekonać do zmiany. Trzeba być liberalnym i obiektywnym, myśleć logicznie. Tak wychowałem moją córkę, a ona tak wychowała moje wnuki.

Centrum Góry Kalwaria, ulice Dominikańska, Pijarska były zamieszkane przez Żydów. Polacy mieszkali głównie na przedmieściach. Na Pijarskiej był cały rząd domów cadyka. Teraz jest tam sklep gminnej spółdzielni. Jest też Alter Szul, Stara Synagoga. Oficjalnie nie należy do Żydów, ale można wejść do środka. Jest pusta. Zarówno żydowska, jak i nieżydowska, w połowie żydowska, a w połowie nieżydowska. Chasydzi [38], którzy przyjeżdżają z Izraela odwiedzają cmentarz, synagog i grób cadyka.

Człowiek nazwiskiem Karpman i ja mamy klucze do cmentarza. Jeśli na cmentarzu trzeba coś zrobić, wynajmujemy odpowiednią osobę. Płot został ufundowany przez Fundację Nissenbaumów. Przyjeżdżają tutaj całe grupy, wiele grup, żeby odwiedzić dziadków i pradziadków, bo wielu Izraelczyków wywodzi się z Polski. Często przychodzą się ze mną zobaczyć, proszą o informacje, a ja z przyjemnością z nimi rozmawiam. Ale nie obchodzą mnie już tak bardzo, nie mam już siły. Ale dobrze, że mój umysł jeszcze działa i wciąż mam moje wspomnienia.

Słownik

[1] Góra Kalwaria: Położona blisko Warszawy, w jidysz znana jako Ger, była siedzibą znanej dynastii cadyków. Zwolennicy cadyka Ger byli jedną z najbardziej wpływowych i najbardziej znanych grup chasydzkich na ziemiach polskich. Dynastię założył Meir Rotemberg Alter (1789-1866). Cadycy Ger podkreślali z jednej strony wagę studiów religijnych i ortodoksyjny obrządek, a z drugiej byli aktywni w polityce. Teraz cadycy z Ger mieszkają w USA i Izraelu.

[2] Poalei Syjon (jidisz: 'Jidisze Socialistisz-Demokratishe Arbeiter Partei Poale Sjon)’: Partia polityczna utworzona w 1905 w Królestwie Polskim i działająca w II RP od 1918. Jej głównym celem było utworzenie niezależnego, socjalistycznego państwa żydowskiego w Palestynie. Poalei Syjon wnosiło o kulturalną i narodową autonomię dla Żydów w Polsce i poprawę warunków życia i pracy żydowskich robotników. W 1920, w czasie konferencji w Wiedniu partia podzieliła się na Poalei Syjon Prawica, która stała się częścią międzynarodówki socjalistycznej i Światowej Organizacji Syjonistycznej oraz Poalei Syjon Lewica, radykalną mniejszość sympatyzującą z Bolszewikami. Lewica kładła większy nacisk na postulaty społeczne. Kluczowymi przedstawicielami partii byli: I. Sziper (Prawica), L. Holenderski, I. Lew (Lewica). Obie frakcje miały własne młodzieżówki. Prawica: Dror i Freiheit, a lewica Jugnt. Lewica była słabsza niż prawica, dopiero pod koniec lat ’30 zaczęła wchodzić w koalicję z innymi partiami syjonistycznymi, a w 1937 dołączyła do Światowej Organizacji Syjonistycznej. W czasie IIWŚ obie frakcję były aktywne w podziemiu i w ruchu oporu w getttach, zwłaszcza młodzieżówki. Po 1945 obie partię dołączyły do Centralnego Komitetu Żydów Polskich. W 1947 roku zjednoczyły się i uformowały najsilniejsza, legalną partię syjonistyczną w Polsce (20 000 członków). W 1950 roku partia została rozwiązana przez komunistyczne władze.

[3] Konstytucja Trzeciego Maja: konstytucja z roku 1791, przyjęta podczas Sejmu Czteroletniego.

[4] Skif (Socjalistiszer Kinder Farband): dziecięca organizacja partii Bund, założona w 1920 z inicjatywy Cukunft (młodzieżówka Bundu). Miała na celu kształcenie przyszłych członków partii. Dziećmi opiekowały się komitety rodzicielskie. W latach ’30 Skif miał kilka tysięcy członków w ponad 100 miejscach w Polsce. Dla dzieci organizowano spotkania, wycieczki i obozy letnie. SKIF istniał też w warszawskim gettcie. Po wojnie został reaktywowany, ale jego znaczenie było nieiwelkie. Rozwiązno go w 1949 wraz z wiekszością żydowskich partii i organizacji.

[5] Bund [Powszechny Żydowski Związek Robotniczy na Litwie, w Polsce i w Rosji]: Bund oznacza w jidzysz „związek”. Była to socjaldemokratyczna organizacja zrzeszająca i reprezentująca żydowskich robotników z terenów zachodnich Cesarstwa Rosyjskiego. Założony został w Wilnie w 1897 roku. W 1906 roku stał się autonomiczną frakcją Socjaldemokrotycznej Partii Robotniczej Rosji i stanął po stronie mielszewików. Po Rewolucji 1917 organizacja podzieliła się na częśc antysowiecką i część współpraującą z Bolszewikami. W 1921 Bund rozwiązał się w ZSRR, ale istaniał nadal w innych państwach.

[6] Liderzy Bundu przed wojną: najważniejszymi członkami Bundu byli: Wiktor Alter, Henryk Erlich, Jakub Pat, Szmul Zygielbojm i Maurycy Orzech. Przewodniczyli organizacją społecznym Bundu, publikowali gazetę partii, byli członkami samorządów. Wiktor Alter (1890-1943), członek komitetu wykonawczego Międzynarodówki Socjalistycznej, warszawski radny, aktywista w związkach handlowych i spółdzielczych, dziennikarz, redaktor „Myśli Sosjalistycznej”. Rozstrzelany w sowieckim więzieniu. Henryk Erlich (1882-1943), prawnik, warszawski radny, członek żydowskiej rady gminy, redaktor Głosu Bundu i „Folks Cajtung”, członek komitetu wykonawczego Międzynarodówki Socjalistycznej. Aresztowany przez władze sowieckie, popełnił samobójstwo w więzieniu. Jakub Pat (1890-1966), pisał do „Folks Cajtung”, aktywista CsISZO, autor podręczników do języka i literatury dla szkół żydowskich, pisał też reportaże i opowiadania. Od 1939 aktywny członek Bundu na emigracji w USA. Maurycy Orzech (1891-1943), wydawca i współzałożyciel wielu gazet i magazynów (’Folks Cajtung’, 'Arbeter Sztime’ 'Glos Bundu’), warszawski radny, członek żydowskiej rady gminy i rady Narodowego Związku Handlu. Kiedy wybuchła wojna mieszkał na Litwię, potem został przesiedlony do Warszawy. Aktywny w żydowskiej samopomocy i bloku antyfaszystowskim. Zmarł w 1943, w wyniku nieudanej próby ucieczki do Rumunii. Szmul Zygielbojm (1895-1943), główny sekretarz żydowskiej sekcji w radzie Narodowego Związku Handlu, warszawski i łódzki radny, wydawca 'Arbeter Fragen’. Członek Zgromadzenia Narodowego rządu polskiego polskiego rządu an uchodźtwie w Londynie. Popełnił samobójstow 13 maja 1943 roku, na wieść o upadku Powstania w Gettcie Warszwskim, protestując przeciw bierności Aliantów wobec Holokaustu.

[7] Haynt [dosłownie „dziś”]: jeden z najpopularniejszych dzienników w jidysz publikowanych w Polsce. Wychodził w Warszawie w latach 1908-1939. Był zorientowany syjonistycznie. W latach ’30 osiągnął nakład 45,000 kopii.

[8] Perec, Icchok Leib (1852-1915): autor i poeta piszący w jidsyz, jeden z ojców i centralnych postaci nowoczesnej literatury w tym języku, badacz żydowskiego folkloru. Urodzony w Zamościu, otrzymał edukację religijną i świecką. Początkowo pisał po polsku i hebrajsku. Jego debiutemw jidysz był poemat „Monisz” (1888, Di yidishe Folksbibliotek). Od 1890 mieszkał w Warszawie. Był zwolennikiem jidyszyzmu i wziął udział w dotyczacej tego ruchu konferencji w Czerniowcach (1908). Najbardziej znane są jego opowiadania, pisane najpier w stzlu poyztzwistzcynzm, a potem w modernistzcynzm. W późniejszych pracach często używał motywów związancyh z kulturą Żydów wschodnioeuropejskich (Chasidisz, 1908). Jego najbardziej znane dzieła to między innymi Hurban beit cadik (Ruina Domu Cadyka 1903), Di Goldene Kejt (Złoty Łańcuch, 1906). W czasie IWŚ był zaangażowany w pomoc ofiarom. Zmarł w wyniku zawału serca.

[9] Szolem Alejchem (pseudonim Szaloma Rabinowicza (1859-1916): autor i humorysta tworzący w jidysz. Pisał powieści, opowiadania, felietony, recenzje i wierszę w jidysz, a także po hebrajsku i rosyjsku. Publikował też w jidyszowych dziennikach i tygodnikach. W swojej twórczości opisywał życie Żydów w Rosji, tworząc wiele niezapomnianych psotaci. W jego twórczości znajdujemy humor i lirycyzm, dokładną psychologię postaci i szczegóły codziennego życia. Założył jidyszowy rocznik literacki „Di Jidisze Folksbibliotek”, dzięki któremu chciał podnieść status literatury tworzonej w jidysz. Jego pierwszy numer był punktem zwrotnym w historii nowoczesnej literatury jidysz. Szolem Alejchem zmarł w 1916, w Nowym Jorku. Po jego śmierci stał się popularny nie tylko wśród mówiących w jidysz odbiorców. Niektóre z jego dzieł przetłumaczono na większość europejskich języków, a jego sztuki wystawiano w wielu krajach. Przeniesiona na scene wersa Tewiego Mleczarza stałą się jako musical międzynarodowym hitem w latach ’60. XX wieku.

[10] An-ski, Szymon (pseudonim Szlojma Zajnwela Rapaporta) (1863-1920): pisarz, etnograf, działacz społeczny. Urodził się na wsi, niedaleko Witebska. W młodosci był zwolennikiem Haskali, ale potem dołączył do radykalnej Narodnaya Vola. Pod groźbą aresztowania opuścił Rosję w 1892, ale wrócił tam w 1905. W latach 1911-14 prowadził ekspedycję etnograficzną mającą na celu zbadanie folkloru Żydów z Podola i Wołynia. W czasie wojny organizował komitety pomagające żydowskim ofiarom wojny i pogromów. W 1918 zaangażował się w życie kulturalne Wilna, jako załozyciel Związku Żydowskich Pisarzy i Dziennikarzy i Żydowskiego Stowarzyszenia Etnograficznego. Dwa lata przed swoją śmiercią przeniósł się do Warszawy. Jest autorem hymnu Bundu „Di szuwe (przysięga). Udział Bundu w Rewolucji 1905 roku doprowadził do decyzji An-skiego, żeby pisać w jidysz. W późniejszych pracach używał elemwntów żydowskich legend i folkloru, a także swich przeżyć z IWŚ. Jego najpopularniejszym dziełem jest „Dybuk”. Wszystki literackie i naukowe prace An-skiego wydano w Warszawie w latach 1920-25, w 15 tomach.

[11] Asz, Sholem (1880-1957): urodzony w Polsce amerykański pisarz. Tworzył w jidysz, po hebraju, angielsku i niemiecku. Urodził się w Kutnie, w ortodoksyjnej rodzinie i otrzymał tradycyjną edukację religijną; inncy rzeczy uczył się sam. W 1914 wyemigrował do USA, a pod koniec życia przeniósł się do Izraela. Zmarł w Londynie. Zadebiutował w 1900 opowiadaniem 'Mojszele.’ Do jego najważniejszych sztuk należą: 'Got fun Nekomehch (Bóg Zemsty, 1906), 'Kidusz ha-Szem’ (1919) i komedie 'Jihus’ (Pochodzenie, 1909) oraz 'Motke i złodziej (1916). Napisał też trylogię pokazującą jego poglądy na chrześcijaństwo, które powinno być postrzegane, jako logiczna kontynuacja judaizmu: 'Der Man fun Netseres’ (1943; Nazerejczyk), Apostoł (1943), i Maria (1949).

[12] Bergelson, David (1884-1952): pisarz jidyszowy, aresztowany i zastrzelony wraz z innymi jidyszowymi twórcami przez Sowietów. Zrehabilitowany pośmiertnie.

[13] Der Moment: dziennik publikowany w Warszawie w latach 1910-39 przez Jidisze Folkspartej in Pojln. Jeden z najpolularniejszych dzienników żydowskich, publikowany w jidysz w nakładzie 100 000 kopii.

[14] Centralny Związek Robotników Żydowskich Rzeczpospolitej Polskiej: społeczna organizacja założona w 1921 roku. Jednym z jej współzałożycieli i prezesem do 1930 był Adam Czerniakow, późniejszy prezes warszawskiego Judenratu. Związek miał za zadanie bronić interesów swoich członków w Izbach Rzemiosł, Gildiach i Oddziałach Czeladzniczych. Organizował pożyczki, a także doradzctwo prawne dla swoich członków. Związek miał swoją siedzibę w Warszawie. Miał 493 lokalne filię i 94 000 członków. Publikował w latach 1925-1927 'Handwerker un Industri – Cajtung’ i 'Handwerker Cajtung”. W wyborach w 1928 był częścią Bloku Mniejszości Narodwych.

[15] Zdobycie władzy przez Hitlera: W wyborach w styczniu 1933 NSDAP otrzymało 1/3 głosów, a 30 stycznia prezydent wyznaczył Adolfa Hitlera na kanclerza. 27 lutego 1933 spłonął budynek Reichstagu (parlamentu). Rząd oskarżył o niego bułgarskich komunistów i skazał ich w procesie pokazowym.Był to pretekst do wprowadzenia stanu wyjątkowego i przeprowadzenia nowych wyborów, wygranych przez NSDAP z wynikiem 44%. Po wycofaniu madatów komunistów, partia nazistowska otrzymała ponad połowę mandatów. Nowy parlament przegłosował prawa dające rządzącym nowe możliwości. Położyło to fundamenty pod państwo totalitarne. Wszystkie partie oprócz NSDAP zostały rozwiązane, a aparat terroru zaczął się rozwijać.

[16] Ha-haluc: po hebrajsku „pionier”. Syjonistyczna organizacja, która przygotowywała młodych ludzi do wyjazdu do Palestyny. Został założony w Rosji na początku 20 wieku, a w 1905 zaczął działać w Polsce, a potem dotarł również do USA i innych państw. W okresie międzywojennym miał na celu zjednoczyć wszystkie syjonistyczne organizacje młodzieżowe. Członkowie ha-haluc byli wysyłani na ha-chszara, gdzie uczyli się zawodu. Kładziono nacisk na pracę wolontariacką, umiejśtność życia i pracy w trudnych warunkach i trening wojskowy. Organizacja posiadała w Polsce własne gospodarstwa. Po zakończeniu ha-chszara wręczano brytyjski certyfikat, pozwalający na wyjazd do Palestyny. Około 26 tysięcy młodych ludzi opusciło w ten sposób Polskę w latach 1925-26. W 1939 ha-haluc miał około 100 000 członków w całej Europie. W czasie IIWŚ działał w konspiracji. Po wojnie był bardzo aktywny w dziedzinie kultury i edukacji. Jego polska filia została rozwiązana w 1949 roku.

[17] Ogólni Syjoniści: najsilniejsza syjonistyczna frakcja w przedwojennej Polsce, powiązana ze Światową Organizacją Syjonistyczną. Jej głównym celem było utworzenie w Palestynie żydowskiego państwa. Organizacja walczyła również o autonomię narodową i kulturalną dla polskich Żydów wprowadzając żydowskie samorządy i dopuszczając edukację w języku hebrajskim. Autonomiczne Biuro Ogólnych Syjonistów w Królestwie Polskim istniało od 1906 roku. Jego pierwszym prezesem był Joszua Heszel, potem Meir Klumel, następpnie, od 1920, Izaak Grünbaum. Ogólni Syjoniści brali udział we wszystkich wyborach lokalnych i ogólnych. W 1928 roku partia podzielila się na frakcje: Et Liwnot, Al ha- Miszmar i Rewizjoniści, a pomiędzy frakcjami była coraz większa wrogość. Ogólni Syjoniści mieli wpływ na większość żydowskich organizacji masowych, zwłaszcza w dziedzinie kultury, ekonomii oraz organizacji społecznych. Po IIWŚ dziedziczką tradycji Ogólnych syjonistów została partia Jichud, rozwiazana w 1950.

[18] Grinbaum, Izaak (1879-1970): Adwokat, polityk i działacz syjonistyczny. Urodzony w Warszawie, studiował prawo i medycynę. W 1905 był delegatem na Siódmy Kongres Syjonistyczny. Współzałożyciel szkół Targut. Przywódca radykalnej frakcji Ogólnych Syjonistów w Polsce i poseł w Sejmie w latach 1919-1932. W 1933 wyemigrował do Palestyny. Do 1951 był członkiem władz Agencji Żydowskskiej. W czasie IIWŚ założył Komitet do ratowania Żydów Polskich i poprzez środki demokratyczne starał się doprowadzić do zniesienia restrykcji imigracyjnych dla uchodźców w krajach walczących po stronie Aliantów. W latach 1948-49 był ministrem w tymczasowym rządzie Izraela.

[19] Antysemityzm w Polsce lat ’30: Od lat 1935-39 antysemicka propagana stała się w Polsce bardziej intensywna. Sejm wprowadził ograniczenie uboju rytualnego oraz restrykcję dotyczącą iliości Żydów na uniwersytetach i w niektórych zawodach. Ruchy nacjonalistyczne domagały się usunięcia Żydów z życia politycznego, społeczenego i kulturalnego. Organizowały również bojkoty handlu żydowskiego chcąc przekonać wszystkich Żydów do wyjazdu z kraju. Działacze nacjonalistyczni ustawiali się pod żydowskimi sklepami oraz kramami i próbowali przekonać Polaków do niekupowania w tych miejscach. Takie działania łączyły się często z niszczeniem i ograbianiem sklepów, a także z pobiciami, które czasem okazaywały się śmiertelne. Od czerwca 1935 do 1937 miejsce miał ponad tuzin pogromów, z których najbardziej znany jest pogrom w Przytyku z 1936. Również Kościół Katolicki przyczyniał się do wzrostu antysemityzmu w II RP.

[20] ONR: Polski ruch o skrajnie antysemickich poglądach. Uformowali go w 1934 byli członkowie Endecji. Ruch wspierał faszyzm, a jego program zakładał całkowitą asymilację mniejszości słowiańskich. Żydów chciano doprowadzić do wyjazdu z kraju pozbawiając ich praw obywatelskich i wprowadzając bojkot ekonomiczny, który mial sprawić, że nie będą w stanie zarabiać na życie.ONR wykorzystał nawoływania do bojkotu w trakcie Wielkiego Kryzysu w latach ’30, żeby zdobyć poparcie mas i stworzyć opozycję wobec rządu Piłsudskiego. ONR składał się w większosći z młodych mieszkańców miast oraz studentów. W wyniku serii antysemickich napaści ONR został rozwiązany przez rząd (czerwiec 1940), ale kontynuował swoją działalność nielegalnie przy wsparciu innych radykalnie nacjonalistycznych grup.

[21] Endecja: Nazwa utworzona od skrótu nazwy prawicowej partii aktywnej w Polsce w okresie międzywojennym (ND). Narodowa Demokracja została założona przez Romana Dmowskiego. Jej członkowie i zwolennicy często mieli antysemickie poglądy.

[22] Pilsudski, Józef (1867-1935): polski działacz niepodległościwy, polityk, marszałek, mąż stanu. W walce o polską niepodległość reprezentował prąd proasutriacki: Polska miała odrodzić się z pomocą Austro-Węgier. Kiedy Polska odzyskała niepodległość w styczniu 1919 wybrano Sejm wybrał go Naczelnikiem Państwa. Sprawował te funkcję do grudnia 1922 wraz z funkcją naczelnego dowódcy polskiej armii. Po zamordowaniu pezydenta Gabriela Narutowicza zrezygnował ze sprawowanych stanowisk i wycofał się z życia politycznego. Do władzy powrócił w 1926, w wyniku Przewrotu Majowego. Odmówił pozycji prezydenta, a w nowym rządzie przyjął stanowisko ministra wojny i głównego inspektora wojsk. Dwa razy był premierem (1926-28; 1930). Starał się zapewnić państwu bezpieczeństwo zawierając pakty o nieagresji z ZSRR (1932) i Niemcami (1934). Zawarł też sojusze z Francją i Wielką Brytanią. W 1932, z powodu słabego stanu zdrowia, zrezygnował z piastowanych funkcji. Został pochowany w honorowej krypcie w Katedrze Wawelskiej na Zamku Wawelskim w Krakowie.

[23] Powstanie Warszawskie: Zorganizowane przez AK i wspierane przez cywili powstanie, które miało miejsce między 1 sierpnia, a 2 października. Polskie państwo podziemne nie osiągneło swoich celów, a straty były ogromne: zginęło około 20 000 powstańców i 200 000 cywili, a 70 % miasta zostało zniszczone.

[24] Kampania Wrześniowa 1939: Walka zbrojna o utrzymanie polskiej niepodległości mająca miejsce od 1 września do 6 października przeciwko Niemcom, a od 17 września również przeciwko Sowietom. Początek IIWŚ. Niemiecki plan („Fall Weiss”) zakładał szybkie rozprawienie się z wrogiem (Blitzkrieg). Polski plan obrony zakładał walkę z wrogiem na terenach granicznych, a potem zorganizowanie dalszego oporu w głębi kraju przy naturalnych liniach obrony (głównie wzdłuż rzek Narew, Wisła i San) i oczekiwanie na ofensywe sojuszników, Francji i Wielkiej Brytani, na zachodzie. Polskie siły, pod dowódctwem Naczelnego Dowódcy Polskich Sił Zbrojnych Edwarda Rydza-Śmigłego, liczyły około milion żołnierzy. Polska była zmuszona bronić się samodzielnie; 3 wrześnie Francja i Wielka Brytania wypowniedziały wojnę Rzeszy, ale nie podjęły żadnych działań militarnych. Po bitwach na terenach granicznych przełamano polską obornę, a armia cofnęła się nad Wisłę i San. 8 września Niemcy dotarli pod Warszawę, a 12 września pod Lwów. Między 14, a 16 września zamknęli krąg na Bugu. 9 września polski oddział dowodzony przez generała Tadeusza Kutrzebę wdał się w bitwę nad Bzurą, ale po początkowym sukcesie został otoczony i zmiażdżony (22 września), choć nieliczni zdołali dostać się do Warszawy. Obronę kontynuowały odizolowane postarunki wspierane przez miejsową ludność. 17 września liczące ponad 800 tysięcy siły sowieckie przekroczyłt wschodnią granicę Polski i dotarły aż do linii obrony Narew-Bug-Wisła-San. Nocą 17-18 września prezydent, rząd i naczelny dowódca sił zbrojnych przekroczyli granicę z Rumunią i zostali internowani. Lwów skapitulować 22 września, otoczony przez jednostki sowieckie, Warszawa 28 września, Modlin 29 września, a Hel 2 października.

[25] Aneksja wschodniej Polski: Na podstawie sekretnego zapisu zawartego w pakcie Ribbentrop – Mołotow, który wyznaczał podział terenów Wschodniej Europy, ZSRR rozpoczęło okupację wschodnich terenów Polski. Na początku listopada 1939 tereny te zostały podzielone między Białoruską i Ukraińską Socjalistczną Republikę Radziecką.

[26] Getto w Górze Kalwaria: Zostało utworzone w lutym 1940. Przetrzymywano w nim około 3500 Żydów z Góry Kalwaria, Gostynina i okolicznych wiosek, a także wysiedlonych z Łodzi, Aleksandowa, Pabianic, Sierpca, Włocławka i Kalisza. 25 lutego 1941 Żydzi z Góry Kalwaria zosstali deportowani do getta warszwskiego i podzielili los innych jego mieszkańców: zostali zamordowani w latach 1942-43 w Treblince.

[27] ŻOB (Żydowska Organizacja Bojowa): Organizacja bojowa utworzona w gettcie warszawskim. Swój ostateczny kształt uzyskała w październiku 1942, jednocząc Syjonistów, ha-Haluc i młodzieżowe organizację Bundu. ŻOB funkcjonował również w innych miastach okupowanej P olski. Oferował szkolenie bojowe, zapewniał broń swoim żołnierzom, planował obronę getta warszawskiego i dwa razy stanął na czele walk w gettcie: w styczniu i kwietniu 1943.

[28] Kenkarta (German: Kennkarte): Dokument potwierdzający tożsamość i miejsce zameldowania właściciela. Zawierał zdjęcię, odcisk kciuka, adres i podpis właściciela. Był to jedyny tego typu dokument wydawany Polakom w czasie nazistowskiej okupaji.

[29] Narodowe Siły Zbrojne (NSZ): Organizacja podziemna założona w 1942. Jej głównym celem była walka o niepodległość polski, a także nowe, zachodnie granice na Odrze i Nysie. Program organizacji odrzucał faszyzm oraz komunizm, kładł nacisk na nacjonalizm i dążył do stworzenia Katolickiego Państwa Polskiego. Była to organizacja wyraźnie antysemicka. W październiku 1943 NSZ liczył około 72 500 członków. Przgotowywał zbrojne powstanie, zakładając, że Armia Czerwona będzie okupować całą Polskę. NSZ wspierał wywiad wojskowy, uwalniał więźniów, zajmował się zaopatrzeniem i walczył przeciwko Armii Ludowej i sowieckiej partyzantce. Oddziały NSZ (około 2000 żołnierzy) wzieły udział w Powstaniu Warzawskim. W listopadzie część NSZ zmieniła się w Narodowy Związek Wojskowy (NZW), aktywny w podziemiu do końca 1945/początku 1946. Walczył on z NKWD, UB i UPA. W 1947 rozbito większość jego sił, ale niektóre przetrwały w podziemiu do połowy lat ’50. XX wieku.

[30] 'Wolnosc i Niezawislosc’: Organizacja założona w konspiracji we wrześniu 1945 przez pułkownika Jana Rzepeckiego po rozwiązaniu Departamentu Spraw Wojskowych Armii Krajowej. WiN miał być ruchem politycznym i społecznym, broniącym praw polskich obywateli i polskiej niepodległości. Domagał się zwołania wolnych wyborów, a także przywrócenia wolności prasy i zgromadzeń. W 1946 WiN podporządkował się polskiemu rządowi na uchodźstwie i uznał walkę z radziecką machiną terroru za swój główny cel. Działał w całej Polsce, a w 1945 miał 30 tysięcy członków. Władze komunistyczne zwalczały go z całych sił, a aresztownia stopniowo osłabiały organizację. Do działań WiN należała działalność wywiadowcza i kontrwywiadowcza, działalność informacyjna i propagandowa, samoobrona (w tym wyzwalanie polskich więźniów) i walka powstańcza. Złapani członkowie WiN byli skazywani w procesach pokazowych. W 1948 organizacja została całkowicie zinfiltrowana przez UB, a w końcu rozwiązała się w 1952.

[31] Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata: Medal i honorowy tytuł nadawany ludziom, którzy w czasie Holokaustu pomagali Żydom. Został ustanowiony w 1953. Nadawany jest przez specjalną komisję obradującą w Jad Waszem, Instytucję Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu w Jerozolimie, pod przewodnictwem sędziego izraelskiego Sądu Najwyższego. W czasie ceremoni nominowana osoba otrzymuje dyplom oraz medal z inskrypcją: „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat” i sadzi drzewo w Alei Sprawiedliwych na Wzgórzu Pamięci, które zostaje potem oznaczone plakietką z nazwiskiem. Od 1985 Sprawiedliwy otrzymuje też honorowe obywatelstwo Izraela. Do tej pory około 20 tysięcy osób zostało odznaczonych tym tytułem, w tym ponad 6000 Polaków.

[32] Jad Vashem: Muzeum założone w 1953 w Jerozolimie, które upamiętnia ofiary Holokaustu i Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.

[33] Pogrom w Kielcach: 4 czerwca 1946 roku oskarżenie o porwanie polskiego chłopca doprowadziło do pogromu, w którym zginęły 42 osoby, a ponad 40 zostało rannych. Pogorm doprowadził do innych wydarzeń o charakterze antysemickim w okolicy Kielc, a także do masowej emigracji Żydów do Izraela i innych krajów.

[34] Kampania Antysyjonistyczna w Polsce: W latach 1962-1967 trwała kampania mająca na celu zwolnienie Żydów z MSZ, armii i administracji. Jej powodem było zaangażowanie państw komunistycznych w konflikt na Bliskim Wschodzie po stronie arabskiej w wyniku którego Moskwa nakazała czystki w instytucjach państwowych. 19 czerwca 1967 na kongresie związków zawodowych, pierwszy sekretarz PZPR Władysław Gomółka oskarżył Żydów o nielojalność względem państwa i entuzjastyczną reakcję na wieść o wygranej Izraela w Wojnie Sześciodniowej. To wystąpnienie doprowadziło do czystek wśród dziennikarzy i przedstawicieli zawodów twórczych, a Polska zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem. 8 marca 1968 miał miejsce protest na Uniwersytecie Warszawskim. MSW odpowiedziało na niego kampanią prasową i masowymi demonstracjami w fabrykach i warsztatach podczas których oskarżano „Syjonistów” i „wichrzycieli”, a także wykrzykiwano hasła antysemckie i antyinteligenckie. Po wydarzeniach marcowych czystki rozpoczęły się we wszystkich instytucjach państowych, od fabryk po uniwersytety, na podstawie narodowości i rasy. Wprowadzano też „odpowiedzialność rodzinną, względem ludzi mających żydowskich małżonków. Żydów zmuszono do emigracji. W latach 1968 – 1971 Polskę opuściło 15-30 tysięcy ludzi. Odebrano im obywatelstwo i zakazano poworotu.

[35] Związek Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD): Organizacja kombatancka założona w 1949 w wyniku wymuszonego połączenia 11 innych organizacji działających od 1945. Do 1989 roku była politycznie i organizacyjnie podporządkowana PZPR. W 1990 ZBoWiD odrodził się jako Związek Kombatantów RP i Byłych Więźniow Politycznych. ZBoWiD połączył niektórych weteranów IIWŚ, więźniów nazistowskich obozów, żołnierzy Wojska Polskiego oraz oficerów UB i Milicji Obywatelskiej, a także wdowy i sieroty po zabitych w wyniku działań wojennych. Z powodów politycznych wielu weteranów, między innymi żołnierzy AK (zwłaszcza przed 1956), nie przyjmowano do ZboWiDu. Organizacja liczyła kilkanaście tysięcy członków (1970: 330 000; 1986: 800 000).

[36] Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce (TSKŻ): Założone w 1950 w wyniku połączenia Centralnego Komitetu Żydów Polskich i Żydowskiego Towarzystwa Kultury. W latach 1950-1991 jedyne ciało reprezentujące Żydów w Polsce. Jego celem statutowym był rozwój, zachowanie i propagowanie kultury żydowksiej, ale w czasach PRLu cel ten był drugorzędny względem ideologi komunistycznej. Po 1989 roku większość działaczy TSKŻu przeniosła się do innych orgaznizacji żydowskich. Mimo tego TSKŻ wciąż organizuje wydarzenia kulturalne i wydaje własny miesięcznik „Słowo Żydwskie”. Jest to, w większości, organizacja ludzi starszych, którzy są z nią związani od wielu lat.

[37] Wojna Sześciodniowa (Hebrajski: Milhemet Szeszet Ha-jamim): znana także, jako Wojna Arabsko – Izraelska roku 1967 lub Wojna Czerwcowa. Wojna między Izralem, a jego arabskimi sąsiadami: Egiptem, Jordanią i Syrią. Rozpoczęła się atakiem prewencyjnym Izraela. W jej wyniku Izrael przejął kontrolę nad Półwyspem Synaj, Strefą Gazy, Zachodnim Brzegiem Jordanu i Wzgórzami Golan. Wojna ta wpływa na sytuację geopolityczną regionu po dziś dzień.

[38] Chasyd: Zwolennik ruchu hasydzkiego: żydowskiego ruchu mistycznego zapoczątkowanego w 18 wieku w proteście przeciwko nauczanią Talmudu. Ruch trzymuję, że Bóg jest obecny we wszystkim, co nas otacza i że należy mu służyć każdym słowem i czynem. Dawał on duchową nadzieję i pocieszenie zwykłym ludziom. Przed IIWŚ w całej Wschodniej Europie znajdowały się filię i szkoły chasydzkie, opierające się na nauczaniach znanych myślicieli i uczonych. Większość z nich miała własne zwyczaje oraz rytuały i żyła w różne sposoby. Dzisiaj grupy chasydzkie żyją w Nowym Jorku, Londynie, Antwerpi i Izralu.