Julian Gringras

Julian Gringras

Warsaw

Poland

Interviewer: Anka Grupińska

Date of interview: June – July 2005

Editing: Anka Grupińska, October 2012

 

Pan Julian Gringras mieszka w warszawskim blokowisku. Między tysiącami ludzi, w małym mieszkanku, sam. Ma 94 lata. Od kilku lat nie widzi. Nie może już czytać książek, patrzeć na obrazy. Słucha kaset. Ulissesa nagranego przez Związek Niewidomych i… ku mojemu zaskoczeniu „Najtrudniej jest spotkać Lilit”, mojego reportażu o izraelskich chasydkach. Lubi rozmawiać o historii. Przypomina powiedzenia z greki lub łaciny. Recytuje ulubione haiku i cummingsa.

 

Prosi, żeby nie publikować tekstu przed śmiercią, bo się boi, że mu „drzwi zapaskudzą”, albo że „przyjdą sznury dziennikarzy” i będą go za komunistyczną przeszłość rozliczać. Zastanawia się, i sam siebie uspokaja, że chyba nie był złym człowiekiem, choć mógł być serdeczniejszy dla innych. Czeka na moje wizyty. Zachęca do ciasteczek z makiem. Sam je wypieka, jak mówi: „na ślepo”. Wychodzę z ciasteczkami w foliowym worku – trzy dla mojego synka, jedno dla mnie.

 

Pan Julian zmarł 27 lipca 2007roku.

 

 

Mój dziadek [ojciec ojca] miał na imię najprawdopodobniej Mendel. On wyemigrował [do Szwajcarii] dużo wcześniej przed ojcem, ile lat nie wiem. I mieszkał w Szwajcarii, i być może był zegarmistrzem, tak mi się obiło o uszy. A mieszkał w miejscowości Szotfon, we francuskiej części chyba, mieszkał tam ze 30 lat swojego życia, zachowując wszystkie atrybuty Żyda religijnego. Czy on był bardzo religijny, czy średnio religijny? Nie wiem, ale był na pewno takim normalnym, bogobojnym Żydem. Nie wiem absolutnie, czy i co było z [jego] żoną, bo prawdopodobnie dzieci [dziadka] zostały w Polsce i rozpierzchły się po świecie, ponieważ bracia ojca znaleźli się w różnych miejscach Europy.

 

Nigdy nie wiedziałem, dlaczego dziadek wyjechał. Nigdy nie pytałem, nawet kiedy się z nim spotkałem po jego powrocie ze Szwajcarii do Kielc, w latach trzydziestych [na początku lat 30.]. W Kielcach mieszkał parę lat tylko i zmarł tragicznie. Mieszkał z takim kuzynkiem moim ze strony mamy (nazwisko Czarny, a jakie on miał imię, nie pamiętam, chociaż się z nim widywałem, gdzieś mi się schowało to imię) w jednym pokoiku. Był piecyk węglowy i ten piecyk był widocznie źle domknięty, czy coś się tam stało, i dziadek zaczadził się.

Najstarszy brat ojca, zdaje się, też się nazywał Artur [też, bo brat pana Gringrasa nazywał się Artur], mieszkał we Francji i spotkała go chyba jeszcze Ania [córka pana Gringrasa] w Paryżu, kiedy on miał już 87 lat [około 1965]. Drugi brat mieszkał w Wielkiej Brytanii, nazywał się Leopold, i dożył co najmniej 90-ciu lat [zmarł w latach 60. albo 70.]. Widziałem go na zdjęciu rodziny izraelskiej, tej która wyemigrowała z Polski. A najmłodszy, jeden był tylko młodszy od ojca, ten jest na zdjęciu szachowym, mieszkał też w Szwajcarii. To był Mauric. Mauric był młodszy od ojca o jakieś 10 lat może. Całkowicie łysy jak kolano, podobny do Mussoliniego.

 

Dziadkowie, czyli rodzice mamy? Nigdy nie widziałem ani babci ani dziadka ze strony matki. A i babci ze strony ojca nie znałem. Skąd pochodzili [ci ze strony matki] – też nie wiem. Prawdopodobnie z jakichś miasteczek podkieleckich, może z Buska, albo Chmielnika czy Pińczowa.

 

Ojciec miał na imię Koppel według akt, potem przekształcono na Józef, ale tak był Koppel, tak jak bohater jednej z powieści Singera. Mama miała na imię Fajgla, nie pamiętam dokładnie imienia, bo do mamy się mówiło mama. Jak matka za mąż za ojca wyszła, kiedy się poznali – też nie wiem. Wiem tylko, że wtedy, kiedy wyjechała z Pińczowa, emigrowała z ojcem do Szwajcarii. I od tego czasu coś nie coś więcej wiem, ale co, gdzie, jaka rodzina tam była w tym Pińczowie? Nie wiem.

 

Rodzice mówili [między sobą] przeważnie po żydowsku, ale ze względu na zakład fotograficzny język polski musiał być jako narzędzie opanowany. Moja mama według mnie mówiła bardzo poprawnie po polsku, w przeciwieństwie do ojca, który fatalnie mówił po polsku. Ale ona nie czytała, na to nie miałaby czasu prawdopodobnie przy takiej ilości dzieci i tych robotach dodatkowych w zakładzie [fotograficznym]. Czy ona coś konkretnego lubiła? Matka bardzo lubiła i hodowała kwiaty. Oleandry, fikus. Palma jakaś tam była niewysoka, ale fikus był duży. Te kwiaty stały w salonie. No i, lubiła ubrać się, w taką suknię satynową, lubiała ładnie się ubrać w dzień świąteczny. Lubiła [też] robić jedzenie: robiła konfitury, ciasta piekła, chałki piekła. Starała się o to, żeby było czysto i zawsze się powoływała, że ta doktorowa, z którą mieszkała w Szwajcarii [sąsiadka], też myła schody.

 

A co szczególnego było [w mamy charakterze]? To był jej stosunek do siostry Chitler. (Imienia nie pamiętam). Ona była żoną takiego Chitlera, o którym były złe słowa [źle mówiono o nim]. Siostra była bardzo uboga, miała trzech synów. Ten chłopak najstarszy się nazywał Mauric i on pracował potem w zakładzie fotograficznym „Moderne”. [Zakład, którego właścicielem był ojciec pana Gringrasa]. Uczył się sztuki fotograficznej i chyba coś osiągnął, ale zginął w czasie okupacji. Natomiast dwaj inni, ten najmłodszy się nazywał Motek, potem trafili do tej fabryczki Orion. [Ojciec pana Gringrasa był właścicielem fabryczki]. Oni mieszkali w takim drewnianym domu piętrowym, na Kapitulnej, blisko kościoła. To było takie podwórko, na którym stał domek piętrowy, oczywiście w tym domku mieszkało kilka rodzin, i oni mieszkali na pierwszym pięterku, ściany były belkowane nie tynkowane, pamiętam, czyli to była taka wiejska chałupa.

 

[Siostra Chitler] taka drobna, znacznie drobniejsza [od mamy], o pięknych czarnych oczach, bardzo cichutka, przychodziła mniej więcej co miesiąc do swojej siostry zamożniejszej i dostawała coś do jedzenia lepszego dla swojej rodziny, może coś z odzieży. W każdym razie siadywała koło kredensu taka bidulka cichutka, nawet ja tylko tak koło niej przechodziłem, mijałem ją też, prawie [jej] nie widząc. Ale ona tak zawsze się lekko uśmiechała, cichutko się uśmiechała.

 

Mama miała brata prawdopodobnie w Kielcach, z którym się prawie nie kontaktowaliśmy, on był chyba właścicielem sklepu i warsztatu szewskiego. Mama miała jeszcze inne rodzeństwo, ale też nie mieliśmy kontaktu z nimi. To rodzeństwo mieszkało, zdaje się, w Sosnowcu. Wiem, że oni się odezwali w latach osiemdziesiątych z Izraela.

 

Jak doszło do powstania zakładu „Moderne”? Długa droga. Najpierw gdzieś głucha prowincja, Pińczów, albo coś takiego, potem emigracja ojca z żoną i dwojgiem dzieci [z Simonem i Arturem]. Ojciec wtedy mógł mieć, tak ja szacuję, 25 – 28 lat. Wyjechał do Szwajcarii i jechał przez Węgry. Na Węgrzech zatrzymał się [na jakiś czas], pracował prawdopodobnie kilka miesięcy, zupełnie przypadkowo, u jakiegoś fotografa, chociaż on fotografii nie znał – tak ja zakładam, bo trudno mi przypuszczać, że on już w Pińczowie znał fotografię. Ten okres budapesztański pominę, ponieważ nic zupełnie o nim nie wiem, natomiast wiem, że ojciec znalazł się w latach mniej więcej 1900, może to było w 1903 a może w 1904, w Szwajcarii. Do Szwajcarii dostał się prawdopodobnie dzięki temu, że jego ojciec, który jest uwidoczniony na tak zwanej fotografii szachistów, tam mieszkał.

 

Więc ojciec w Szwajcarii nauczył się sztuki fotograficznej. Przez sześć lat mniej więcej mieszkał [tam] z żoną i z dziećmi. W Zurychu mieszkał. A potem przyszli na świat dwaj następni synowie Maurycy i Leopold, i siostra Roza –Eugenia, tak mi mówią moje wspomnienia. Cała ta rodzina mieszkała w kamienicy, chyba trzypiętrowej, w Zurychu. Zdjęcie tej kamienicy z 1970 istnieje również w naszych zbiorach fotograficznych [nie odnaleziono].

Po sześciu latach pobytu w Szwajcarii przyjechali do Kielc, mieli jakieś prawdopodobnie zaoszczędzone pieniądze. Żeby być rzemieślnikiem, trzeba było wykupić jakiś patent, tak sobie przypominam. Przypuszczam, że gdzieś w 1908 roku, może w 1909 albo 1910 powstał zakład fotograficzny „Moderne”, który zaczął szybko się rozwijać.

 

Zakład był przy głównej ulicy, przy Kolejowej. W tym samym budynku mieszkaliśmy. Wejście do zakładu mieściło się vis a vis naszego mieszkania, które było ulokowane w oficynie na wysokim parterze. W podwórku zbudowano atelier fotograficzne, które było takiej bardzo lekkiej budowy. Okna matowe, dach szklany, matowe szybki przesłaniane od wewnątrz firaneczkami granatowymi, które się przesuwało przy pomocy kija z dołu i ustawiało tak, żeby światło odpowiednio dobierać do zdjęcia. Z jednej strony cała ściana była szklana. Szybki były takiego formatu, bo ja wiem, 30 na 40 centymetrów mniej więcej, spore szybki, dosyć trwałe. Chociaż w okresie, kiedy grad ciężki spadł, grad wielkości kurzego jaja, to je pobił zdrowo.

 

Było zdjęcie jednej takiej kuli gradowej wielkości jaja kurzego. Ja miałem wtedy chyba 8 lat, wybiegłem na ulicę, miałem bardzo ładną bluzeczkę, może to był dzień świąteczny, może jakaś sobota, w każdym razie miałem tę odświętną bluzeczkę, i ja zbierałem ten grad w podołek, i dumny przybiegłem do domu, co się spotkało z rozpaczliwym krzykiem mamy: jakeś ty się pobrudził, coś ty zrobił, ja tak się napracowałam! Ja pozbierałem ten grad, a tu mnie spotkał taki afront!

 

Zakład miał przybudówkę murowaną, jednopiętrową. Wchodziło się po schodach drewnianych, stromych dosyć, na pierwsze pięterko i tam było laboratorium, tam był aparat do powiększeń, tam było wywoływanie zdjęć, powiększanie, przycinanie, itd. Tam zwykle ktoś pracował dodatkowo: jedna, dwie, trzy osoby pracowały. Na ile ja pamiętam, głównym pracownikiem był mój kuzyn, czyli syn siostry mojej matki, Mauric Chitler. Potem był jego braciszek, który mieszka jeszcze, jeżeli żyje, to mieszka na Florydzie w Miami, i był trzeci, Motek albo Mietek, jak go potem nazywaliśmy, który mieszkał w Niemczech. Była też kasjerka, jako że przed wejściem do atelier był maleńki pokoik, w którym się mieściła kasa i przyjmowanie zamówień. Przychodzili klienci, siadali na paru krzesełkach, zamówienie składali, a potem przechodzili do tego atelier i tam robiono zdjęcia. Zdjęcia robił zwykle ojciec, do ostatnich jego lat, do lat trzydziestych, a potem Artur i młodsi bracia robili zdjęcia. I w tym atelier były oczywiście rekwizyty, kolumny nie kolumny. Scenografia w zależności od życzeń klienta. Do tych rekwizytów należał też konik na biegunach, jest takie zdjęcie moje, ja dwuletni brzdąc z pieskiem Milką, trzymam się tego konia.

 

Klientela była taka mało miejska, chłopska po prostu, czasem ludzie bardziej zamożni czy jakiś lekarz, czy jakiś adwokat też tam robił sobie zdjęcie. [Raz kiedyś, pamiętam,] trafił do nas późniejszy arcymistrz szachowy Stanów Zjednoczonych. Jak to mogło być? Otóż niejaki Szmulek Rzeszewski albo Rzeszowski, chłopak lat może 10, ubrany normalnie po żydowsku, to znaczy kapota, czapka żydowska, taki kaszkiet, on przyjechał z jakiejś maleńkiej miejscowości, gdzie się objawił jako cudowne dziecko grające w szachy wspaniale. I jechał przez Kielce, przez Hamburg, jechał do Ameryki, gdzie jacyś krewniacy go widocznie ściągnęli. Potem, wiele lat później, dowiedziałem się, że to był właśnie Rzeszewski, który był przez parę lat dobrych arcymistrzem Stanów Zjednoczonych. I tam, [w zakładzie „Moderne”], zrobiono mu zdjęcie. Mój ojciec, który był wielkim miłośnikiem szachów, z nabożeństwem mówił, że właśnie robił zdjęcie temu Rzeszewskiemu. I ja stałem obok, widziałem, jak robiono to zdjęcie.

 

Urządzenie zakładu zmieniało się. Oświetlenie było z początku naturalne, mianowicie te zasłonki, którymi operował przy pomocy długiego drążka ojciec lub jego pomocnik. Później już zainstalowano lampy elektryczne, tak zwane jupitery czyli reflektory, ale to były już trzydzieste lata, kiedy światło elektryczne zaczęło być bardziej dostępne, chociaż było bardzo drogie. Kilowatogodzina kosztowała około 50 groszy, czyli dwa i pół bochenka chleba. (Ile w Kielcach wydawano [w tamtym czasie]? Trudno mi powiedzieć, ale przypuszczam, że jakieś 200, 300 złotych miesięcznie na utrzymanie na pewno wydawano).

 

Szklane negatywy? Po prostu nie było filmu. Zamiast podkładki papierowej, na którą się nakłada emulsję, używano szkła. To była żelatyna razem z roztworem chlorku srebra czy bromku srebra (dzisiaj są bardziej skomplikowane te związki). Rentgena wtedy jeszcze na filmie też nie było. Nie było techniki Kodaka, w której na papierze można zrobić od razu zdjęcie. Wtedy robiono zdjęcie na negatywie, na którym była klisza szklana powleczona emulsją, a dopiero z tej kliszy robiono odbitkę na papierze czyli pozytyw. Taka była technika powlekania, którą potem w Kielcach urzeczywistnił [upowszechnił] mój ojciec, wtedy kiedy zbudował fabryczkę klisz i papieru fotograficznego, gdzieś w latach trzydziestych. Fabryczka się nazywała „Orion”. Fabryczka produkowała klisze fotograficzne i papier fotograficzny. Nie tylko dla celów własnych, przede wszystkim na sprzedaż.

 

A ta klisza szklana to jest oddzielna historia, w którą włączona jest moja matka również. Bo zakład fotograficzny w Kielcach miał to do siebie, że istniał w różnych okresach czasu [trwał w zmieniających się warunkach]. Więc były czasy w Polsce wielkiej biedy i trzeba było oszczędzać na personelu, i były czasy, kiedy był personel. Otóż [często] pomagała ojcu matka. Niezależnie od tego, że musiała nakarmić dzieci, przynieść z bazaru, co się dało kupić, itd. (W niektórych latach była służąca, to ona pewnie na bazar chodziła).

 

To matka pomagała ojcu w ten sposób, że nocami siadała za pulpitem fotograficznym w pokoju, gdzie ja spałem i moi trzej bracia, znaczy czterech nas spało w dwóch łóżkach. Przy stole były ustawione dwa pulpity, takie pochyłe ze szkiełkiem matowym, na to szkło matowe kładło się kliszę i matka dokonywała przeglądu tej kliszy. W ręku miała pędzelek, pędzelek maczała w takim płynie, nazwijmy to bardzo bladym tuszem, i jasne plamki, które były na kliszy, punktowała, zamazywała. To był retusz. I to robiła matka. Nieprawdopodobne, ale mając tę ilość dzieci na utrzymaniu, jeszcze znajdowała czas na to! Maurycy, zajmował się retuszem dużych powiększeń i te duże powiększenia on retuszował w zakładzie. To podretuszowanie polegało nie na plamkowaniu [to, co matka robiła], ale on już podrysowywał nawet, ponieważ miał te talenty malarskie, to robił taki półportret szkicowany. I to też się sprzedawało jako coś w rodzaju artystycznej fotografii.

 

Nie można było sprzedać takiego zdjęcia z plamkami, bo jednak istniała konkurencja, naprzeciwko był zakład fotograficzny firmy Rembrandt, też żydowski właściciel. Trudno mi [coś o nich] powiedzieć. Wiem, że nigdy Rembrandt nas nie odwiedził i my ich nie odwiedzali[śmy], to był wróg numer jeden prawdopodobnie. Nie wiem, jak się nazywał właściciel tego zakładu. My wiemy, że to był Rembrandt. Tak jak na ojca mówiono Moderny, nie mówiono nigdy Gringras, panie Gringras, tylko panie Moderny.

 

W trzydziestych latach w filii zakładu fotograficznego „Moderne”, zaczęto produkować zdjęcia zmarłych, utrwalane, czyli wypalane, na porcelanie. To były owalne, niewielkie stosunkowo zdjęcia nagrobne, porcelanki. U Żydów tego nie praktykowaliśmy, to było tylko dla chrześcijan. (W Kielcach 2/3, przypuszczam, to byli katolicy). Normalny handel.

 

Zakład fotograficzny musiał się reklamować. Więc tę reklamę zorganizowano w ten sposób, że przy bramie od ulicy porobiono takie futryny, i w tych futrynach poumieszczano zdjęcia mniejsze, większe portrety w ramach złoconych, różne zdjęcia, i to była reklama firmy „Moderne”. W późniejszym czasie znalazły się tam również te wypalane na nagrobki porcelanki.

 

Ojciec miał zdolności techniczne, umiał na przykład przerobić aparat, który stał na statywie, aparat dosyć dużego formatu, do którego się wkładało kliszę i robiło zdjęcia, korzystając z oświetlenia naturalnego. Otóż w późniejszych latach ojciec ten aparat przerobił, żeby zaoszczędzić na wydatkach na klisze. (Wtedy klisze były sprowadzane z zagranicy: albo niemieckie Agfa, albo były belgijskie Gevaert). Ojciec dorobił taką wkładkę, która mieściła w sobie kliszę i umożliwiała podział kliszy na cztery części, z tym, że ekspozycja jednej klatki nie powodowała naświetlenia pozostałych trzech.

 

Ojciec nie chodził do polskiej szkoły, przypuszczam, że chodził do chederu, bo wtedy w tych małych miasteczkach nie było rodziny żydowskiej, której dziecko nie chodziłoby do chederu, prawda? Otóż ojciec się nauczył na tyle języka niemieckiego, że zaabonował w Wiedniu pismo fachowe fotograficzne, które przychodziło regularnie do nas do domu. Ja pamiętam nawet kolory tego pisma – taka blada sepia, cienkie było, nie miało zdjęć jakichś [szczególnych]. Każde najgłupsze dzisiejsze pismo ma piękne odbitki, prawda?, a to były takie bardzo blade odbitki. „Fotografischesrundschau” chyba się nazywało. Ojciec otrzymywał to pismo regularnie, on nie tylko je otrzymywał, ale i wykorzystał je. Opanował tak zwaną technikę, która się nazywa Bromoeldruck.

 

Dlaczego ja mówię o tym tak dokładnie? Bo znowu to się wiąże z moimi dziecinnymi wspomnieniami. Ja leżąc w łóżku, miałem wtedy 9 czy 10 lat, zanim zasypiałem, obserwowałem ojca, który siedział przy stole, miał przed sobą dwie takie większe, grubsze, szklane płytki. Na jednej płytce była farba roztarta, na drugiej była naga, ślepa fotografia. Fotografia wyglądała na zwykły czysty arkusz papieru, a to była już fotografia, już zdjęcie było na niej zafiksowane. W ręku [ojciec] miał sprężynkę, taki drut zakończony kółeczkiem i w tym kółeczku umieszczony był pędzel ze sztywnym włosiem, nie twardym, delikatnym, ale sztywnym. On maczał ten pędzelek w farbie, obstukiwał [go] i potem sprężynowo uderzał, delikatnie, w tę przyszłą fotografię. I po jakichś 10 minutach widać było zarys, na przykład, głowy. Potem on wybijał dalej, dalej, potem niektóre miejsca akcentował mocniej, czerń czy brąz mocniej, (albo brąz albo czerń była), wybijał [tym pędzlem] w biel i powstawała piękna fotografia o takiej charakterystyce ziarnistej [Broemeldruck].

 

Tę technikę potem przechwycił brat Artur [starszy brat], który był właściwie takim duchowym spadkobiercą ojca o ile chodzi o fotografię. Artur ożenił się i przeniósł do Częstochowy, gdzieś na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych. Zbudował sobie [tam] atelier fotograficzne „Sztuka”, jeszcze przed wojną. Dobrze mu się powodziło, docierał nawet na Jasną Górę i robił zdjęcia jakichś pielgrzymek nie-pielgrzymek. Potem zajął się nawet tym bromoeldruckiem, ale już po wojnie, kiedy wyemigrował do Izraela, gdzie miał również zakład fotograficzny. Tam zajął się jeszcze inną techniką, która się nazywała gummidruck i ta technika jest do dzisiaj przez niektórych fotografów stosowana.

 

Ojciec mój w związku z tym zakładem bywał dosyć często we Wiedniu. Jak wrócił [wracał] z Wiednia, pamiętam, przyniósł [przywoził] mi ciastka, takie ciastka, które do dzisiaj pamiętam. Wspaniałe! Ojciec lubił szachy. Mauric [brat ojca] lubił szachy i dziadek lubił szachy. Przy czym w pewnym momencie szachy u ojca zamieniły się w nałóg. I to w taki nałóg, który pociągał za sobą koszta. Mianowicie w Kielcach były dwie cukiernie. Jedna się nazywała „Smolińskiego”, a druga „Royal”. Prawdopodobnie w tym Royalu przesiadywał przez pewien czas ojciec z Mauricem i grali zawodowo w szachy, próbowali wygrać i zarobić. To spotykało się z ogromną niechęcią matki, gdyż te wygrane nie przynosiły prawdopodobnie żadnego profitu. Przypuszczam, że tylko straty. Ja nauczyłem się szachów też w Kielcach, chyba wszyscy [mężczyźni w rodzinie] umieli grać po trochu w szachy. Grali z sobą nie tylko Żydzi w tej cukierni, ale grali różni ludzie, Polacy rdzenni, katolicy. Tutaj religia, profesja nie miały żadnej roli, jako że szachy same dla siebie stanowiły coś takiego, co byśmy nazwali ekumenicznym przesłaniem. Ludzie się spotykali, bo lubili szachy, no i grali.

Ja byłem najmłodszy z pięciu synów, przede mną była jedna starsza siostra i [miałem jeszcze] trzy młodsze siostry. Nas było dziewięcioro. Bracia byli starsi ode mnie, różnica mogła być znaczna. Najstarszy jest Simon, nazywany przez nas często Zygmuntem, mógł być starszy jakieś 11 – 12 lat. Artur o 6,7, może 8 [lat]. Dwaj bracia: Simon i Artur urodzili się na kielecczyźnie. To mogło być Busko, Pińczów, Chmielnik. Być może, że w Pińczowie, bo ostatnio mi powiedział Chaskiel Majtek [mąż siostry pana Gringrasa, Ziuki], że moja rodzina [ze strony ojca] wywodzi się z Pińczowa, a ja sądziłem, że z Chmielnika.

 

Simon, Zygmunt albo Symche – w aktach polskich i francuskich. Simon wyjechał do Palestyny, przypuszczam, w 1921, 1922. Było wiadomo, że bardzo wielu chłopców pochodzenia żydowskiego starało się od wojska wymigać, stosowali różne techniki. Pamiętam, że nawet była technika głodzenia się i picia czarnej kawy. Simon był prawdopodobnie syjonistą, a być może uciekał przed wojskiem. Potem był w kibucu jakimś, zachorował na malarię, a potem się odnalazł we Francji. Pracował w kinie, ale pod koniec pobytu we Francji był właścicielem kina. On miał pewne zainteresowania z dziedziny malarstwa, pamiętam jego rysunek: jakiś człowiek w szatach proroka siedzi na ogromnym kamieniu, zachód słońca, a z tyłu jest pustynia.

 

Brata z Francji [Zygmunt] wydano i [on] trafił do Oświęcimia. Nie wiem, podobno wydała go jego konkubina, Francuzka, takie były słuchy. Spotkał go ten mój kuzyn [Czarny] w obozie w Oświęcimiu. Czarny przeszedł przez kilka obozów i świetnie sobie radził, natomiast brat bardzo szybko się poddał i zamienił się w tak zwanego muzułmanina [wł. muzułmana, czyli osobę całkowicie pozbawioną woli życia]. I [Zygmunt] zginął. W Paryżu są uwidocznione na jakimś kamieniu [pomniku] nazwiska kilkuset Żydów wywiezionych do obozów i jest wymieniony Symche Gringras.

 

Chłopak w okularach albo w binoklach [na zdjęciach] to Artur albo Adolf, ale po dojściu Hitlera do władzy to już przeszedł na Artura, a jak on miał na imię żydowskie – nie wiem. Przypuszczam, że Artur, który zbliżał się do wieku poborowego nieco później [niż Simon], też usiłował uniknąć wojska. Pił tę kawę czarną, pamiętam. W każdym razie do wojska go nie wzięli. Artur był po gimnazjum, on nie miał matury. (Poza mną chyba Leopold miał maturę).

 

Trzeci chłopak to jest Maurycy. Mauric, nie Moric. Ten się urodził w Szwajcarii. Maurycy urodził się w 1905, 1906, był starszy ode mnie jakieś 5 lat. Mój brat Maurycy posiwiał w wieku mniej więcej 16, 17 lat. Gwałtownie posiwiał. (Ja posiwiałem dużo później, w normalnym wieku, trzydziestu paru lat. Ale to już był okres, kiedy byłem w Związku Radzieckim). To był ogromny nerwus, utalentowany, dobrze grał na pianinie i malował. Miał takie artystyczne zacięcie.

 

Potem jest Leopold, też w Szwajcarii się urodził. Leopold był ode mnie starszy może o 4 lata. Roza to Eugenia, bo ona się urodziła w Szwajcarii. Myśmy na nią wołali Roza, Róźka, też starsza ode mnie. Może o 2, 3 lata. Ona była niewiele młodsza od Leopolda, o rok może. Tam [u nas] się często dzieci rodziły, jak z tego wynika. Dziewięcioro dzieci jednak!

 

Potem byłem ja, urodzony w 1911 w Kielcach. Julian. Pewnie miałem jakieś żydowskie imię. Nie pamiętam, kiedy zmieniłem je sobie. Mnie od dziecka wołali Julek. Nie wołało się w domu inaczej niż: Maurycy, chodź no, nie mówiło się Moritz. Po żydowsku Leopold to chyba było Lipe, Lipek, mówiono na niego Lipek. Ja nie pamiętam [swojego żydowskiego imienia].

 

Ziuka to jest Edzia, po żydowsku Estera, to jest ta siostra młodsza [od pana Gringrasa]. Edzia też miała zeza. Ona [po wojnie] mieszkała w Izraelu póki nie zmarła, w wieku 85 lat. W Izraelu to ona już miała też takie piłsudczykowskie imię – Ziuka. [Ziuk to zdrobnienie od imienia Józef; Ziukiem nazywano marszałka Józefa Piłsudskiego]. Ziuka zmarła kilka lat temu, jakieś trzy, cztery lata temu. To była z czterech sióstr jedyna, która się uchowała, bo te [trzy] zginęły z rąk niemieckich. Ziuki mąż to jest Chaskiel Majtek, który mieszka w Izraelu, w Holonie, on do mnie dzwoni czasem.

 

Następnie była Bala albo Bela. Chyba Bala myśmy wołali, a jak zapisana – nie wiem. I najmłodsza była Mania. Te dziewczyny pracowały w zakładzie fotograficznym, częściowo również się uczyły retuszu i potem pracowały w firmie „Orion”. One chyba nie uczyły się w żadnej szkole. Umiały czytać i pisać, i rachować umiały biegle oczywiście, i mówiły poprawnie po polsku, ale do jakiej szkoły chodziły – nie wiem. (Były takie szkoły: cztery klasy albo sześć klas).

 

Ja Balę pamiętam dobrze. Bardzo ją lubiłem, bardzo żywa, inteligentna dziewczynka, ruchliwa, przystojna bardzo, według mnie. Ładne oczy, dołeczki miała w buzi. Mania nie miała, ani Ziuka [dołeczków]. Mania była ostatnia w kolejce, dziewiąte dziecko. Ale kiedy ona już dorastała, to ja siedziałem w Warszawie, ja się z nimi nie spotykałem prawie, tylko w czasie wakacji, i to bardzo rzadko. Czy Bala i Mania miały swoich adoratorów, tego nie wiem.

 

Otóż nasze mieszkanie mieściło się na parterze wysokim. To były trzy pokoje z kuchnią bez łazienki, była, zdaje się, toaleta, woda była zimna. W tym mieszkaniu przyszły na świat wszystkie pozostałe dzieci, to znaczy te dziewczynki. I ja się tam urodziłem. To mieszkanie, ta oficyna, istnieje, ponieważ widział ją Jakub [wnuk] parę lat temu.

 

Pod nim [mieszkaniem] mieściła się piekarnia w późniejszych latach, co powodowało oczywiście wielkie kłopoty, zwłaszcza latem: to robactwo, które się tam lęgło! No, ale piekarz, to były zalety: można było oddawać czulent w sobotę. Przez wiele lat korzystaliśmy z tej piekarni dla odpieku czulentu. W czulencie były kartofle, fasola, kawałki mięsa, kiszka prawdopodobnie, i wszystko to miało kolor taki brązowy, jakby było polane sosem. Bardzo ciężko strawne. I po iluś tam latach zarzuciliśmy to, już się nie pojawiało na stole. Nie przepadałem [za tym]. Ojciec może lubił, ale znikło to. I mace się w tej piekarni piekło.

 

Kuchnia była miejscem, w którym nie tylko przygotowywano posiłki, ale raz w miesiącu, może raz na dwa miesiące, urządzano wielkie pranie, Była balia, ja pamiętam już wyżymaczkę – to było wielkim postępem technicznym: wyżymaczka przykręcona w jakiś sposób do tej bali. Przychodziła praczka, wynajmowano ją na trzy dni. Więc tam [w kuchni] wtedy się musiało zmieścić: gotowanie i pranie, a w kącie tej kuchni stało żelazne łóżko, takie bardzo prymitywne, na którym spała służąca. Służąca była Polką z reguły. Dziewczyna jakaś przychodziła ze wsi na krócej, na dłużej, w zależności od tego, jaka była sytuacja [w domu]. Były takie trudniejsze okresy, kiedyśmy sami na przykład robili kiszoną kapustę. Tę kapustę ja udeptywałem jako dziecko. Wstawiano mnie do tej beczki i ja tuptałem nóżkami, miałem chyba ze cztery lata. Przez całą zimę korzystaliśmy z takiej beczki, którą ustawiano gdzieś w piwnicy.

 

Więc dosyć obszerne dwa [pokoje], trzeci był znacznie mniejszy – to była sypialnia rodziców. My mieściliśmy się w pierwszym pokoju: nasza sypialnia, jadalnia i pracowania fotograficzna. Czterech chłopców spało w dwóch łóżkach. Stół wieczorem późnym służył za podstawę dla dwóch pulpitów, przy których pracowała matka, retuszując klisze. Stół oświetlony był lampą jeszcze nie elektryczną, ale lampą naftową z koszulką gazową, to było dużo jaśniejsze światło. Ten pierwszy pokój był taki uniwersalny. W pierwszym pokoju również była kanapa pokryta ceratą, z takim oparciem wysokim. Łóżka były metalowe. Spałem w jednym z Arturem. Gdzie dziewczynki spały, nie wiem. Gdzie one się rodziły, ja nie wiem! Jak matka była w ciąży, też nie wiedziałem, nigdy się o tym nie mówiło, nie zwracałem na to uwagi.

 

Na podłodze [w tym mieszkaniu] były deski malowane na czerwony kolor. Posadzka się zjawiła, jak żeśmy się przeprowadzili do nowego mieszkania (posadzka to są drewniane kawałeczki, które się stykuje ze sobą), parkiet się na to dzisiaj mówi. W tym uniwersalnym pokoju był masywny stół, był kredens, pamiętam, bo do kredensu się dobierałem, jak już byłem starszy. Kredens był z takiego gruszkowego drzewa, ciepły kolor sepii, były takie charakterystyczne, prawdopodobnie dla mebli żydowskich, kolumienki, szybki oczywiście były barwione, jak witraż troszeczkę. Nad tymi szybkami i z boku winogrona wyrzeźbione w drzewie, to pamiętam. Najładniejszy w tym w domu był ten kredens. A może ten kredens był w tym drugim mieszkaniu?! W drugim pokoju na oknie i na podłodze stały kwiaty, bo mama bardzo kwiaty lubiła. Zapamiętałem też pianino, bo kiedy dowiedziałem się, że nie zdałem do gimnazjum, siedziałem przy tym pianinie, na takim taborecie kręconym, i tak oparłem się o to pianino, i chyba płakałem wtedy, pamiętam.

Ja nie wiem, skąd się u nas to granie wzięło. Ja przypuszczam, że ojciec, tak mi się coś wydaje, był takim klezmerem, grywał na weselach. On umiał coś nie coś zagrać na skrzypcach, ale to było takie granie wiejskie, ja bym powiedział, takie klezmerowskie, niższego gatunku. Otóż nie umiem powiedzieć, czy to było powszechne, ale spotkałem tę rzecz [muzykowanie] w co najmniej trzech domach [przed wojną w Kielcach]. W naszym domu było kilka instrumentów: pianino, skrzypce, wiolonczela, była tez okaryna. Pianino było w domu mojej żony (na tym pianinie nikt się nie uczył grać, na skrzypcach jeden brat się uczył), i ten fotograf, konkurent [ojca], Rembrandt, miał syna Wilka [zdrobnienie od Wilhelma], który bardzo dobrze grał na skrzypcach.

 

Ja grałem na skrzypkach, a nie na skrzypcach, bo byłem mały. Skrzypki są wykonane nie przez lutnika zawodowego, to taka masówka, którą można było w sklepie kupić, bardzo tanie. Uczyłem się gry na skrzypcach bardzo krótko, natomiast starannie i systematycznie uczył się zarówno Leopold jak i Maurycy. Przypuszczam, że pięć, sześć lat co najmniej się uczyli. Ale żadna dziewczyna nie grała. Prawdopodobnie nie miały skłonności, nie były zainteresowane. Leopold grywał już rzeczy poważne, grywał na przykład koncert Mendelsohna. W Szwecji, w której zamieszkał po wojnie, należał do takiego kwartetu, w którym grał jeszcze mając lat siedemdziesiąt.

 

Ja uczyłem się u takiego nauczyciela muzyki, Niemca, który z rodziną swoją na stałe zamieszkał w Kielcach. On nazywał się Rommel. U niego uczył się też Leopold. To była charakterystyczna postać, wysoki, przystrzyżony na jeża, dosyć surowy, [tak go pamiętam], ponieważ dostałem od niego parę razy smyczkiem po łapach, z takim dodatkiem: du verfluchte Kerl, ty przeklęty chłopcze, jak fałszowałem. Chodziłem z przymusu na te lekcje i czekając na swoją kolejkę, ponieważ on miał kilku wychowanków, siedziałem w takim ogrodzie u niego, ogród był starannie utrzymany, i tam się podjadało agrest. To był [nauczyciel mieszkał] spory kawałek od centrum miasta, chodziłem tam przez jakieś pół roku, może rok nawet. Miałem chyba z dziesięć, osiem lat wtedy. W czasie okupacji na burmistrza Kielc wybrano podobno jego syna. Ale on nigdy nie wykazywał jakichś takich tendencji antyżydowskich czy antypolskich.

 

Okno [naszego pokoju] wychodziło na podwórko. Były dwa podwórka, jedno, na którym wysoka, tajemnicza wierzba rosła i była pompa na korbę, i było drugie podwórko – miejsce naszych zabaw. Oba były połączone, jedno przylegało do rzeczki Silnica, ale ta rzeczka wyglądała raczej jak ściek. Na podwórku był szereg komórek, w których mieszkańcy przechowywali drewno na zimę, jakieś graty niepotrzebne, tam była też duża, tajemnicza szopa. Do dziś tajemnicza, bo w środku tej szopy nigdy nie byłem.

 

Na podwórku bawiłem się z siostrami, z Adasiem Bryczkowskim, który mieszkał na pierwszym piętrze, Rzędowscy bawili się z nami. Bawiliśmy się w krytko, gonitko, graliśmy w palanta. Tam była studnia z korbką i dzieci się na tej korbce bujały. Kiedyś spadłem i zrobiłem sobie dziurkę w czole, to ją zakleiłem znaczkiem pocztowym, pamiętam. Miałem 10 lat, kiedy dostałem rower – ciężki, niemiecki rower. Taki był duży, że nie mogłem dosiąść siodełka. Być może na tym samym podwórku bawił się kilka lat później Gustaw Herling Grudziński [1919-2000, pisarz i publicysta, po II wojnie światowej na emigracji we Włoszech, współpracownik Jerzego Giedroycia, współzałożyciel Instytutu Literackiego i miesięcznika „Kultura”] i jego starszy brat Morek, czyli Maurycy. Gustaw był 9-10 lat młodszy ode mnie, to ja nie mogę wiedzieć [czy się bawili tam]. Ale oni mieszkali w tym samym domu, od frontu, na drugim piętrze. W tym domu mieszkali sami Żydzi, poza naszą rodziną wszyscy zasymilowani. Jedyna polska rodzina – Kozikowie mieli sklep kolonialny od frontu domu. Była tam też fryzjernia Lubczyńskich. Wszystkie te zakłady wychodziły na ul. Sienkiewicza.

 

Ja całe dzieciństwo spędziłem na podwórku wśród dzieci, które mówiły wyłącznie po polsku. Podwórko było polskie, mimo, że rodziny były żydowskie. Ja kontakt z językiem żydowskim miałem w domu, bo ojciec mówił biegle, to był jego ojczysty język, jidysz, i matki też. Natomiast bracia i siostry już używali pół na pół. To wynikało również z sytuacji ekonomicznej, ponieważ zakład fotograficzny wymagał kontaktu z klientelą na ogół polską, to pracujący w zakładzie musieli operować językiem polskim. Ponieważ ojciec słabo mówił po polsku, to bracia, którzy bardzo wcześnie zaczęli pracować w zakładzie fotograficznym – ci mówili biegle po polsku. Również siostra ta, która zmarła kilka lat temu w Izraelu [Ziuka] też pracowała w zakładzie fotograficznym i do ostatka doskonale mówiła i pisała po polsku.

 

Do chederów czy do jesziwy nie chodziliśmy, bo rodzice już nie uznawali tych szkół religijnych. Ja nie chodziłem do szkoły powszechnej w ogóle, tak mi się wydaje. (Sam się zdumiewałem, gdzie się nauczyłem czytać i pisać). Chodziłem do tak zwanego gimnazjum żydowskiego przez dwa lata, gdzieś jak miałem lat 11, 12. Było takie małe gimnazjum żydowskie z językiem wykładowym polskim, ale w tym gimnazjum uczono również hebrajskiego. Była specjalnie lekcja hebrajskiego, uczono nas Biblii. O tym żydowskim gimnazjum niewiele mogę powiedzieć, praktycznie nic. Ono było położone dosyć daleko od centrum miasta, tak na peryferiach, i jak się poszło rano, a potem wracało, to się o nim zapominało po prostu. Nie było kontaktu z tym gimnazjum. Był tam hebrajski, ale ja nie przywiązywałem wagi, nie uczyłem się [hebrajskiego]. Jedna nauczycielka, którą zapamiętałem. Nauczycielka chyba historii, tylko ją tak przypominam, jak przez mgłę. Nazwisk nie znam. Skąd się to gimnazjum wzięło u mnie – nie wiem, dlaczego przerwałem – też nie wiem. Pamiętam natomiast czapkę, ponieważ zrobiono mi zdjęcie, nawet ładne było zdjęcie. Czapka była: otoczka niebieska, denko było białe, okrągła, biały filc u góry, kolory ładnie dobrane. Nie było mundurków.

 

Potem była przerwa [nie chodziłem do szkoły], i szykowałem się do gimnazjum państwowego. [Żydowskie gimnazjum, niepaństwowe nie posiadało uprawnień prowadzenia egzaminów maturalnych.] Na ogół sterowali mną rodzice, nawet nie wiem, dlaczego zdawałem do gimnazjum państwowego, skoro moi bracia nie chodzili do tego gimnazjum. Prawdopodobnie chodzili do gimnazjum żydowskiego, tak mi się wydaje.

 

Gimnazja [w Kielcach] były dwa gimnazja męskie, koedukacyjnych nie było w Kielcach. Moje, im. Mikołaja Reya, dzisiaj ono jest nazwane gimnazjum im. Żeromskiego. To budynek był taki jak gdyby poklasztorny, bo przylegał do niego budynek, w którym się mieściło seminarium duchowne. Jak się nazywała ta ulica? Jedności Narodowej, coś takiego, nie pamiętam. Gimnazjum było bardzo stare, tynki bardzo zniszczone. To drugie, gimnazjum Śniadeckich, było raczej bogatsze, uczęszczały tam dzieci z rodzin średniozamożnych. I było też żeńskie gimnazjum, do którego chodziła moja fiance czyli narzeczona, gimnazjum Zimnowodziny [żeńska szkoła Stefanii Wolmnanowej-Zimnowodziny mieściła się na rodu Placu Wolności i ul. Słowackiego]. Ta Zimnowodzina była dyrektorką. Pod koniec lat trzydziestych albo później powstało jeszcze jedno gimnazjum, tzw. Biskupie. To znaczy widocznie było pod opieką Kościoła. Tak mi się wydaje, ponieważ w Kielcach było biskupstwo.

 

Ja dostałem się do tego polskiego [gimnazjum Reya] w drodze egzaminu, w 1926, tak mi się wydaje. Zdawałem matematykę, język polski, łacina się zaczynała dopiero w gimnazjum, miałem ją cztery lata tylko. Przy czym zdawało nas dwóch, mój przyszły szwagier [Mosze Baum] i ja. On zdał lepiej niż ja, jego przyjęli od razu, a ja musiałem powtarzać egzamin pół roku później. Cztery lata gimnazjum od piątej do ósmej, cztery klasy. W 1927 [zaczynałem], mniej więcej coś takiego. W 1930 była matura.

 

Znalazłem się w klasie, która liczyła sobie około 50 elewów. Wychowawcą klasy był Konradi, nauczyciel łaciny. 50 uczniów, w tym trzech pochodzenia żydowskiego, o takich nazwiskach, które pozwalały skonstruować maleńki wycinek krajobrazu. Mianowicie był Baum – było drzewo, był Gringras czyli była zielona trawa, i było jabłko, ten się nazywał Jabłko, ten trzeci, nie Appel, tylko Jabłko. W klasie żeśmy zajmowali czołowe miejsca. Tak się składało, że jeśli chodzi o poziom, to myśmy w klasie, ta trójka, stanowiła czołówkę. Było paru bardzo zdolnych Polaków, ale niewielu. Niektórzy byli jednostronnie [zdolni], na przykład dobrze literaturę opanowali. Do Bauma przychodzili do domu koledzy, on pomagał w matematyce, polskim itd., on był bardzo uczynny. Do mnie nie przychodzili.

 

W klasie ta trójka nie trzymała się odrębnie. Rozpływaliśmy się wśród pozostałych. Nie było takiego wyizolowania w klasie. Nie było jakichś wyzwisk, przezwisk itd. Szybko malała ilość uczniów. Następna klasa już nie liczyła 50, a jakieś 40, a do matury to nas doszło gdzieś około 30. Wykruszali się, nie przechodzili z klasy do klasy, albo warunki ekonomiczne były takie, że nie wytrzymywali. Tam byli chłopcy ze wsi. Był taki Bezak. Widać było, że z ubogiej bardzo rodziny. W moim gimnazjum nie było za dużo zamożnych dzieci. Koledzy z gimnazjum? Mam takie zdjęcia zrobione pod Kielcami, to była Dąbrówka, leśniczówka. Mieszkał tam jeden z tych kolegów, on się nazywał Marian Pilichowski, jest na zdjęciu. Myśmy robili takie spacerki 7 kilometrowe z Kielc do tej Dąbrówki, tam myśmy posiedzieli, pogadali. Na tym się to kończyło. Dla tego chłopca [Pilichowskiego] skończyło się, bo w rok czy dwa później on umarł. Prawdopodobnie cały czas był chory na płuca, mimo że syn leśniczego. Bardzo porządny, miły chłopak.

 

Mundurek szkolny był: stójka przy marynarce i kepi na głowie, z denkiem, jak kepi policjanta francuskiego. To był obowiązkowy mundur gimnazjalny. Ci chłopcy na zdjęciu są w mundurkach. To było już po maturze, ale to byli chłopcy ubodzy i ten strój gimnazjalny był zarazem ich strojem wyjściowym. Jeszcze go nie zdążyli przerobić na ubranie cywilne. Jeżeli chodzi o dziewczęta, to nie mieliśmy z polskimi żadnego kontaktu z wyjątkiem działalności politycznej, później, w Warszawie. Natomiast dziewczęta polskie, na które myśmy oczywiście też rzucali oczkiem chodziły do gimnazjum świętej Kingi. Nosiły takie czapeczki granatowe, ale to były dziewczęta, do których nam nie wolno się było zbliżyć, bo to groziło jakimiś konsekwencjami. Wiedzieliśmy, że to się może skończyć jakąś bijatyką. W gimnazjum ulubionym moim sportem były łyżwy, ja dobrze jeździłem, byłem dobrym gimnastykiem. To chociaż [mimo, że] tam [na ślizgawce] dziewczynki polskie się pojawiały, to nigdyśmy nie próbowali, jak to mówią, zagadać, poderwać, nigdy!

 

Nauczycieli słabo pamiętam. Jest zdjęcie uczniów w klasie. Tam widać piec kaflowy, ławki z takimi pulpitami otwieranymi i między nami, w środku, siedzi Irena Breneisen, nauczycielka niemieckiego. Ja wszystkie te zdjęcia klasowe [robiłem], ustawiałem grupę, aparat stał na statywie. Włączałem tak zwany autoknips, czyli samowyzwalacz i biegłem na swoje miejsce. Bardzo często na tych zdjęciach tak się wpatruję w aparat, sprawdzam, czy on działa. Ta mina moja jest trochę odmienna od miny pozostałych kolegów na zdjęciu. Te zdjęcia klasowe nie były robione Leicą. Wtedy jeszcze to był zwykły mieszkowy aparacik mały. Dzisiaj się takich nie robi, nie produkuje się w ogóle. Taki aparat wyrzucał podstawkę, obiektyw był z przodu w takim mieszku, woreczku z fałdami jak zwężająca się harmonijka; prawdopodobnie miałem taki aparacik. Leicę miałem w późniejszym czasie, jak byłem na Politechnice. Potem robiłem odbitki, sam. Wywoływałem je, bo ten aparacik był na kliszę szklaną, mniej więcej format 6 cm na 9 cm, nie na film. I ja robiłem powiększenia w laboratorium zakładu fotograficznego mojego ojca. Ja se sam to odbijałem, powiększałem i robiłem takich 50, czy ileś tych odbitek. Dla wszystkich kolegów z klasy. Można powiedzieć, że już w bardzo wczesnym wieku zabawiałem się w korupcję, jako że rozdawałem zdjęcia. Od kolegów nic nie dostawałem, ale można by dzisiaj było przeprowadzić dowód, gdybym trafił na komisję śledczą, że przekupiłem profesora, żebym miał lepsze stopnie. [Aluzja do sejmowych komisji śledczych w Polsce, które tropią korupcję.]

Przypuszczam, że rodzina mamy była przeciętnie religijna. Mama obserwowała szabas, regularnie zapalała świece. Dom [nasz] był koszerny, ale pod koniec [w drugiej połowie lat 30.] rodzice z całą pewnością przestrzegali koszer, ale my [dzieci] nie: mleko, mięso [mieszaliśmy]. Nie demonstrowaliśmy jedzenia szynki, ale na mieście, czy tam w szkole, to jadłem kanapkę z szynką. Ja byłem, jak to mówią, bezwyznaniowy od chyba dwunastego, trzynastego roku życia. Bardzo wcześnie zerwałem z religią. Przestałem chodzić do bóżnicy z ojcem. Mnie nie zmuszano do chodzenia [do bóżnicy]. Nie miałem bar micwy. Być może ten wpływ Szwajcarii odezwał się bardzo silnie. To mogło zaważyć. Wszystko to razem składało się na taką atmosferę: to nie była asymilacja, ale tendencja taka była, prawdopodobnie.

 

Bóżnica była w sąsiedztwie naszego mieszkania. W drugiej posesji [na sąsiedniej posesji], to był parterowy budynek, dosyć długi, maleńka posesja, bóżnica się tam mieściła, a w dni powszednie cheder [tam był]. Ojciec najpierw w każdą sobotę, a potem w większe święta tylko chodził do tej bożnicy. W latach 20. to było bardziej takie XIX wieczne [bardziej przestrzegał zasad], a potem coraz rzadziej chodził. Ojciec nosił kapelusz, ale wtedy każdy nosił kapelusz albo kaszkiet. Nawet melonik miał w którychś latach.

 

Była synagoga na ulicy Starowarszawskiej [synagoga przy Nowowarszawskiej wystawiona w 1903 dzięki wsparciu Mojżesza Pfeffera], jest jeszcze chyba ta synagoga w Kielcach. Synagoga [w przeciwieństwie do bóżnicy] to jest okazały budynek z wszystkimi ozdobami, ma taką platforemkę, podest, nie wiem, jak to się nazywa [bima]. To jest budynek piętrowy, obszerny, w którym się może pomieścić, powiedzmy, ze dwieście ludzi. Natomiast bóżnica jest mała [ed.note. właściwie jest to rozróżnienie między sztibl a bóżnicą czyli synagogą]. Tamta była wielkości mieszkania.

Obserwowano [u nas] pewien rytuał. Święta Wielkanocne były przestrzegane bardzo starannie, dlatego że było smaczne jedzenie. Biszkopt z mąki macowej! Ja umiem zrobić go do dzisiaj. Robi się go tak samo jak z mąki zwykłej. A mąkę najlepiej zrobić samemu – zemleć macę. To jest tak zwane paschalne ciasto, do niego się pijało wino rodzynkowe, które się robiło w domu. Kupowano rodzynki, te rodzynki zakwaszało się, po prostu się zalewało ciepłą wodą, nie wiem, czy się dodawało cukier, czy nie, i po kilku dniach powstawał napój, który my nazywaliśmy winem rodzynkowym; miał może ślad alkoholu, ale zupełnie mizerny. Na tym stole wszystko tradycyjnie: jajka, woda solona, jakieś mięso. Maca była okrągła. Nigdy nie było za moich czasów macy kwadratowej, fabrycznej, tylko maca ręcznie pieczona, okrągła, świetnie wypiekana, nierównomiernie, o nieporównywalnym smaku. Lepsza niż maca węgierska, którą sprowadzano do Polski po wojnie.

Jak mówimy o świętach, to przypominają mi się przedwojenne smaki. Na górnych półkach w tym kredensie z winogronami stały jakieś łakocie, które robiła matka: czasem scukrzone konfitury z wiśni czy ze śliwek; truskawki – nie, truskawki się pojawiły bardzo późno, w 20. latach myśmy nie jadali truskawek. Natomiast były wspaniałe wiśnie, były jagody, były nie lubiane bardzo [przeze mnie] borówki czerwone. Owoce leśne i owoce ogrodowe też były tanie, się kupowało te pierwsze gruszki, to były takie małe czerwone, twarde gruszki, bardzo słodkie, nazywały się witarnie. Kiedy matka przynosiła kosz z bazaru załadowany prowiantami różnymi [różnym prowiantem], co się dało kupić, a więc: mleko, ser, jabłka, warzywa (sama targała to) – między innymi były tam gruszki. I przed domem myśmy dopadali do tego kosza, nikt nie pamiętał o tym, że trzeba matce pomóc, tylko rączki się zanurzało do tego kosza, i tam wyciągaliśmy te witarnie, matka zgrzana, czerwona na twarzy, stała i uśmiechała się. Wypieki na jej twarzy i kolor tych witarni, to było prawie to samo, to zapamiętałem.

 

Borówki były bardzo łatwo dostępne [tanie], zastępowały marmoladę, której się nie kupowało, bo była za droga i tymi borówkami się smarowało chleb, no to było śniadanie. Borówki zbierane były w lasach podkieleckich, jakaś kobieta ze wsi do domu je przynosiła. Podobnie [popularne] jak ogórki kiszone, które się jadło w charakterystyczny sposób, mianowicie ogórki były krojone nie na plasterki tylko na cztery części, cztery ćwiartki takie. I brało się też kawałek chleba z masłem na śniadanie, kawałek sera, wspaniałego sera białego, ser w formie serca. Chleb kupowany był różny. Przypominam sobie taką scenkę, chyba w roku 20., najstarszy brat przyniósł skądś wojskowy chleb, który się nazywało komiśniak. To był chleb z formy, bo chleby nie były wtedy robione z formy, były okrągłe. I siadało się do stołu, ojciec który doskonale umiał kroić chleb, kroił takie równe kromki, no i te kromki matka rozdawała. Masło było osełkowe, też było tanie, jajka były tanie, nabiał był bardzo tani wtedy.

 

Mówiłem już, że najpierw się uczyłem w gimnazjum żydowskim, w którym nie było matury, a potem się przeniosłem do Reya, w którym była matura. Ja i ten mój [przyszły] szwagier [Mosze Baum] się wybieraliśmy na Politechnikę. Dlaczego? Nie wiem, co mną kierowało. Na pierwszy rok [Politechniki] zdawało 180 chłopców, z tego około 10% to byli Żydzi. Czyli istniało coś takiego jak numerus clausus, nie nullus, ale clausus. Zdawał jeszcze jeden z Kielc, Gliksman. Żeśmy się przyjaźnili, ale luźno. To była taka mieszczańska rodzina, nieliczna, ale bardzo uboga. To znaczy ani krawcy, ani szewcy, to byli handlowcy [handlarze]. To, co pamiętam [na ich temat], to strasznie przetarty dywan w pokoju środkowym, prawie bez mebli. Gliksman zawsze był ubogi, biedny, bardzo zepsute zęby miał, nie mieli pieniędzy na dentystę. Zawsze chodził w tym swoim mundurku szkolnym, a na Politechnice też nosił jakąś taką stójkę i gumowy kołnierzyk miał. To był biały, sztywny kołnierz, zapinany i potem był gors, tak się nosiło: koszula z gorsem. Ale myśmy się śmiali, że Gliksman ma jeszcze mankiety sztywne połączone sznurkami z kołnierzem, tylko gors, sznurki i mankiety, tak żeśmy się śmiali. Prawdopodobnie miał jedną koszulę.

Przyjechałem do Warszawy [1931 lub 1932] i wynajęliśmy mieszkanko [razem z kolegą Baumem], pokój u madame Fürst, Fürst przed ü. Pani Fürst chyba była Żydówką. Miała lat wtedy mniej więcej 60. Była śmieszną osobą, z Niemiec się wywodziła, mówiła biegle po niemiecku, dobrze po polsku, miała czasem takie niezbyt wytworne anegdotki, trochę grubiańskie. Piętro to było piąte, mały pokoik. To było przy pryncypalnej ulicy Marszałkowskiej. Oczywiście oficyna, nie front, tylko oficyna, bez windy, ale mieliśmy stamtąd świetny widok. Z naszego okna było widać Cedergren, czyli dawną centralę telegraficzną na ulicy Zielnej, to dzisiaj jest Fundacja Nissenbaumów. I myśmy przez okno flirtowali z tymi telefonistkami na odległość dobrych 100 metrów.

 

Dostawałem 50 zł z domu i mama przysyłała raz w miesiącu takie solidne paczki żywnościowe, no i to wystarczało, bo mieszkanie kosztowało chyba ze 20 złotych. Te 50 złotych miały mi służyć do opłaty mieszkania i utrzymania się bez korepetycji. W latach 1932, 1933. Ja też ubierałem się w domu, szyto mi w Kielcach. Uszycie ubrania nie było specjalnie drogie. Czy buty na przykład – to było kupione w Kielcach.

 

Jeść to myśmy u madamme Fürst nie jedli, jadło się na mieście za 50 groszy. Przeważnie w jadłodajniach. Na przykład blisko naszego domu, który miał numer 100 chyba, pod 120 czy 127 była taka restauracja, dzisiaj byśmy powiedzieli snackbar, w której można było dostać rybkę po żydowsku, kiełbaskę z kapustą znakomicie przyprawioną. Brało się bułkę, kapustę z tą kiełbaską, i to był obiad. To było drogie. Tam się nie jadało codziennie, oczywiście. Natomiast za 50 groszy, czasem za 70, można było zjeść obiad na rogu Śniadeckich i dzisiejszego Placu Konstytucji: pieczeń, z kartoflami, z buraczkami, sztukę mięsa. Pan Rajmer się nazywał [właściciel], o ile sobie przypominam. Był taki barek na pięterku, w którym się dostawało jarskie jedzenie, na przykład zapiekankę z kartofli, grzybów i jajek za 50 groszy, duża porcja. Naprzeciwko Rajmera był jeden z najbardziej ekskluzywnych sklepów: „Bracia Pakulscy”. „Bracia Pakulscy” sprzedawali od najlepszej herbaty i kawy, poprzez bażanty, kurczaki… Oczywiście był cukier, itd. W tym sklepie można było dostawać najlepsze ryby, kawior można było kupić. I była taka jadłodajnia, w której raz byłem, „Pod Srebrną Różą”. Tam za dwa złote można było bardzo dobrze zjeść. No i była też taka garkuchnia na Marjańskiej ulicy, to już wejście do żydowskiej dzielnicy, za jedną złotówkę dostawało się obiad z pięciu dań. To był super luksus, bo się dostawało zakąskę, to była oczywiście wątróbka z cebulką, albo śledzik jakiś, na drugie rosół z makaronem, na trzecie kawałek jakiejś pieczeni, albo kura. No, kura oczywiście z dodatkami wszelkimi do tego. Potem był jakiś deser: kawałek ciasta i jeszcze był kompot. To były domowe obiady. 20 osób [tam przychodziło]. Wchodziło się, zjadało, płaciło i wychodziło.

 

Zmienialiśmy pokoje od czasu do czasu, bliżej Politechniki, bo [dużo] kosztował przejazd tramwajem. (Ja myślę, że dlatego mi się tak często śni teraz ten odcinek Marszałkowskiej w zmienionej scenerii, bo musiałem dosyć często maszerować per pedes stamtąd po Plac Politechniki). Przenieśliśmy się na Puławską. To [ci] państwo się nazywali Łęgowie, to była rodzina żydowska też, Łęga. Życia towarzyskiego za bardzo nie miałem na studiach. Te sprawy związane z polityką absorbowały bardzo. Do organizacji socjalistycznej OMS Życie trafiłem na Politechnice. Do Życia należeli i Żydzi i Polacy, Polacy najczęściej pochodzenia, jak się to mówiło, proletariackiego. Ja też należałem później do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej.

 

Dla [od] organizacji Życie mieliśmy z Baumem zadanie: trzeba było zrobić powielacz do drukowania gazetki. Musieliśmy zrobić stelaż metalowy, któreśmy wykombinowali z elementów jakiejś maszyny, potem trzeba było dorobić do tego wałki, jakieś kółka napędowe, jakieś linki. Te wałki były powlekane taką grubą twardą jak gdyby żelatyną i ich zadaniem było nabieranie farby roztartej na płytce. Oczywiście był druk [czcionki], druk ułożony był w kasetkę. To była praktycznie ręczna robota, ale kilkaset egzemplarzy dziennie można było zrobić. I myśmy taką maszynkę wykombinowali, korzystając z możliwości, jakie dawały warsztaty na ulicy Gęsiej, Pawiej. (Bo tam mieściły się wszelakiego rodzaju żydowskie warsztaty, takie manufakturki, które robiły i torebki, i ślusarkę, i zamki do drzwi, i klucze dorabiały, no i szprychy, rowery naprawiały itd., i piekarnie też tam były). Więc myśmy taką maszynkę zbudowali i ustawiono ją na czwartym piętrze domu, w mieszkaniu żydowskim i tę maszynkę przez parę miesięcy obsługiwała taka dziewczyna, 18-latka, poetka, która mówiła tylko po żydowsku. Nie wiem, jak się nazywała. Unikało się podawania imion, nazwisk ze względu na to, że w policji można było wyśpiewać. Ta dziewczyna obsługiwała to aż do wpadunku, kiedy policja mieszkano zajęła, razem z tą maszynką, z tą panienkę, która potem dostała sześć lat. I siedziała.

 

Pamiętam, na Ciepłej była jakaś fabryka. Mieliśmy zorganizować masówkę. To polegało na tym, że kiedy robotnicy wychodzili ze zmiany, trzeba było stanąć na jakimś krzesełku składanym, czy na jakiejś ławeczce i zacząć wykrzykiwać: towarzysze!! I potem mówca wychodził i zaczynał przemawiać, że tu żyjemy w Polsce faszystowskiej, że tam hitlerowcy itd., no przemówienie takie krótkie, zwięzłe przemówienie, że rząd faszystowski. To trwało pięć minut, dziesięć minut, i potem się rozbiegano. Moja rzecz była prawdopodobnie, tak sobie przypominam, zwoływać tych ludzi. Ale były jeszcze inne [działania]. Na przykład takie przerzucenie do Czechosłowacji, gdzie partia komunistyczna była legalna, i trzeba było przerzucić szefów, a właściwie szefa czyli sekretarza KZMP, którym był wtedy Zambrowski. [Roman Zambrowski, właśc. Rubin Nusbaum, 1909-1977, działacz komunistyczny, członek KPP, w latach 1930-1938 w kierownictwie KZMP, w czasie wojny organizator Związku Patriotów Polskich w ZSRR; do 1968 roku we władzach komunistycznych w Polsce, oskarżony o syjonizm, został usunięty z partii.] To ten Zambrowski, którego syn Antoni przeszedł do Solidarności. No i wtedy myśmy pomagali dojechać do Zakopanego, znaleźć przewodnika, etc., żeby ułatwić mu przejście na drugą stronę. On się przedostawał pieszym oczywiście traktem. I ten przewodnik, który też był na ogół z lewicy, przeprowadził go na drugą stronę. Czyli były takie różne roboty zleceniowe.

 

Aresztowano mnie przed wojną. Zostałem zawieszony w prawach studenta. Byłem na 3 roku, oskarżony o udział w organizacji komunistycznej. Skonfiskowano u mnie dwie książki rosyjskie. To były wiersze Siergieja Jesienina. [Siergiej Jesienin, 1895-1925, poeta rosyjski, autor zbiorów: „Radunica”, „Spowiedź chuligana”, „Moskwa pijacka”, „Motywy perskie”; współtwórca skandalizującej grupy poetyckiej imażystów.] (Ja bardzo lubiłem Jesienina i jeszcze dzisiaj pamiętam połowę pięknego wiersza „Pismo kżeńszczynie” [ros. list do kobiety], piękny wiersz). A skąd u studenta Politechniki język rosyjski? Otóż, książki techniczne w Polsce wydawane były tłumaczeniem z niemieckiego i były bardzo drogie. Natomiast Rosjanie nie przestrzegali praw autorskich i wydawali te książki po rosyjsku, na lichym papierze i eksportowali do Polski. One były dostępne dla mojej kieszeni. Ja dwa miesiące siedziałem: w więzieniu na Daniłowiczowskiej, a potem w Pułtusku. To było w 1933 albo w 1934 roku. Groził mi proces. Miałem dobrego adwokata, Cyranka. I rodzice i bracia wyłożyli na to swoich kilkaset złotych, chyba 600. (Nigdy mi żadnych pretensji z tego tytułu nie robili). W końcu mnie uniewinniono, czy raczej sprawę umorzono.

Felę [przyszła żona] poznałem, jak ona miała 17 lat, a ja miałem 23, już w czasach Politechniki. Chodziłem do tego mojego przyjaciela [do jego domu w Kielcach], do Mańka, [Mosze Baum, brat Feli]. No i z tą rodziną jakoś się zaprzyjaźniłem. (Oni do mnie mieli inny [lepszy] stosunek niż moi bliscy do mojej przyszłej). Fela chodziła jeszcze do gimnazjum. Ona była z 1917 roku, 20 września 1917. Do Zimnowodziny [gimnazjum żeńskie w Kielcach] chodziła. Ona skończyła szkołę, ale nie zdawała matury. Tak mi się zdaje. Ojciec Feli był krawcem, a zarazem współwłaścicielem sklepu z materiałami krawieckimi. Sklep był od frontu, a warsztat od tyłu. To liczna była rodzina. Kilku braci miało wspólny sklep na ulicy Kolejowej, późniejszej Sienkiewicza. Oni przyjmowali zamówienia, brali miarę i szyli na miejscu, w tym sklepie. Jej rodzina mieszkała na ulicy Czystej, późniejszej Fosza, w domu, który być może jeszcze istnieje. Kilku braci ojca Feli mieszkało w tym domu, w którym miał miejsce pogrom w Kielcach w 1946 roku, tam właśnie na Plantach. Ale im się nic nie stało, ponieważ w 1946 już na świecie dawno ich [tej rodziny] nie było. Z wyjątkiem Icka vel Jacka Baum, który wylądował z żoną w Nowym Jorku, i zdaje się, był taksówkarzem, a reszta rodziny – nie wiem, nie wiem… Przepadła.

 

Mama Feli – nie wiem, jak się nazywała [Balbina], a ojciec – Szymon. Oni byli prawdopodobnie młodsi od moich rodziców o kilka lat, ale ja nie wiem, kiedy moi rodzice się urodzili. Nie wiem, skąd pochodzili [rodzice Feli]. Rodzina żony była wierząca, ale tak umiarkowanie. Ojciec na pewno był w mycce i prawdopodobnie chodził co sobotę [do synagogi], świece zapalali co sobotę, ale nie było jakiegoś szczególnego podkreślania żydowskości, nie.

 

Wiem, że jeden z tej rodziny zajmował się handlem nabiałem, miał taki sklepik na ulicy Kolejowej, nazwali go Pachciarek. Od słowa pachciarz. A pachciarz to był właśnie taki człowiek, który się zajmował handlem nabiałem u Żydów. Nabiał skupowano, mimo, że nie koszerny, u chłopów. Bo nie było innego wyjścia, tu już nic nie pomogły żadne zakazy, można było dzielić mleczne od mięsnego, koszer i tak dalej, ale kupić trzeba było masło, śmietanę, jajka. I one nie były potem jakoś koszerowane.

 

Zakład [fotograficzny ojca] był głównym źródłem dochodu i początkiem powstawania fabryki fotograficznej Orion i naszego przeniesienia się z ulicy Kolejowej na ulicę Czystą, później nazwaną ulicą marszałka Fosza. Przypuszczam, że ojciec zaciągnął pożyczkę na ten dom. Mój szwagier [Chaskiel Majtek], z którym rozmawiałem bardzo niedawno jeszcze [przez telefon], wspomniał, że ojciec był na progu bankructwa, że był strasznie zadłużony tuż przed wojną. To mógł być rok gdzieś 1930, 1932, 1931 [kiedy zbudowano fabryczkę]. To była taka parcela niewielka. Na tej parceli zbudowano kamieniczkę wysokości dwóch pięter, w której by się mieściły trzy mieszkania: parter, pierwsze piętro i drugie piętro, i zbudowano dla dozorcy jeszcze taką przybudówkę niewielką, murowaną, i komórki były oczywiście. Bez komórek się nie obędzie, solidne takie szopy, gdzie składano materiał surowy, na przykład belę papieru fotograficznego, jakieś pakiety szkła, itd.

 

Na drugim piętrze mieściliśmy się my – mieszkanie trzypokojowe, tam już była łazienka bardzo skromniutka, ale łazienka, był balkonik niewielki. Ja już tam nie mieszkałem, tylko na wakacje przyjeżdżałem do domu, na wakacje z wyłączeniem jednego miesiąca praktyki gdzieś w fabryce. (Ja miewałem praktykę w Andrychowie, w Łodzi w kilku fabrykach, w fabryce pod Kielcami). Z jednego mieszkania na pierwszym piętrze urządzono halę, gdzie produkowano papier fotograficzny, bo szklane klisze produkowano w sposób bardziej prymitywny, dużo ręcznej roboty.

 

Natomiast [żeby produkować] papier fotograficzny, trzeba było zbudować maszynę z kilkoma bębnami, maszynę szerokości, bo ja wiem, metra mniej więcej, i dwóch metrów wysokości, na których przewijał się papier. Ten papier się zanurzało w takie kuwety, w których był roztwór utrzymywany w stałej temperaturze, ten roztwór to była emulsja, ale papier musiał być tak zanurzany, żeby tylko jedna strona była pokryta. Potem szedł do góry, na wałki i zwisał, takie festony [luźno zwisający papier, lekko falujący, długie pół rulony] się układały. I ten papier zwisał, posuwał się do przodu, był nadmuch powietrza ciepłego, filtrowanego, czyszczonego, (ja zaprojektowałem ten filtr z pierścieniami, które były w takim ogromnym, ogromnym, bębnie spryskiwanym wodą). I powietrze przechodziło przez ten bęben spryskiwany wodą. Potem powietrze szło do takich rur, takiego blaszanego rurociągu, który miał z boku otwory, i z tych otworów dmuchało na te festony i papier powietrze już częściowo podgrzane i oczyszczone, papier już suchy się rolował od razu, i w pewnym momencie nożycami odcinany był, ręcznie chyba. Większość sprzętu w tej fabryce była zaprojektowana przeze mnie i przez ojca.

 

W fabryczce pracował również mój brat Leopold jako chemik. Jedyny przyrząd, który myśmy kupili, to był tak zwany densometr, przyrząd do mierzenia gęstości optycznej. Chodziło o to, żeby sprawdzać, jaka jest przepuszczalność światła kliszy. Pamiętam, że Leopold zajął się tą stroną. Natomiast Artur chyba nie pracował w tej fabryce fotograficznej, bo się przeniósł do Częstochowy. Maurycy być może pracował w zakładzie fotograficznym jako retuszer, a poza tym on już miał wtedy takie poważne zamiłowania malarskie. Sporo malował. Zachowało się duże zdjęcie, być może jest u Ani [u córki], na którym jest właściciel fabryki – ojciec mój w towarzystwie całego personelu. Personel liczył sobie wtedy, na tym zdjęciu, ze 30, 40 osób, z tego około 10 osób to była rodzina, to były siostry, kuzyni. Tam jest sporo twarzy.

 

Ja takie rury dla tej fabryczki zaprojektowałem, korzystając z literatury technicznej, jaką miałem na Politechnice, a wykonał je blacharz, który się nazywał Cyna. Niezwykle miły, zdolny człowiek, w tym kaszkiecie żydowskim, on to wykonał te przewody. Ten Cyna głównie zajmował się kryciem dachów. Dachy krył albo papą i smołował, albo krył je blachą, którą trzeba było lutować. Otóż lutowanie blachy wymagało zastosowania spoiwa, którym był stop cyny, (nie cyna czysta, bo cyna czysta była droga), które odpowiednio podgrzane, topiło się i miejsce styku lutowało się tak, żeby oczywiście dach był szczelny, bo inaczej przecież przeciekałaby woda deszczowa. Otóż Cyna się tym zajmował, ale zajmował się też innymi pracami. Było ich sporo, bo z blachy ocynkowanej robiono rynny na przykład. A dlaczego nazwaliśmy go Cyna? Dlatego, że kropelki tej cyny, wtedy kiedy on lutował blachę, pryskały [mu] na twarz i zostawiały takie ślady poczernione, [i jego] twarz była pokryta i ręce były pokryte takimi czarnymi plamkami.

 

Ja się zainteresowałem sprawą zawodów [żydowskich] wtedy dopiero, kiedy zacząłem pisać swój tak zwany pamiętnik, czyli te swoje „Okruchy”. Zastanowiło mnie to, że mówiło się o Żydach „chandełes”. Żyd to jest właściwie handlarz, prawda? A ja tak sobie myślę: przecież Cyna to nie był handlarz, Cyna to był blacharz. Ojciec mojej żony był krawcem, a że miał sklep, do którego przychodzili klienci i mierzyli sobie szyte u niego ubrania?, ale on szył ubrania, jego bracia też byli krawcami, ojciec mój był fotografem, czyli z zawodu był rzemieślnikiem. Albo na przykład mosiężnik. W każdym domu żydowskim był lichtarz przecież, nie? Większy, mniejszy, ale był. Otóż mosiężnik to był człowiek, który się zajmował odlewaniem z mosiądzu lichtarzy, prawdopodobnie odlewał również i inne rzeczy. Złotnicy Żydzi byli, byli zegarmistrze. Kuśnierze byli. Woźnice, którzy zajmowali się przewozem towarów, na przykład wodę woził – woziwoda, byli dorożkarze, byli tragarze. Łaciarz to był szewc, który zajmował się łataniem butów. Niektóre z tych profesji nie należały do honorowanych. Na przykład moja rodzina niechętnie odnosiła się do przyszłej mojej żony, tak przynajmniej twierdziła do końca swojego życia moja żona, dlatego że ojciec jej był krawcem.

 

Byli rzemieślnicy, handlarze i kupcy. Kupcy wielcy, tak jak Szejnfeld, który miał sklep winny, to była lepsza kategoria. Szewc łaciarz to była jedna z najniższych kategorii rzemieślnika Żyda. I taki łaciarz mieszkał w tej kamienicy, której właścicielem lub współwłaścicielem był ojciec mojej żony, Baum. I ten Żyd mieścił się w takiej komórce pod schodami ze swoją liczną rodziną, że to się nie chce wierzyć, że tam rodzina mogła się pomieścić. Prawdopodobnie na noc gdzieś część rodziny wychodziła, bo to niemożliwe było, żeby on tam miał i warsztat, na którym wykonywał swoje skomplikowane operacje, i żeby rodzina tam się mieściła. I w tej rodzinie była taka dziewczynka, która chorowała na heinegomedina [popr. heinemedina – wirusowa choroba zakaźna, najczęściej występująca u dzieci, charakteryzująca się porażeniem mięśni], albo miała z biodrem do czynienia. Ona się nazywała Chajka, tę dziewczynkę doskonale pamiętam. Muszę powiedzieć, że zacząłem dyktować taką mini nowelkę na jej temat.

 

Chajkę spotkałem, kiedy już miałem lat chyba 18 czy 20, biegłem na piętro do mojego przyjaciela, do tego Bauma, albo do Feli, do tej mojej przyszłej żony, i na schodach siedziała ta dziewczynka. Lat może miała osiem do dziesięciu i podśpiewywała sobie, tak nuciła, koło siebie miała stosik kartek czystych i klej, i ona tak podcinała ten papier, że robiła koperty, i ona kleiła te koperty. Ona robiła te koperty na sprzedaż. Takie to było bogactwo żydowskie w Kielcach! I ta Chajka śpiewała ten słynny szlagier amerykański, nazywał się „Jestem w niebie”. Jestem w niebie, w siódmym niebie, tarlalala. Znasz to? A ja tak ją mijałem obojętnie, jak by tam, bo ja wiem, kamień leżał, nic mnie to nie obchodziło. Ona tak kuśtykała i się bawiła na podwórku wśród tych dzieci, które nie zwracały najmniejszej uwagi na jej defekt. Niemożliwe, żeby Chajka przeżyła wojnę. W moim opowiadaniu trafiła do Ameryki, ale [naprawdę to] wojny nie przeżyła, nie. Poszli wszyscy, zginęli, Baumowie zginęli, ten cały dom wyjechał do Brzezinki.

 

Na uczelni [w Warszawie] antysemityzm zaczął się rozwijać stopniowo w okresie sanacji. Zalążki tego antysemityzmu się biorą z okresu wojny polsko-bolszewickiej [1920]. Zarzucano Żydom, że tak gorliwie witali bolszewików w wielu miasteczkach, co było prawdopodobne przy tej biedzie i nędzy żydowskiej. Gdzieś po śmierci Piłsudskiego, tuż po 1936 roku, kiedy szybko i silnie się rozwijał hitleryzm w Niemczech, to w Polsce rozwijał się równolegle antysemityzm. Pamiętam, był taki moment, kiedy nas wyrzucano z Politechniki. Młodzież Wszechpolska. Nas wypchano: i Żydów i tak zwanych komunistów – Polaków, którzy stawali w obronie tych Żydów, wypychano nas poza bramę Politechniki. Ponieważ policja nie ingerowała, jako że policja nie miała wstępu na uczelnię, no to odbywało się to spokojnie, a rektor się tam kręcił i jakoś uspakajał, ale nie ingerował. On się nazywał Warchałowski.

 

Potem były takie w Warszawie przypadki: studenci korporanci mieli laseczki, na laseczce osadzali żyletkę, i uderzali w tył głowy. Pamiętam, że do mnie przyszedł kolega mój, Czerskier, z Politechniki. Tam żeśmy mu coś opatrywali. Taką miał gęstą strasznie czuprynę i rozciętą głowę z tyłu żyletką właśnie. Jeżeli chodzi o przypadki drastycznego antysemityzmu, to ja tak bezpośrednio z nimi się nie spotkałem. Ja nie wiem, skąd ja mogłem zapamiętać takie dwa nazwiska: Jegier i Owsiany? Coś gdzieś zasłyszałem [w dzieciństwie], utrwaliło mi się to, ale to mogło być nieprawdą. W każdym razie ja mam w pamięci, że ci dwaj Żydzi zginęli w pogromie w Kielcach w 1918 roku. Ale ja pewien tej informacji nie jestem. Natomiast [później] miałem taki przypadek, który we mnie wzbudził niechęć do ówczesnej Rzeczpospolitej. Mianowicie nie wzięto mnie do wojska, chociaż byłem w latach. Nie przyjęto mnie pod pozorem, że mam jakieś defekty techniczne. Jednym słowem nie dostałem kategorii A, bo musiałbym trafić, jako student, do podchorążówki, co nie było mile prawdopodobnie widziane przez ówczesne władze wojskowe, żeby jeszcze jeden Żyd do podchorążówki się dostawał. W Kielcach, jeżeli pominąć to, co ja nazwałem pogromem roku 1918, to przez te wszystkie lata ja się nie spotykałem z tym, co bym nazwał jawnym antysemityzmem. Dopiero, kiedy ja już byłem w Warszawie, w tej drugiej połowie trzydziestych lat, kiedy ta historia w Polsce tak zaczęła przybierać na sile, [odczułem antysemityzm].

 

W Kielcach był piękny basen już wtedy, na który chodziliśmy. Na peryferiach Kielc, w takim młodym lasku. Basen, w którym była nawet wieża do skoku. I ja na ten basen z Felą chodziłem, kąpaliśmy się, pływali, skakali do wody, ja nawet tam nos złamałem, pamiętam, przy próbie skoku z trampoliny. Nie czuło się w tym mieście tego, co się czuło w Warszawie. No, w każdym razie nikt nas nie zaczepiał na basenie. A wojna się zbliżała szybkimi krokami.

Miałem mieć egzamin dyplomowy zaraz po wakacjach [1939]. To ja z Warszawy się przeniosłem do Kielc na lato. I jak to w wakacje: jeszcze się człowiek wykąpał w basenie, jechało się za miasto do miejscowości letniskowej Białogon, do Słowika, siedem kilometrów od Kielc, i w tej rzeczce [Biebrza] się kąpało. W mieście był spokój. Nikt nie spodziewał się, nikt nie mówił o wojnie. W Warszawie się tego też nie czuło przed wakacjami. Chociaż wiedzieliśmy, co się dzieje w Niemczech, wiedzieliśmy o Nocy Kryształowej. Czas wtedy spędzałem głównie z Felą. Na motocyklu sobie jeździłem. To był motocykl mojego szwagra, Obarzańskiego, taki masywny motocykl. (Obarzański to był mąż Róźki, Rozy Eugenii, najstarszej siostry). W ostatnim dniu pokoju moja żona [p.Gringras tak nazywa swoją życiową partnerkę, formalnego związku nigdy nie zawarli], która wtedy była dziewczyną około 22 lat, to jeszcze pojechała sobie na rowerze do Słowika, wykąpać się. Rodzina była w Kielcach. Tylko Artur był w Częstochowie, on już wtedy miał dwoje dzieci i żonę Ankę. Maurycy i Leopold mieszkali z żonami, ale w Kielcach. A dziewczyny: najmłodsza Mania i druga Bala czy Bela były w domu, a Edzia [Ziuka] ze swoim narzeczonym czy mężem (nie pamiętam, czy to było po ślubie czy nie), z tym Chasklem Majtkiem. A z Zygmuntem mieliśmy tylko kontakt listowny, on mieszkał w Paryżu, ten najstarszy.

 

Ostatni dzień [przedwojnia] absolutnie się nie różnił od dni poprzednich. Nad ranem: czwarta, piąta rano, obudził mnie huk bomb. Kielce były zbombardowane bardzo wcześnie, bo 1 września. Ja szybko ubrałem się i biegłem, acha, [to znaczy, że] noc prawdopodobnie spędziłem u Baumów, biegłem do rodziców. I pamiętam pustą ulicę, na której tylko szkło ze sklepów [skrzypiało], bo szyby powypadały z okien. I widziałem jednego czy dwa konie dorożkarskie, leżały zabite konie, i cisza taka. Tylko ja tak biegłem po tym szkle. No i dobiegłem do domu, a tam już oczywiście popłoch był, wszyscy zebrani, nawet ci dwaj bracia ze swoimi żonami byli na miejscu, był chłopak jakiś ranny.

 

Jak wyszliśmy [na ulicę], to już, jak to mówią Żydzi, był rejwach. Hałas, krzyki, nie wiadomo, co będzie. Pierwsze bombardowanie Kielc doprowadziło w gruncie rzeczy do pełnego paraliżu miasta. 1 września, przestało działać światło, wodociągi, etc. To trwało jeden dzień. Rodziny wyjeżdżały, przeważnie wynajmowało się dorożkę, albo wóz jakiś, i ładowała się rodzina, i uciekała. Uciekała na Wschód na ogół. Zresztą tylko ci, których Rosjanie wywieźli na Daleki Wschód – przeżyli. Taki paradoks, o którym się nie mówi, że gdyby ich nie wywieźli, to by poginęli do szczętu. Ci, którzy uciekli do Lwowa – przeżyli. Wszyscy ci, których ja spotykałem, wszyscy ci, którzy zginęli w pogromie kieleckim w 1946, to byli ludzie, którzy wrócili ze Związku Radzieckiego. No, paradoks.

 

Wiec co robić? Uciekać z miasta? Każdy na swoją rękę. Ojciec zdobył jakiś wehikuł i z dziewczynkami [w drogę]. Natomiast ja zjawiłem się po moją lepszą połowę u niej w domu i zaczęliśmy się pakować w plecak. Pamiętam dwuzłotówki były srebrne, i nam wpadło do głowy, że tymi dwuzłotówkami łatwiej będzie płacić niż papierowym [pieniądzem]. Ja miałem taki świetny mały, ale bardzo mocny rowerek. Załadowaliśmy plecak na rowerek i wyszliśmy z miasta w stronę Bodzentyna [miasteczko około 20 km na wschód od Kielc]. Był z nami jej najstarszy brat [Feli], Artek, taki wysoki chłopak, i chyba była Andzia [siostra Feli].

W klasztorze żeśmy nocowali i ruszyliśmy dalej, w kierunku Lublina. Kierowaliśmy się na miejscowość Wierzbnik, pamiętam tę nazwę. Spotkaliśmy uciekinierów i ktoś powiedział, [że] Niemcy [są] w odległości kilku kilometrów. No i od razu poderwaliśmy się, uciekaliśmy z taką szybkością, ze 40 kilometrów na dobę. Uciekaliśmy przez 12 może 15 dni. Po drodze widać było na szosach tłumy ludzi. Były naloty na te tłumy, ludzie wtedy uskakiwali w rowy. Były takie pogłoski, jak to po drodze, ludzie przekazywali sobie wiadomości, że nadlatują samoloty angielskie, że wkrótce przegonią Niemców. Wypatrywano ciągle w to niebo, ale nie było widać ani polskich, ani angielskich samolotów. No i jeszcze opowiadano, że administracja państwowa, prezydent Mościcki i premier Sławoj-Składkowski, minister obrony Kasprzycki z żoną – że wszyscy oni uciekli z Warszawy w stronę Zaleszczyk do Rumunii.

My dotarliśmy nad Bug do wioski polskiej na Białorusi Zachodniej. Białorusini przewieźli nas nocą na drugi brzeg [Bugu]. A drugi brzeg to był już brzeg radziecki. No i myśmy się tam zatrzymali. Nocowaliśmy w chałupie razem z żołnierzami radzieckimi. Było ich tam 10 czy 12. Żadnych prób zaczepek: wy z Polszy [ros. z Polski], nie z Polszy – nie było. No i stamtąd ruszyliśmy w głąb ZSRR, ciągle staraliśmy się iść na Wschód, na Wołyń. I tam żeśmy się gdzieś rozstali z Andzią i z bratem, i byłem już tylko z Felą. Poruszaliśmy się jak popadło: wozy, jakieś furmanki, ciężarówki. Dostałem [pan Gringras często opowiadając o sobie i Feli, używa liczby pojedynczej] się do miasta Równe [miasto na Wołyniu, 170 km na północ od Lwowa, obecnie Ukraina], a w Równym spotkałem znajomych z Warszawy, u których myśmy się przez kilka dni zatrzymali. Oni mieli już jakiś pokój.

 

A ja zaczęłem [zacząłem] starać się o pracę, ponieważ było już spokojnie. No, to było więcej [później] niż połowa września. Ja się zgłosiłem do jakichś władz lokalnych. To już były władze radzieckie [po zajęciu terenów Polski wschodniej 17.09.1939]. I wtedy ja miałem, zdaje się, pełny indeks przy sobie, no a ten Rosjanin mówi – wy praktyki nie macie, no więc my możemy tylko zaproponować – mówi – pracę przy budowie drogi, która prowadzi do Kijowa czy do Lwowa – nie pamiętam – i na tym odcinku moglibyście pracować jako fizyczny. No – mówię – jako fizyczny, niech będzie fizyczny. I on wskazał mi miejscowość Warkowicze [miasteczko odległe o około 15 km od Równego]. I ja tam zamieszkałem w tym folwarku z Felą. [W Warkowiczach od października 1939 do czerwca 1940 był jeniecki obóz pracy, jego więźniowie pracowali przy budowie drogi.] Gospodyni, bardzo zresztą miła pani, dziedziczka, Polka, Dawidowska albo Dawidowicz dała nam pokój. [Przed wojną na terenie województw lwowskiego, wołyńskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego istniało 2712 majątków ziemskich o powierzchni ponad 50 hektarów, których właścicielami byli Polacy; okresie okupacji radzieckiej zostały one przejęte przez państwo.] No, domek był niewielki, taki domek typu dworek.

 

No, ja zacząłem pracować. To była droga poszerzana oczywiście dla celów strategicznych, asfaltowa. Ja tam byłem ze dwa miesiące przynajmniej. Najpierw fizyczny, a potem byłem już technikiem tak zwanym. Moja praca polegała na tym, że na noc, kiedy kierowcy tych ciężarówek, to byli jeńcy polscy, szli gdzieś na spoczynek, oni odstawiali samochody do bazy i ja te 20, 30 samochodów musiałem napełnić benzyną przez noc. Ja nie miałem [do tego] żadnych urządzeń poza rurką gumową, to musiałem zasysać benzynę. Bo nauczyłem się bardzo szybko, że benzyny się nie łyka, tylko się zasysa, i rurkę kładło się do baku, i się wlewało tę benzynę. No i czyściłem te samochody, od dołu skrobałem, czyściłem z błota. Jako technik kierowałem taką brygadką dwu, trzy-osobową. Jak już śniegi zaczęły padać, to samochody często grzęzły i trzeba je było wyciągać. W nocy mnie wzywano o pierwszej, drugiej, jechałem z takim samochodem ciężarowym, który miał odpowiedni hak, i paru ludzi z łopatami [zabierałem], podjeżdżaliśmy do takiego samochodu, i trzeba go było wyciągnąć z tej zaspy. Tam potężne śniegi były, przełom roku 1939 – 1940.

 

Nawiązaliśmy pisemny kontakt z Anką, siostrą Feli, która znalazła się w Augustowie [miasto 80 km na północ od Białegostoku]. Ona tam gdzieś uczyła w szkole i namawiała siostrę, żeby ta pojechała do niej. No i Fela się zapakowała i pojechała. Równolegle do granicy rosyjskiej się posunęła, na północ. A ja miałem się zamiar wybrać do Lwowa, bo mnie wzywał do Lwowa ten jej brat Edzio, który się tam zatrzymał i od razu trafił na Politechnikę Lwowską (to była polska politechnika, ale w tym czasie ona już była pod władzą ukraińską, czyli radziecką). Warto może jeszcze wspomnieć o bani. Fela opisała coś takiego fenomenalnego jak bania w liście do mnie. Mam go gdzieś do dzisiaj. Fela poszła z gospodynią, panią Witkowską, wykąpać się. Pani Witkowska mówi, że od roku nie była w bani, więc się wybrały. Bania to była taka chałupa z drewnianych bali. Podłoga była ziemna, taka gliniasta, parę desek tylko leżało. W środku piecyk, dookoła piecyka parę ław, i siedziały tam baby, miały czerpaki, takie miski wielkie, i nabierały wodę, która się gotowała, z takiego sagana dużego, z kociołka. No i tak się myły, a jak już były całkowicie rozparzone, to wyskoczyły gołe na mróz. I ona [Fela] mówi – chociaż bym katarek jakiś [dostała], nic!

 

Ja się z rodzicami spotkałem w Kowlu [miasteczko na Wołyniu, ok. 160 km na północny wschód od Lwowa]. Kowel strasznie wyglądał wtedy. Papiery na ulicach, wiatr, zimno, to już był koniec roku [1939], zbliżał się grudzień. Ten pejzaż Kowla przypomina mi późną, zimną jesień. Pusto na ulicach, sklepy pozamykane, pozabijane deskami, jakieś gazety fruwają, no pustynia taka, przerażający wygląd tego miasta! Do dzisiaj widzę ten Kowel jako coś ponurego, przerażającego. Ja namawiałem ojca, żeby nie wracał do Kielc. Ale jego do powrotu namawiał mąż tej najstarszej mojej siostry, Obarzański. Twierdził, że z Niemcami można się uładzić, można się dogadać, że to nic strasznego, no, bywają takie nieprzyjemne rzeczy, że czasem można w gębę dostać, ale na ogół – mówi – jak mu [Niemcowi] się da gęś pod pachę, taką pieczoną, oczywiście, to można z żandarmem się dogadać. Można żyć, przyjeżdżajcie. – I ojciec, który już miał swoje latka, jakby nie było był po pięćdziesiątce, z matką, z dwiema dziewczynami, bez punktu zaczepienia konkretnego, wolał wrócić. Ponieważ on Niemców znał, znał Austriaków, znał język niemiecki. – Tam jest spokojnie, co będziemy się tu tłukli i po co? I wrócili, chociaż ja ich namawiałem, pamiętam jaki dziś, żeby nie wracali.

 

Rodzice wrócili do Kielc, a ja zostałem we Lwowie. Ten okres lwowski to jest Politechnika. Indeks warszawski był honorowany, trzeba pamiętać, że to był okres, kiedy część profesury warszawskiej była we Lwowie, między innymi Boy-Żeleński [Tadeusz Żeleński, ps. Boy, 1874-1941, krytyk literacki i teatralny, satyryk, publicysta, tłumacz literatury francuskiej] na Uniwersytecie wykładał. Odżywianie było, pamiętam, nienadzwyczajne, bo nawet koninę żeśmy jedli, co wtedy uchodziło za coś niemiłego, bo się w Polsce nie jadało koniny. Jak we Lwowie byłem, przyszło kilka przesyłek od rodziców z odzieżą. Oni prawdopodobnie jeszcze mieszkali w swoich domach, ale w 1942 już nie mieliśmy kontaktu. Kontakt urwał się z wybuchem wojny [niemiecko-radzieckiej, czerwiec 1941]. I potem nie miałem już żadnego kontaktu ani z Kielcami, ani z Warszawą, tylko z Moskwą, z ludźmi, którzy byli w Związku Patriotów Polskich, który również przysyłał paczki, takie niewielkie. Jakieś palto, granatowe dobre palto [przysłali] – tylko niestety zalęgły mi się myszy w rękawie, tak że potem trzeba było je wyrzucać, tak było, no.

 

Nie wiedziałem, co się dzieje, bośmy będąc w Rosji nie wiedzieli przecież. Myśmy nie wiedzieli, że istnieje getto, nie wiedzieliśmy o wywózkach do Oświęcimia, nie wiedzieliśmy o powstaniu w getcie na przykład. Rosjanie nie mieli ani głowy prawdopodobnie, ani chęci wiedzieć, co się dzieje w Warszawie, ponieważ oni mieli swoje własne historie. Takie jak na przykład Babi Jar w Kijowie, gdzie też zginęło te sto tysięcy ludzi. W radiu radzieckim, które było czynne od rana do nocy i na placach poustawiane były głośniki od 1941 roku, to były wiadomości typu wojskowego głównie. Mówił słynny spiker Lewitan: nasze wajska adstuypili w tjażołych bajach [ros. nasze wojska wycofały się po ciężkich bojach]. I to były wszystkie wiadomości, które się z radia dostawało. Co się z rodzicami stało, dowiedziałem się dopiero po powrocie do Polski. W 1946 roku w maju.

 

Przez kilka lat jeszcze [rodzice] żyli w Kielcach pod okupacją niemiecką, do likwidacji getta kieleckiego. Co robiły siostry w tym czasie, nie wiem. Zachowało się jedyne zdjęcie z tego czasu, na którym one również figurują; ojciec, matka, jakaś grupa ludzi, jakieś wesele, to był rok 1941. Getto w Kielcach zorganizowano w 1942 i wywózki się odbyły w 1942. [Od 20 do 24 sierpnia 1942 Niemcy likwidowali getto kieleckie, selekcję prowadzili przy ul. Okrzei.] No i w końcu, oczywiście skończyło się tym, czym się musiało skończyć. Obie dziewczyny trafiły do obozu Brzezinka. Mania zginęła, mając lat chyba 18, 20. O nich nikt nic nie wiedział. Ich szybko bardzo Niemcy zlikwidowali.

 

Po skończeniu studiów [we Lwowie] dostałem pracę w takiej Kawkaz Energomontaż, której się trzymałem całą wojnę. Byłem m.in. majstrem w fabryce wódek Baczewskiego. [Wytwórnia wódek i likierów, założona w 1782 roku w Wybranówce pod Lwowem, prowadzona przez rodzinę Baczewskich, od lat 40-tych XIX wieku wielka, światowej sławy firma, w ZSRR znacjonalizowana.] Tam były zbiorniki do alkoholu, takie kadzie wielkie i trzeba było je spawać, ja nadzorowałem spawaczy. Znalazłem sobie takie mieszkanko maleńkie, pokoik, na peryferiach Lwowa u niejakiej pani Granat, i w tym czasie wróciła do mnie moja ukochana z Augustowa. Mimo że to było po białoruskiej stronie, uczono tam w języku polskim i ona uczyła polskiego. Sołtys płacił jej żywnością. Rzuciła jednak tę pracę i przyjechała do mnie do Lwowa i od tego czasu już nie rozstawaliśmy się. Skąd żeśmy mieli narty, nie pamiętam, ale na tych nartach rozłożyliśmy siennik i na tym się człowiek przekolebał [w nocy], a rano szliśmy do miasta. Szła ona ze mną, bo inaczej nie było co jeść, a szła przez śnieg w bosonóżkach czyli w letnich pantofelkach takich. Człowiek był bardzo odporny wtedy, nerwy wpływają i ta odporność wzrasta diabelnie. Ona nie pracowała wtedy nigdzie. No i tak żeśmy się tam tłukli. Po tej robocie we Lwowie przenieśli mnie do Tarnopola, nie do samego miasta Tarnopol, tylko do wsi Berezowica Wielka, kilka kilometrów od Tarnopola. No i tam pracowałem chyba do wybuchu wojny [1941]. Tam trzeba było montować maleńką kotłownię. Dostałem mieszkanie we wsi bardzo miłe. Duży pokój, pod oknem rosły malwy, drzewa. Jedzenia miałem dosyć. Kąpaliśmy się w rzece, która się nazywa Seret, znana rzeczka. No i tam żeśmy we dwójkę mieszkali.

 

Niemcy już dawno przekroczyli granicę [lipiec 1941], a ja jeszcze ze swoją brygadką wykańczałem pewną robótkę. Dopierośmy się w szóstym czy którymś dniu zorientowali, że trzeba uciekać, bo Niemcy są tuż, tuż. Skombinowaliśmy furmankę solidną, i było jeszcze kilku moich znajomych ze Lwowa, z Tarnopola, ludzi pochodzenia żydowskiego, którzy razem ze mną na tę furmankę się wepchali, i ruszyliśmy w drogę. Ruszyliśmy w kierunku Kijowa z Tarnopola. Szosa była pełna, pracowały na niej Ukrainki, wszystko w białych zapaskach na głowach, łopaty w ręku, prawdopodobnie one umacniały pobocza. No i myśmy tak wędrowali od wsi do wsi: kilometrowe pola kukurydziane i kilometrowe pola grochu. I ostatecznie myśmy się zatrzymali w Połtawie, gdzie była stacja kolejowa i wtedy myśmy już planowali sobie, że spróbujemy ruszyć do Azji. Tę furmankę żeśmy sprzedali iśmy wyczekiwali dowolnego pociągu towarowego, jako że pasażerskich nie było już żadnych. W stronę Azji. I wreszcie my trafili[śmy] na jakąś platformę, korupcja zadziałała prawdopodobnie, jakiś sweterek czy coś zadziałało, dowiedzieliśmy się, że pociąg idzie w stronę Taszkientu. Myśmy jechali parę tygodni tym pociągiem. Na stacjach można było kipiatok [wrzątek] złowić, lokalni mieszkańcy sprzedawali to czy owo, jakąś osełkę sera owczego, wobłę – to jest suszona ryba, twarda jak podeszwa.

 

Po kilku tygodniach dotarliśmy do Taszkientu. Zaczyna się życie w Uzbekistanie a potem w Tadżykistanie. Ja znalazłem kontakt ze swoją organizacją zawodową, z tak zwanym Kawkaz Energomontażem, który miał w Taszkiencie oddzialik składający się z jednego człowieka. Pamiętam, jak on się nazywał – Monakow. On mi dał pracę w Szurabie, to jest miejsce około 1200 m n.p.m., miejscowość bez zieleni, trzy drzewka tam rosły. Tam była kopalnia węgla. Fela w Szurabie nie pracowała. Ona dopiero w Kokandzie [miasto w Fergańskim obwodzie Uzbeckiej SRR, ok. 160 km od Taszkientu], w cukrowni pracowała. Potem nas przeniesiono do Kokandy, montaż kotła parowego robiłem przy pomocy jakichś [około] stu ludzi przynajmniej. Tam zaczęto budować cukrownię, bo tereny, gdzie były cukrownie, głównie Ukraina, zostały zajęte przez Niemców.

 

Z Kokandy przerzucono mnie do Aktiubińska. Aktiubińsk dzisiaj to jest duże miasto, 300 tysięczne, a wtedy to był posiołek, taka osada większa. Dostałem tam pokój zarobaczywiony straszliwie z przepięknym widokiem na kwitnący, ogromny step, a na widnokręgu kolej i przetaczające się cały dzień pociągi z transportami broni. 3 kilometry od tego mieszkania montowaliśmy znowu kotły, tym razem kotły amerykańskie. Otóż Amerykanie zawarli umowę z Rosją o tak zwanych dostawach towarów lendlease. Oprócz broni szły również dostawy przemysłowe typu elektrownie, turbiny. Raz uruchamiałem małą elektrowienkę amerykańską. Pomagał mi w tym oddział jeńców japońskich, świetnie ubrani, sprawni. Porozumiewałem się z nimi na migi, ale oni tak sprawnie wszystko pojmowali! W Aktiubińsku pracowali również więźniowie skazani z wyroków kryminalnych, nie politycznych, tak przynajmniej mówiono. I tam byli dwaj Polacy. Znaczy dwaj Żydzi, więźniowie, piosenkarze żydowscy z Warszawy, Dżigan i Szumacher. Ja się z nimi nie spotkałem, ale oni pracowali na tym terenie i wiem, że żyło im się znakomicie. Oni pracowali w tak zwanym KO [kulturalno-oświatowy], zajmowali się kulturą. Zamykano ich w obozie na noc, ale nie mieli żadnych pasiaków, byli ubrani w takie nędzne szmaty. A w dzień oni dla robotników śpiewali. W kuźni zrobiliśmy koncert jako nagrodę i trzeba by widzieć twarze tych więźniów zapatrzone w śpiewających. Jedną z więźniarek była jakaś artystka z Azji, pięknie śpiewała, i śpiewał Dżigan i Szumacher żydowskie, hebrajskie piosenki, i oni [więźniowie] słuchali tak jakby ich zauroczyło, bo ludzie byli stęsknieni muzyki w ogóle jakiejkolwiek. Dżigan i Szumacher wydostali się do Iranu, a potem w świat razem z wojskami zorganizowanymi przez Andersa.

 

Spotkałem się z Arturem [brat p.Gringrasa] w Azji, w Ferganie [miasto obwodowe w Uzbeckiej SRR, ok. 240 km od Taszkientu]. (Mam kilka zdjęć nawet z Fergany, mały format bardzo, ale wyraźne). Te dzieci: Rysio i Lilka [dzieci Artura] się wychowały pod opieką [naszej] siostry, która potem wyjechała do Izraela. Ziuka albo [czyli] Edzia. Ona była tam ze swoim mężem Chasklem Majtkiem. Żona Artura [Anka] kilka razy przechodziła granicę radziecko-niemiecką, bo do wybuchu wojny [1941] można było tak wędrować. [Legalne przechodzenie granicy niemiecko-radzieckiej wymagało specjalnej, rzadko wydawanej przepustki]. Ale ostatnia jej podróż do Polski skończyła się tym, że nie mogła już wrócić do Lwowa. I została na terenach niemieckich, w Częstochowie, i w rezultacie wylądowała w fabryce amunicji. Ona nie zginęła, ona się odnalazła po wojnie. Potem do Taszkientu mnie zarzuciło, gdzie montowano jakąś fabrykę wywiezioną spod Leningradu ówczesnego czyli dzisiejszego Petersburga. Ale to już na krótko.

No, 8 maja się skończyła wojna. Władze w Lublinie się organizowały. Prawdopodobnie późno dostałem zawiadomienie, żeby wracać do Polski, że się organizuje pociąg. Nie ja jeden wracałem, wracało nas 700 osób z okręgu. Sytuacja była taka, że to byli ludzie przeważnie narodowości żydowskiej, bo ci polscy wracali via Iran. (Kilka tysięcy Żydów też pojechało tamtą trasą). Ja myślę, że jakieś 200 tysięcy ludzi [Żydów] przeżyło dzięki temu, że się dostało [wysłano ich] do tych odległych regionów Rosji. [w Centralnym Komitecie Żydów w Polsce zarejestrowano 136 579 żydowskich repatriantów z ZSRR.]

Pociągiem jechałem ponad miesiąc. Z Kokandy z Uzbekistanu. Ja byłem jednym z dwóch kierowników tego pociągu. Ten drugi był harcerzem kiedyś, żydowskiego pochodzenia, taki zasymilowany. Myśmy kierowali tym zaopatrzeniem, bo trzeba było zdobywać po drodze chleb. Ten właściwy kierownik pociągu to był jakiś kapitan pochodzenia kazachskiego, wiecznie pijany. Na granicy polsko-radzieckiej witano nas nie bardzo serdecznie, ta ludność okoliczna patrzała na nas wrogo, takie się dawały słyszeć zawołania: Żydy wróciły. Ale nie było jakichś prób napadu.

Trafiłem do PUR-u, Państwowy Urząd Repatriacyjny, nie pojechałem do Kielc, tylko mnie skierowano do Łodzi. I w Łodzi, jak to mówią, złapałem jakiś kontakt warszawski, bo w Warszawie w 1946 już się konstytuowały władze Polski Ludowej, PRL. Chodziłem ubrany w taką żółtawego koloru bluzę i spodnie, wyglądałem na pewno jak jakiś uchodźca z Wietnamu, czy gorzej. A apteka to czytałem arteka, bo p wymawiałem jeszcze jako r [rosyjskie r w cyrylicy pisane jest znakiem takim jak p w alfabecie łacińskim]. Potem wezwano mnie do Warszawy, wezwał mnie ktoś z moich kolegów z Politechniki, oni już zajmowali stanowiska we władzach rządowych, albo niżej, ale dostatecznie wysoko, żeby móc wezwać. No i pojechałem do Warszawy, gdzie mnie od razu skierowano do jakiegoś mieszkania na piątym piętrze, na ulicy Stalowej, u jakiejś rodziny. Cały czas z żoną. Dwie nierozłączki wtedy już były. To 63 lata trwało, kawał czasu. I dostałem pracę od razu. W tym czasie się organizowały ministerstwa w Polsce. Skierowano mnie do energetyki. Ponieważ ja w Związku Radzieckim na ogół tak [w energetyce] pracowałem. Szybko mnie awansowano, bo brakowało ludzi, nie było fachowców, praktyków, i zostałem kimś w Centralnym Zarządzie Energetyki. Byłem takim głównym inspektorem. Mnie interesowały nie turbiny a kotły parowe i wszystko, co z tym związane. I wtedy zacząłem jeździć po Polsce, po kilku elektrowniach.

 

Nic jeszcze w pierwszych dniach nie wiedziałem [o rodzinie], nie miałem żadnego kontaktu i do Kielc się nie wybierałem, to było przed pogromem jeszcze. W Kielcach się wtedy dopiero moi bracia znaleźli, ale oni nie wiedzieli o tym, że ja wróciłem. A ja nie wiedziałem, że oni tam są. To dosyć długo trwało, nim nawiązałem kontakt z nimi. Ja wróciłem ze Związku Radzieckiego w 1946 roku, dwa miesiące przed pogromem kieleckim. Dziwne, ale swojego zdania na ten temat specjalnie nie mam. Wiadomość o pogromie dotarła do mnie znacznie później. Moi bracia [którzy w Kielcach akurat byli], się zdołali skryć. Ja się zajmowałem przemysłem, nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał, ja nie wiedziałam nic o pogromie. O procesie dowiedziałem się…, nie pamiętam, kiedy. Z rodziną też nie rozmawiałem. Oni mieszkali we Wrocławiu, myśmy się widywali niezwykle rzadko. A jak się widzieliśmy, to o czym innym rozmawialiśmy. W czasie wyborów w 1947 jeździłem po Polsce jako agitator i nasłuchałem się w pociągu wielu wypowiedzi antysemickich. To by znaczyło, że się tego pogromu nie przestraszyłem. Nie tak dawno słyszałem w radiu wypowiedź badacza historii kieleckiej, który twierdzi, że pogrom 1946 roku nie był dziełem Polaków tylko dziełem Rosjan, że to właściwie ktoś w NKWD działający poprzez SB zorganizował pogrom w Kielcach, i że to nie żadni Polacy byli, tylko właściwie Rosjanie. Takie tezy są. Zrozumiałe, nikt nie ma ochoty nosić na sobie takiego odium, prawda? Nie uważam, żeby to była prowokacja komunistyczna. To bzdury! A co to komu coś miało dać?

 

Ja do Kielc się w ogóle nie wybierałem i nie byłem w Kielcach ani razu. Jak się skontaktowałem z rodziną – nie pamiętam, ale prawdopodobnie oni mnie znaleźli, bo oni już byli [wrócili], cała prawie rodzina, ta która przeżyła na zsyłce w Związku Radzieckim. Przeżył Artur z dwojgiem dzieci i siostrą moją Edzią, czyli Ziuką i Majtek jej mąż. Jak wrócili, spotkali się z żoną Artura, która przeżyła okupację w Częstochowie. Wrócił z Rosji Maurycy z żoną i synkiem. I wrócił Leopold, prawdopodobnie z Rosji, bo na ten temat nic nigdy nie mówiliśmy, z obiema córeczkami i z żoną. I oni wszyscy chyba zamieszkali we Wrocławiu. Tak mi się zdaje. Prawdopodobnie oni mnie znaleźli łatwiej, ponieważ łatwiej im się było dopytać w administracji państwowej, czy jest taki i owaki. No i wtedy się dowiedziałem o rodzicach i o siostrach. Od braci. Chyba jakieś pół roku, rok później myśmy się spotkali, bo ja już byłem bardzo zajęty tą swoją pracą. Nie mogłem sobie pozwolić wziąć urlop i wyjechać. Nie było mowy o żadnych urlopach, bo wszystko in statu nascendi, wszystko się rodziło dopiero.

O rodzicach była tylko wiadomość, że ich wywieziono z Kielc. Nie było wiadomo dokładnie gdzie, wiadomo było, że do obozu koncentracyjnego. Czy to była Brzezinka, czy to było Oświęcim? Przez kilkadziesiąt lat ja byłem przekonany, że ich wywieziono do Oświęcimia. Dopiero ten Czarny, kuzyn, który również był w Oświęcimiu, powiedział mi, że oni byli w Brzezince. Bracia nawet na ten temat nie rozmawiali ze mną, myśmy się nie rozwodzili nad tym. Nie było właściwie możliwości, jakby to powiedzieć, nie było opłakiwania, nie było czegoś takiego. No, zginęli, zginęła taka straszna ilość ludzi, zginęło to miasto z 20 tysiącami ludzi. [Szacuje się, że zginęło ok. 21 tys. Żydów kieleckich.] Nie mówiło się o tym, jaką śmiercią rodzice zginęli, nie dopytywaliśmy się o piece, o krematoria, to wszystko później wychodziło na jaw, później, dużo później.

 

Dopiero teraz, niedawno, dowiedziałem się od swojego szwagra telefonicznie, z Izraela, od Majtka [Chaskiel Majtek mąż Ziuki], że mąż Rozy, ten Obarzański, też zginął w Kielcach w jakiś straszny sposób. Podobno go przywiązano do samochodu i wleczono przez Kielce. Rózia zginęła w kamieniołomach pod Wiśniówką, kilka kilometrów pod Kielcami. Została zabita w Kielcach razem ze swoimi dziećmi: Bobek i Giga. Szczegółów nie znam. [Wg. Żydzi w Kielcach, Emes, 1996: Rozalia Obarzańska została zastrzelona w kamieniołomach na Wiśniówce w 1941 a jej dzieci Szymon i Giga zostały zamordowane w getcie kieleckim.] A mój brat najstarszy, Zygmunt, którego przywieziono z Paryża do Oświęcimia, tak podupadł, że stał się muzułmanem. Ale on nie tam zginął, jego przewieźli potem do innego obozu, być może w ramach porządkowania ludzi, którzy pochodzili z Europy Zachodniej. No i ja nigdy nie dowiedziałem się i nie dowiadywałem się, jak rodzice zginęli, jak siostry zginęły. Przeżył brat mojej żony i mój przyjaciel. Filipowski czyli Baum Marian, Edzio. On się urodził w 1912. Zmarł mając lat 65 mniej więcej. Miałby dzisiaj też [jak p.Gringras] 94 lata. On do 1941 był we Lwowie, a potem, po wybuchu wojny radziecko-niemieckiej, przeniósł się na tereny Polski, tu się ukrywał i zarazem uczył, tak zwane tajne nauczanie [prowadził], jeździł po wsiach [i uczył polskie dzieci]. Filipowski [po wojnie] ożenił się z Lidą. To była Polka.

 

Od początku 1947 roku do końca 1948 pracowałem jako szef misji zakupów inwestycyjnych w Czechosłowacji. Stworzyłem taką maleńką organizację, tam pracowało kilkanaście osób, i myśmy realizowali zakupy samochodów, traktorów, turbin parowych, obrabiarek itd. Umowa polsko-czeska opiewała na jakieś półtora do dwóch miliardów koron ówczesnych. I to wymagało ode mnie często kontaktu z najwyższymi czynnikami [władzami] czeskimi, ponieważ te sprawy były wtedy bardzo limitowane w Czechosłowacji, oni chętniej sprzedawali na zachód niż do Polski.

 

Po powrocie z Czechosłowacji z końcem 1948 roku dostałem służbowe mieszkanie na Ochocie, blisko placu Narutowicza. Dom był czteropiętrowy, dostałem mieszkanie trzypokojowe, 90 metrów. Tam nie było parkietu, tylko była podłoga ubita, takie klepisko myśmy mówili. (Nigdy nie zrobiłem tego parkietu).

 

W 1948 roku pracowałem w PKPG [Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego], najpotężniejsza instytucja w Polsce], w 1949 byłem dyrektorem Centralnego Zarządu Energetyki, a potem przeszedłem do pracy w przemyśle maszynowym. Ja dużo czasu z dziećmi nie spędzałem [Ania urodziła się w 1948 a Roman w 1951]. Tyle, ile czas pozwalał. Ja bardzo często wyjeżdżałem w teren.

 

Ja nigdy nie rozważałem możliwości wyjazdu. Ja miałem swoje określone poglądy, twarde bardzo komunistyczne przekonania. Mnie się marzyła jeszcze przed wojną Polska taka, w której się będzie dobrze, sprawiedliwie żyć. Gdzie Żydzi nie będą dyskryminowani, nie będzie żadnego antysemityzmu. To było takie moje marzenie, prawdopodobnie wyssane z książek Żeromskiego [Stefan Żeromski, 1864-1925, prozaik, dramatopisarz, publicysta, autor powieści współczesnych dotykających problemów społecznych i politycznych], który był moim idolem w owym czasie. Tak przypuszczam. A moi bracia nie byli ani komunistami, ani syjonistami. I oni wyjechali.

Jak oni [Artur z dziećmi] z ZSRR wrócili do Polski, rodzina się zestroiła na nowo. I ta rodzina potem wyemigrowała w latach pięćdziesiątych do Izraela, w 1951 czy 1952. Nie, nie było żadnych kłopotów z wyjazdem wtedy. Jak ktoś uzyskał taką możliwość, nie było trudno [wyjechać]. Potem wyjechał Maurycy ze swoją rodziną, z żoną Lolą [Liba] i z synkiem Henrykiem. A trzeci, Leopold, wyjechał do Szwecji, też z żoną i z dwiema córkami, z których jedna, Inka, wyemigrowała ze Szwecji do Izraela i tam mieszka do dzisiaj. Chyba żyje. Nie jestem pewny, czy oni by wyjechali wszyscy, gdyby nie pogrom kielecki.

 

W Izraelu Artur założył sobie solidny zakład fotograficzny i pracował jako fotograf, pomagał mu drugi brat Maurycy, i jego żona [Anka], bo ona też była z zawodu fotografem. Artur był tu w Polsce przed śmiercią, jak miał lat 84 [połowa lat 80.]. On zdobył wtedy we Wrocławiu taki zestaw zdjęć, które często robili żołnierze niemieccy [w czasie II wojny światowej]: zdjęcia Żydów, chłopów polskich. Artur pozbierał te zdjęcia i chyba przekazał w Jerozolimie do muzeum. On umarł jakieś 12 lat temu. Żyje jego syn Rysio w Izraelu, ma około 70 lat.

 

W Szwecji był Leopold. Pracował w państwowej fabryce materiałów fotograficznych, w laboratorium. Leopold miał swoją rodzinę. Maryla, żona, zmarła mając 90 lat, miał dwie córki, o których wspominałem. Ania i Roman [dzieci pana Gringrasa] byli u niego przez miesiąc w 1963. Nie mieli kłopotów z paszportem, wyjechali sami, bez rodziców. Nie wyjechała przecież cała rodzina tylko wyjechał dwunastoletni i piętnastolatka. Jeden z moich kolegów jechał wtedy do Niemiec i holował ich do Gdańska czy gdzieś, w każdym razie sami przejechali promem do Szwecji, i spędzili piękny miesiąc.

 

Miałem bardzo rzadki kontakt z rodziną w Izraelu. To było spowodowane sytuacją polityczną. Była przecież wtedy pełna izolacja. Od 1956 nie było stosunków dyplomatycznych, także kontakt był nie dozwolony w ogóle. [Kontakty z rodziną w Izraelu nie były całkowicie zakazane, były jednak źle widziane przez władze.] Chyba miałem przykrości, kłopoty w pracy, w 1957 już. Kłopoty polegały na tym, że wezwano mnie do pewnej instytucji [KC: Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej], byłem wtedy v-ce ministrem handlu, i powiedziano, że nie powinienem pracować w [tym] ministerstwie, że trzeba się przenieść do innej pracy, bliżej przemysłu, i chyba wtedy przeszedłem do jakiegoś innego ministerstwa. A w 1968 już nie pracowałem w ministerstwie, bo w 1967 je opuściłem. Przestałem być dyrektorem departamentu. To była degradacja zawodowa. W 1968 ja miałem swoje pięćdziesiąt parę lat. Poszedłem na emeryturę, mając lat 64 [1975]. Pracowałem jeszcze potem na pół etatu. [Mimo wszystko] nic mnie wtedy nie ciągnęło za granicę, zdawałem sobie sprawę, że w tym wieku, nie mam co robić za granicą z moimi umiejętnościami. Ja nie powiem, żebym czuł to jako klęskę życiową, ponieważ wtedy jeszcze ciągle wydawało się, że jest światełko w tunelu. Mnie to śmieszy, kiedy mówią o komunizmie w Rosji i w Polsce. To była [zaledwie] próba przejścia do systemu socjalistycznego, ale same cele były piękne.

 

To był najweselszy barak w obozie socjalistycznym, jak wiadomo. I to był barak, w którym bardzo pięknie funkcjonowały teatry na przykład, lepiej niż dzisiaj, i w którym pisano mnóstwo sztuk bardzo dobrych, w którym napisano multum piosenek, które są grane dzisiaj. A ci wielcy mistrzowie kina? Gdzie nakręcił swoje filmy Wajda? [Andrzej Wajda, ur. 1926, reżyser filmowy i teatralny, jeden z twórców tzw. szkoły polskiej: „Pokolenie”, „Kanał”, „Popiół i diament”. Laureat Oscara za całokształt twórczości.] Gdzie on je nakręcił? w Turcji? W Polsce nakręcił! Że on chce teraz nakręcić Katyń, bo ojciec zginął jego w Katyniu, ja mu to pochwalam. Czy ja uważam, że Katyń to była ładna rzecz? To była straszliwa rzecz. Ale, jak ja słucham kaset [pan Gringras jest niewidomy] o rewolucji francuskiej…

 

W tym mieszkaniu, w którym my teraz jesteśmy mieszkaliśmy [z żoną] od 1979, a przedtem przez 30 lat mieszkałem na ulicy Mochnackiego. Zdaje się, że numer 4. Na trzecim piętrze, skąd trzeba było w dół znosić wózek z dzieckiem, a potem trzeba było schodzić z dzieckiem, i trzeba było znosić samochodzik drewniany, duży dosyć, na którym właśnie mój synek Roman wtedy jeździł. Więc Fela to na ogół praktykowała, bo ja pracowałem, nie byłem obecny w domu, więc ona schodziła z tymi meblami na dół. Żona nie pracowała po wojnie. Ona pracowała przedtem, w Związku Radzieckim. Po wojnie zajmowała się dzieckiem, i mieszkaniem, i jedzeniem, i tak dalej. Tak się złożyło, że mogła nie pracować, nigdy nie proponowałem jej, żeby szukała pracy. Żona była teatromanka i w tym czasie, kiedy miałem jeszcze oczy, tośmy chodzili przynajmniej raz w miesiącu do teatru. Byłem w Teatrze Żydowskim raz czy dwa, ale rzadko. Na ogół chodziłem do Teatru Polskiego, do Teatru Współczesnego. Chętnie pływałem, nie umiem dobrze pływać, ale pływałem sobie zwyczajnie, żabką; lubię z rozbiegu skakać do wody – to najchętniej. Na basen chodziłem z żoną najczęściej.

 

Ze światem żydowskim nie miałem kontaktu, poza oczywiście osobistymi kontaktami i poza kupowaniem macy, ale to był okres grubo późniejszy, to już miałem wtedy 60, 70 lat. Nigdy nie chodziłem do synagogi. Po wojnie czytałem Mendele Mojcher Sforim i jeszcze parę rzeczy czytałem, ale dużo później: poezje żydowskie.

Artur odwiedził Polskę, jak miał już osiemdziesiąt dwa, trzy lata, był u mnie miesiąc. Żyje jeden syn Artura, Ryszard, bo dziewczyna, która była biologiem, zmarła w wieku 50 lat. Nie wyszła za mąż. W Izraelu zmarła na raka, Lilka się nazywała. Ten syn Artura ma lat 70 i pozostaje w pewnym kontakcie z Jakubem [wnuk pana Gringrasa]. Czasem piszą do siebie, emailują, jak to się mówi obecnie. Ten właśnie syn Artura ma już trzech synów, przystojnych chłopców zbliżających się do czterdziestki prawdopodobnie. W Izraelu został tylko wnuk Maurycego, bo syn jego, Heniek, zmarł jakoś wcześnie – nie miał więcej niż 50 lat, może 45, jak umarł. Maurycy zmarł w latach osiemdziesiątych chyba, on zmarł wcześniej niż najstarszy. Ziuka zmarła w Izraelu jakieś 5 lat temu, a Artur 8 może 10 miesięcy później zmarł na serce. O jego żonie nic nie wiem.

 

Jedyny człowiek ze strony matki, z którym się spotykałem [po wojnie] to ten, co mieszkał z dziadkiem ze strony ojca [ojcem ojca] w tym pokoju, gdzie mój dziadek się zatruł i umarł. Czarny, Kazimierz a może Heniek. On spędził sporo czasu w różnych obozach koncentracyjnych, ale po wojnie odnalazł się, odwiedzał mnie od czasu do czasu. Czarny miał sklep w Świdnicy z artykułami technicznymi. On miał trzech synów. Zmarł. Ta żona też. Z nimi się nie kontaktowałem, z tymi synami.

 

Pytanie o moje dzisiejsze życie zadają mi często moi wnukowie. To jest pytanie metafizyczne. To, co się dzieje ze mną związane jest z moim ciałem. A ono się nieustająco zniekształca. Nie wiem, czy to natura każdego starego człowieka, że staje się przesadnie wrażliwym na swoje dolegliwości. Czasami się zdarza, że w ogóle na to nie zwracam uwagi. Ale najczęściej dużo myśli związanych jest z ciałem, z moim zdrowiem: czy wziąłem właściwe lekarstwo, trzeba popić, czy dzwonić do lekarza?, 9 godzina – trzeba wziąć…, itd. Człowiek jest zajęty sobą, ale to nie jest miłe zajęcie. Od dwóch lat tak źle widzę, że już nie mogę czytać. Korzystam z kaset z biblioteki dla niewidzących. I te kasety pozwalają mi oderwać się od mojego ciała, i wrócić do świata, w którym kiedyś żyłem. Mam teraz na tapecie „Boże Igrzysko” Normana Davisa [książka o najnowszej historii Polski], które mi się nie podoba i Wyznania św. Augustyna, który ciekawie mówi o czasie. Jest taki piękny wierszyk cummingsa o czasie. [Pan Gringras recytuje.]

 

gdy kwitnie żonkil (ten, co wie,

że żyjesz, aby stawać się)

zapomnij lecz, pamiętaj że

 

gdy kwitną bzy, co głoszą, iż

budzisz się po to, aby śnić,

pamiętaj co (zapomnij nic)

 

gdy kwitnie róża (rajski ptak

płonący w naszych szarych snach)

zapomnij czy, pamiętaj tak

 

gdy tak rozkwita każdy cud,

że myśl nie może złapać tchu,

pamiętaj gdzie (zapomnij tu)

 

i (gdy nam czas objawi, że

od czasu nas uwolnić chce)

zapomnij mnie, pamiętaj mnie